Łotewskiego premiera zacytowała „Gazeta Wyborcza" w tekście o napiętej sytuacji na granicy białorusko-łotewskiej, gdzie białoruscy pogranicznicy próbowali „wypychać" sprowadzonych przez własny rząd migrantów za unijną granicę. Nikt się nie oburzał na taką „bezduszność" Artursa Krišjanisa Karinša. Dopóki hybrydowa wojna Łukaszenki z Unią Europejską toczyła się na Łotwie i nie nadawała się na polityczną awanturę u nas, wszystkim jakoś udawało się dostrzec te oczywistości i nikomu nie przyszło do głowy obciążać winą łotewskiego rządu, któremu tę wojnę wypowiedziano.




Polski rząd na żadne zrozumienie liczyć nie może. Gdy okazało się, że wojnę hybrydową wypowiedzianą wcześniej Łotwie (a właściwie całej Unii Europejskiej) białoruski dyktator rozszerzył także na Polskę, szybko znalazł gorliwych sojuszników, którzy nie przepuszczą żadnej okazji do zaatakowania rządu. Nawet w sprawie, w której pewne rzeczy są oczywiste – jak to, że Straż Graniczna nie może dopuścić do nielegalnego przekroczenia zielonej granicy przez koczujących po białoruskiej stronie migrantów, a jej dowódca nie może pośredniczyć w przerzucaniu przez tę granicę dostarczonych przez osoby z zewnątrz rzeczy. „Leczo stygnie" – pisze w dramatycznej relacji dziennikarz Radia TOK FM Jakub Medek, zarzucając dowódcy Straży Granicznej, że przy dziennikarzach odmówił przemycenia na białoruską stronę ugotowanego przez sympatyczne mieszkanki jedzenia, czyli nie zechciał złamać prawa, ryzykując odpowiedzialność karną.

Jesteśmy już na tym etapie wojny polsko-polskiej, że nie umiemy się solidaryzować z własnym państwem wobec zewnętrznego wroga. Jeśli Łukaszenko i Putin czytają teraz polskie gazety, mogą zacierać ręce i intensyfikować wysiłki. Znalazły się u nas dziesiątki osób chętne dołączyć do wypowiedzianej przez nich Polsce wojny hybrydowej.