Czy LGBT jest ideologią?

Powszechna deklaracja praw człowieka powstała w czasach, gdy związki homoseksualne znajdowały się jeszcze na marginesie publicznej uwagi. Dziś to się zmieniło i warto byłoby z tego stanu rzeczy wyciągnąć wnioski – nie poddając się jednak ideologom ruchu LGBT.

Publikacja: 09.04.2021 18:00

Czy LGBT jest ideologią?

Foto: AdobeStock

Polscy piłkarze nie przyklękli na murawie stadionu Wembley przed marcowym meczem z Anglikami i dobrze się stało. Nie dlatego bynajmniej, że Polska – którą w historii niejednokrotnie zmuszano do klękania, teraz zaś namawia się do wstawania z kolan – akurat najmniej ma wspólnego z rasizmem skierowanym przeciwko osobom czarnoskórym, nie musi więc za ten rasizm nikogo przepraszać. Gdyby tylko o to chodziło, można byłoby, chociażby dla uniknięcia niepotrzebnych zadrażnień, wykonać taki gest ogólnoludzkiej solidarności. Zresztą gest o tej wymowie został wykonany, choć nieco inny. Rzecz w tym, że niektórzy z nas czują jeszcze przez skórę, co tak naprawdę ten symbol oznacza.

Bo jest to symbol szczególny. W naszej kulturze klękało się zawsze i klęka nadal nie przed czymkolwiek, ale przed kimś. Nawet wtedy, gdy ten ktoś jest dla nas niewidoczny, to właśnie on, nie zaś jakaś rzecz lub abstrakcyjna idea, winien być świadomym adresatem naszego gestu.

A gdy klękamy nie do końca świadomie? Odpowiedzmy sobie na pytanie, przed czym właściwie mieliby uklęknąć Polacy. W hołdzie ofiarom rasizmu, spuścizny kolonialnego wyzysku, która nigdy nie była naszym udziałem? Przed George'em Floydem czy Breonną Taylor, w duchu pamięci o tragicznych wydarzeniach sprzed roku? Bez przesady. Z całym szacunkiem dla ofiar – nie są to najtrafniej wybrane osoby do upamiętniania w ten właśnie sposób na sportowych trybunach całego świata.

W realnym odbiorze olbrzymiej większości Polaków, nie tylko kibiców piłki nożnej, byłby to więc gest raczej pusty. Nawet ci, którzy się z nim godzili, teraz uzasadniają go raczej potrzebą świętego spokoju, bo przecież „cały świat idzie w tym kierunku". A tym bardziej ci spośród nich, którzy z tego marszu czerpią korzyści. Cóż nam szkodzi wykonać mało znaczący gest, byśmy potem, nie będąc wytykani palcami, mogli uczestniczyć w rozlicznych przywilejach, jakie oferuje nam nowa, globalna rzeczywistość?

I o to właśnie chodzi. „Dam ci to wszystko, tylko oddaj mi pokłon" – skąd my to znamy? Nie trzeba nawet pamiętać, skąd pochodzą te słowa. Echa tamtej biblijnej rozmowy, jak widać, kołaczą się jeszcze w naszej zbiorowej podświadomości. Kiedy nie bardzo wiadomo, komu i po co składać mielibyśmy pokłony, lepiej tego nie robić. Bo za kurtyną zawsze stoi taki czy inny adresat.

Gdy idea staje się ideologią

Rozmowę Jezusa z diabłem można dziś uznać za ikoniczną wręcz przestrogę przed zgubnym wpływem ideologii. Bo czyż obecny „przepych wszystkich królestw świata" nie opiera się na kontroli masowej świadomości? Ten towar ceniony jest coraz bardziej, ostatnio więcej nawet niż złoto czy ropa naftowa. Kontrola wielkich ludzkich zbiorowości okazuje się zaś niemożliwa bez przyjęcia pewnych, chociażby ogólnych, ideologicznych założeń.

Idea staje się ideologią w momencie, gdy traci swój inspirujący, twórczy potencjał dyskursywności. Gdy już nie modeluje kształtu swoich wyobrażeń w swobodnym sporze, lecz podawana jest, jak na talerzu, jako gotowa i skończona formuła. Gdy nie dodaje już skrzydeł, za to może posłużyć społecznej kontroli. Stąd bierze się, cechująca każdą z ideologii, sztywność sformułowań. A także idący za tym schematem postulat przymusu.

Nie ma bowiem ideologii, która by nie chciała utrzymać swoich wyznawców mniej lub bardziej na siłę. Przymus ten przybiera rozmaite formy. Gdy chodzi o wspólnotę niewielką, na przykład o sektę, stosowany jest przymus wewnętrzny, polegający na utrzymaniu w myślowych ryzach własnych szeregów. Tutaj nie może być mowy o żadnych odchyleniach od panującego wzorca. Inaczej jest w momencie, gdy grupa robi się już na tyle liczna i wpływowa, że może szeroko oddziaływać na zewnątrz. Teraz pojawia się inny rodzaj przymusu, bo zewnętrzna propaganda ma już nie tyle przekonywać, ile szokować. Formuły podawane do uwierzenia profanom nie mają bowiem na celu scalenia ich środowisk, lecz przeciwnie – ich dezintegrację i rozbicie. Na gruzach wrogich fortec łatwiej przecież wyławiać zagubionych, których po wstępnej obróbce można wcielić do społeczności tych, co mają rację. Z tego też powodu bezwzględność ideologicznych formuł wystawianych na ideowej agorze nie łagodzi, lecz wręcz zaognia istniejące spory i generuje nowe. I taki właśnie jest ich cel.

Dlatego ideologiczni kontrolerzy tak zajadle zwalczają heretyków, choćby najłagodniejszych, we własnych szeregach, na zewnątrz zaś, paradoksalnie, najchętniej spierają się z wyrazistymi wrogami. Żarliwie nie znoszą też orędowników pojednania, gdyż ci psują im robotę. A jeśli nawet zdarzy się, że ktoś z drugiej strony wyciągnie ku nim rękę w akcie bezwarunkowej kapitulacji, oni upierają się, że to skrucha nieszczera lub spóźniona... i walczą dalej.

Drugim znakiem rozpoznawczym ideologii jest język, którym się posługuje. Każda ideologia stwarza własny żargon, a im bardziej radykalna, tym żargon mniej zrozumiały dla niewtajemniczonych. Zresztą również ci przekonani nie muszą wszystkiego rozumieć, bo język ideologii służy nie tyle komunikacji, ile utrzymaniu kontroli. Na tym polu także obserwujemy wspomnianą dwoistość oddziaływania, która wszelako na poziomie stosunku nie do mas, lecz do jednostek, wykazuje trochę więcej subtelności. Doświadczyły tego chociażby osoby mające do czynienia z jakąkolwiek sektą: najpierw przygarnia się je słowami o pokoju i miłości, dopiero potem przychodzi czas na twarde językowe otrzęsiny.

Nie ma wreszcie ideologii, która nie wymagałaby od swoich wyznawców oddawania pokłonu. Bywa, że wymaga się go dosłownie, ale najczęściej chodzi o gesty symboliczne, także w sferze języka.

Tym wszystkim pokusom poddawana jest obecnie Europa, a także Ameryka Północna. Żyjemy w czasach, o których można rzec, jak w dowcipie o spikerze radia Erywań, który na pytanie słuchacza: „Kiedy będzie lepiej?", odpowiadał: „Już było". To, czego domaga się duża część z nas, już mieliśmy, a teraz właśnie od tego odchodzimy – tyle że, zapatrzeni w przyszłość, uparcie nie chcemy owego faktu uznać.

Postulaty demokracji, samorządności, socjalizmu, feminizmu czy też personalizmu powojenna Europa, ta zachodnia, właściwie wypełniła. Okres od 1955 do 1970 r., czyli od finalizacji planu Marshalla do wybuchu rewolucji obyczajowej, to na Zachodzie złoty czas realizacji obywatelskich wolności. Niedługo, raptem 15 lat. Oczywiście nie był to czas idealny, a europejski Zachód nawet wtedy nie pozbył się do cna ani objawów społecznego wyzysku, ani patologii, ani też dyskryminacji. Ale na poziomie strukturalnym, ustrojowym więcej już zrobić chyba by się nie dało. Tutaj polem do popisu dla reformatorów był raczej egzystencjalny obszar „poziomych" relacji międzyludzkich. Ważne że w stosunkach państwo–jednostka podtrzymującym ów system filarem była czytelna zasada powszechnej równości praw oraz wynikających z nich obywatelskich obowiązków.

Ale ideolodzy, których pełno w każdej epoce, nie przyjmują tego do wiadomości. Oni nie chcą być „cichymi i pokornymi", którzy przemieniają ziemię, im marzy się sława bojowników na miarę tych z XIX stulecia. Zamiast w ramach systemu prawnego, zbudowanego z dużym wysiłkiem przez poprzednie pokolenia, czynić oddolne, realne stosunki między ludźmi bardziej przyjaznymi, oni wolą rozmontowywać sam system – w imię tyleż doktrynerskich, co mglistych zapewnień, że „tak będzie lepiej". I w rezultacie tylko psują to, co chcą naprawiać. Jak Ernesto Laclau i Chantal Mouffe, którzy w 1985 r. doszli do wniosku, że w obliczu zaniku walki klasowej należy stworzyć nową klasę wyzyskiwanych. Ich postulaty właśnie w tej chwili z całą siłą dochodzą do głosu, także w Polsce.

Doktryna, przymus i żargon

W Europie nie brak pól realnej dyskryminacji. Sięgnijmy po pierwsze z brzegu. 11 października 2004 r. Parlament Europejski odrzucił kandydaturę Rocca Buttiglionego na członka Komisji Europejskiej, tym samym utrącając projekt mianowania go zastępcą przewodniczącego oraz komisarza do spraw sprawiedliwości. Stało się to po tym, gdy kandydat egzaminowany był przez przedstawicieli Parlamentu na okoliczność swojego stosunku do osób homoseksualnych. Ostrze tych pytań szło jednak nie w kierunku wizji polityki Komisji, którą indagowany przedstawiał w sposób nienaganny, ale jego poglądów osobistych. Buttiglione, który nie ukrywa swojego katolicyzmu, nie mógł nie przyznać, że podzielając przekonanie o równości osób homoseksualnych, nie akceptuje homoseksualizmu. I za to został odrzucony. W ten sposób Parlament Europejski dał wszystkim czytelny sygnał, że katolikowi, który chce postępować zgodnie z własnym sumieniem, nie wolno sprawować wysokich urzędów unijnych.

A był to przecież dopiero początek historii, której kolejne rozdziały rozgrywają się na naszych oczach. I już mało kogo zdumiewają takie kwiatki, jak chociażby wyczyn Claudii Roth, która w trakcie jesiennych manifestacji Strajku Kobiet zaprezentowała się publicznie z transparentem „To jest wojna!". Pani Roth jest wiceprzewodniczącą Bundestagu, osobą numer dwa w pionie niemieckiej władzy ustawodawczej, powinna zatem pamiętać, że według zasad protokołu dyplomatycznego formalnym adresatem jej bojowego hasła nie jest taki czy inny rząd, ale państwo polskie.

Jednocześnie dużo wysiłku wkładane jest w to, by przekonać nas, że żadna ideologiczna ofensywa się nie toczy, a wszelkie o niej wzmianki są tylko fobiami skrajnej – jak zwykle – prawicy. „Fakty" TVN, program podobno informacyjny, ustami swoich prezenterek co jakiś czas pouczają Polaków, że „LGBT to nie ideologia, to ludzie". Każdy, kto ośmieli się twierdzić inaczej, jest publicznie wyklinany przez lewicowe środowiska i lewicowe media. Mało tego, podobnie traktowany jest ten, kto homoseksualne i inne nieheteronormatywne osoby określa inaczej niż „LGBT" (skądinąd nazwa ta niemalże z miesiąca na miesiąc się rozrasta, ale nie przekraczajmy granic absurdu i pozostańmy przy powszechnie już znanej).

Tymczasem nawet samo to określenie, którego używanie narzuca się nam w sposób tak bezpardonowy, powszechnie jest stosowane od niedawna. Jeszcze w filmie „Artykuł 18", wyreżyserowanym w 2017 r. przez aktywistę gejowskiego Bartosza Staszewskiego, słowa „LGBT" nie wypowiadają nawet sami zwolennicy tego ruchu, a jedynymi osobami, od których można je usłyszeć, są Uschi Pawlik i Piotr Pacewicz. Dla ukrycia tego faktu popełniane są nadużycia, jak chociażby hasło w polskiej Wikipedii poświęcone Festiwalowi Filmów LGBT, który jakoby od samego początku, to jest od 2010 r., odbywał się pod tą właśnie nazwą. Doktrynerstwo, przymus i żargon... Jeżeli LGBT nie jest ideologią, to cóż nią jest?

A jak jest z owymi „ludźmi LGBT", w których istnienie każe nam się wierzyć jak w dogmat? Nie jest tajemnicą, że osoby nieheteronormatywne reprezentują różne, często sprzeczne ze sobą, zapatrywania i dążenia. I choć duża część z nich identyfikuje się z postulatami ruchu LGBT, są również tacy, którzy przeciwnie, uważają go za szkodliwy, także dla samych osób nieheteronormatywnych, które niekoniecznie życzą sobie takiej ostentacji. Ten punkt widzenia reprezentują chociażby tacy działacze, jak Waldemar Krysiak czy Jakub Zgierski. Jednak ich głos jest skrzętnie zagłuszany, zgodnie z podaną wyżej zasadą, że najgorsi są heretycy we własnych szeregach. A nieświadomym rzeczy obserwatorom z zewnątrz wmawia się, że „ludzie LGBT" to jedyna, bezalternatywna propozycja dla wszystkich przyzwoitych osób na świecie.

O ile w ramach „ruchu LGBT" mieszczą się jakoś, przynajmniej do tej pory, głosiciele sprzecznych poglądów czy upodobań i jest to tylko problem wewnętrznej spoistości tego środowiska, o tyle wmawianie ogółowi, że istnieje jeden i tylko jeden akceptowalny sposób określania tożsamości poszczególnych uczestników ruchu – LGBT – jest, delikatnie mówiąc, poważną językową niezręcznością.

Instynkt nie jest prawem

Dostęp do aborcji stanowi prawo człowieka" – głosi rezolucja Parlamentu Europejskiego przyjęta demokratyczną większością głosów 26 listopada ubiegłego roku. Słowa te niełatwo odnaleźć na kilkudziesięciu stronach wypełnionego maczkiem tekstu. Jednak one tam są i nic już ich nie wymaże.

Nikt jeszcze dotąd nie dokonał tak karkołomnej żonglerki tym – wydawałoby się – ustalonym już dawno pojęciem, które przywołuje na myśl najbardziej szlachetne ludzkie dążenia. Nic dziwnego zatem, że postulat ten, w formie hasła, od ubiegłorocznej jesieni pojawia się stale na pikietach i manifestacjach zwolenników polskiej drogi ku drugiej Irlandii.

Nie jest to jednak pomysł odosobniony. Raz po raz konfrontowani jesteśmy z kolejnymi odkryciami, na przykład zaliczeniem do praw człowieka satysfakcji seksualnej. Warto zatem przyjrzeć się bliżej, czym w istocie są i skąd się wzięły owe prawa człowieka. Czyni to w sposób wyczerpujący autor sąsiedniego artykułu prof. Aleksander Bobko, nie trzeba więc powtarzać jego argumentów. Skupmy się na rozważeniu, czym prawa człowieka nie są. Bo jeżeli wynikają one z przyrodzonej i niezbywalnej ludzkiej godności, nie mogą obejmować instynktów. Instynkt instynktem, a prawo prawem, bo nie mówimy tu o tak zwanych prawach natury, które słusznie kojarzymy z prawem silniejszego, zaś fundamentem teorii praw jednostki jest zasada, że żadne z nich nie może się realizować kosztem innego człowieka.

A przecież dążenie do satysfakcji seksualnej jest wręcz modelowo instynktowne. Gdybyśmy mieli potraktować serio postulat wpisania na listę praw człowieka seksualnego popędu, logiczną i ostateczną konsekwencją takiego rozumowania powinna być legalizacja pedofilii. Że to niedopuszczalne, bo realizowałoby się z krzywdą innych ludzkich istot, w dodatku najmniejszych i bezbronnych? A przecież dokładnie tym samym jest windowanie na pozycję praw człowieka „prawa" do aborcji! Szczególnie teraz, gdy coraz śmielej forsuje się żądanie aborcji bez ograniczeń, dokonywanej nawet tuż przed terminem porodu.

Jeżeli w ogóle przetrwamy jako cywilizacja, owa nieszczęsna rezolucja Parlamentu Europejskiego będzie jeszcze przypominana w szkołach naszym późnym wnukom – jako przykład upadku, do jakiego po okresie rozkwitu doszła Europa.

Znak pokoju

Cóż nam zatem pozostaje? Pogodzić się z tym światem, uznając, że oszalał i nic się z tym nie da zrobić? Albo przeciwnie – walczyć ze wszystkimi naraz: z Unią Europejską, z UEFA, z kolejnymi ambasadorami mocarstwa, które przekonuje nas, że stanęliśmy po złej stronie historii? Trzeba powiedzieć jasno: jeżeli nie skapitulujemy i będziemy się nadal wzbraniali przed oddawaniem pokłonów niewiadomej osobie, która stoi za zasłoną wydarzeń zmieniających się jak w kalejdoskopie, walka jest nieunikniona. Zawsze znajdą się tacy, do których nie dotrą najrozsądniejsze choćby argumenty i którzy celowo dążyć będą do konfrontacji. Trzeba nam jednak, na ile to możliwe, zmniejszać liczbę potencjalnych przeciwników. Nawet gdy machniemy ręką na aktywistów i fanatyków, nie wolno nam będzie lekceważyć potrzeby przekonywania ludzi podobnych do nas, jedynie mniej odpornych na ideologicznie oddziaływanie.

Wróćmy więc do rozważania nad prawami człowieka, tym razem biorąc pod lupę instytucję małżeństwa. Powszechna deklaracja praw człowieka, proklamowana przez ONZ w 1948 r., wymienia ją jako jedno z oczywistych, przyrodzonych praw, zaznaczając jednak równie wyraźnie, że „rodzina jest naturalną i podstawową komórką społeczeństwa i jest uprawniona do ochrony ze strony społeczeństwa i państwa". Równie jasno jest tam powiedziane, że związek małżeński tworzą mężczyzna i kobieta. I choć nie mówi się o tym expressis verbis, z logiki cytowanego art. 16 jednoznacznie wynika, że chodzi tu o związek monogamiczny.

Mamy tu więc sytuację ścisłego powiązania przyrodzonych praw jednostki ze zobowiązaniami, jakie powinny przyjąć wobec małżonków społeczeństwo oraz państwo. Małżeństwo i rodzina, będąc podstawową komórką społeczną, wymaga bowiem ochrony i wsparcia ze strony struktur wyższego rzędu. Ale jednocześnie na osoby pragnące „swobodnie" – jak głosi litera dokumentu – wejść w związek małżeński deklaracja nakłada pewne definicyjne ograniczenia. Małżeństwo jest tu rozumiane tylko jako związek osób różnej płci, wyłącznie dwuosobowy.

Te sformułowania bynajmniej się nie zestarzały i powinny zostać utrzymane, sankcjonują bowiem niezmienność ludzkiej natury. Czy nie warto byłoby jednak uzupełnić deklaracji o jeszcze jeden, osobny punkt? Mówiłby on o związkach partnerskich.

To chyba jedyny rozsądny postulat ruchów lesbijskich i gejowskich, który mogłyby dziś zaakceptować obie strony światowego sporu. Nie ma przecież racjonalnej przeszkody, by mężczyzna, który całe dorosłe życie przemieszkał z innym mężczyzną, nie mógł odwiedzać go w szpitalu jako najbliższa osoba. Podobnie jak nie ma powodu, by kobieta żyjąca w trwałym związku lesbijskim nie mogła dziedziczyć po zmarłej partnerce. Jednak nie powinno być tam mowy – nadal mówimy o rozszerzonym tekście Powszechnej deklaracji praw człowieka – o możliwości adopcji dzieci. Warto byłoby też zaznaczyć, że chodzi o związki trwałe w stopniu nie mniejszym, niż są nimi, przynajmniej w intencji, heteroseksualne związki małżeńskie.

Zapis taki nie sprzeciwiałby się wrażliwości wierzących chrześcijan. Bo osoby wierzące nie muszą korzystać ze wszystkich praw człowieka – jeśli tylko zrezygnują z nich dobrowolnie. Związków partnerskich nie powinien jednak błogosławić ksiądz.

Powszechna deklaracja praw człowieka, mimo jej całej uniwersalistycznej wymowy, powstała jednak w czasach innych niż nasze, gdy związki homoseksualne znajdowały się jeszcze na marginesie publicznej uwagi. Dziś to się zmieniło i warto byłoby z tego stanu rzeczy wyciągnąć wnioski. Tym bardziej że podmiot ją tworzący, Zgromadzenie Ogólne ONZ, nadal istnieje, jest więc władny dokonywać tam uzupełnień. Stosowny zapis o związkach partnerskich w deklaracji byłby z pewnością dokonaniem poważniejszym niż powstające dziś jak grzyby po deszczu elukubracje różnej maści inżynierów dusz i rewolucjonistów.

Polscy piłkarze nie przyklękli na murawie stadionu Wembley przed marcowym meczem z Anglikami i dobrze się stało. Nie dlatego bynajmniej, że Polska – którą w historii niejednokrotnie zmuszano do klękania, teraz zaś namawia się do wstawania z kolan – akurat najmniej ma wspólnego z rasizmem skierowanym przeciwko osobom czarnoskórym, nie musi więc za ten rasizm nikogo przepraszać. Gdyby tylko o to chodziło, można byłoby, chociażby dla uniknięcia niepotrzebnych zadrażnień, wykonać taki gest ogólnoludzkiej solidarności. Zresztą gest o tej wymowie został wykonany, choć nieco inny. Rzecz w tym, że niektórzy z nas czują jeszcze przez skórę, co tak naprawdę ten symbol oznacza.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka