Emily Watson: W Czarnobylu ludzie poznali nową naturę zła

Odkrywamy, co było przyczyną tamtej tragedii. Kontrola przepływu informacji, egoizm. Ludzka pycha i żądza władzy. Biurokracja, małostkowość, walka o pozycję dla samej pozycji. To przerażająca historia, szczególnie w naszych czasach - mówi Emily Watson, aktorka, odtwórczyni jednej z głównych ról w serialu „Czarnobyl".

Publikacja: 17.05.2019 10:00

Emily Watson: W Czarnobylu ludzie poznali nową naturę zła

Foto: BE&W

Plus Minus: Po czarnobylskiej katastrofie w Polsce wstrzymano wypas bydła, zakazano picia deszczówki, a na zalecenie władz dzieciom podawano nieradioaktywny jod w postaci tzw. płynu Lugola. Co pani utkwiło w głowie z tamtego czasu?

Jeden z moich znajomych studiował lingwistykę i w tamtym czasie akurat przebywał na rocznym stypendium w Kijowie. Pamiętam, że bardzo szybko wrócił do domu. W Wielkiej Brytanii mieliśmy poczucie, że wydarzył się jakiś kataklizm, ale jednocześnie, że to dzieje się gdzieś bardzo, bardzo daleko. Bardzo odczuwalna była różnica między przekazem, jaki docierał do mieszkańców Zachodu, a tym, który trafiał do obywateli ZSRR.

Wydawało mi się, że wiem, co działo się w Czarnobylu. Jednak oglądając serial, zdałam sobie sprawę, że o części wydarzeń nie słyszałam.

Ja podobnie. Na pewno nie zdawałam sobie sprawy, że byliśmy o włos od wielkiej katastrofy. Przekroczenia granicy, zza której nie ma już powrotu. Powstrzymały nas wyłącznie upór i nieustępliwość kilku ludzi, którzy mieli odwagę przeciwstawić się oficjalnym dyrektywom, powiedzieć wprost, że mamy 48 godzin albo wszystko się rozsypie. Ale też to, jak ci ludzie skończyli, jest dla mnie szokujące. Byłam pod ogromnym wrażeniem scenariusza Craiga Mazina, bo jest pełny wspaniałych postaci, bogaty w detale i ambitny – a to ważne i rzadkie. Kiedy coś takiego trafia w moje ręce, od razu świecą mi się oczy. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że muszę wziąć w tym udział.

Czuła pani potrzebę pogłębienia tej wiedzy, którą odkryła dzięki scenariuszowi?

Dużo czytałam. W książce „Chernobyl 01:23:40: The Incredible True Story of the World's Worst Nuclear Disaster" Andrew Leatherbarrowa opisana jest na przykład historia trzech nurków, których heroiczna akcja uratowała nas przed drugim wybuchem. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie książka białoruskiej noblistki Swietłany Aleksijewicz. „Czarnobylska modlitwa" [wyd. pol. Czarne 2012 – red.] – to taki duchowy traktat na temat tego, co tam się wydarzyło. Seria esejów i wywiadów z ocalonymi i ludźmi, którzy wciąż mieszkają w zonie. Wielu z nich żyje, choć dawno skazano ich na śmierć. Ich wspomnienia sprawiają, że na chwile staje serce. Chore dzieci, opuszczone domy zasiedlone przez zdziczałe psy i ogrom ludzkiego cierpienia. W pewnym momencie pojawia się tam taka myśl, która ogromnie mnie poruszyła. Aleksijewicz pisze, że w tej części świata ludzie są przyzwyczajeni do zła. Naziści, Sowieci, kolejna wojskowa formacja, która idąc wiejską drogą, strzela do każdego, kogo napotka. I nagle natura zła się zmieniła. Zagrożeniem nie był już człowiek, ale powietrze, którym oddychali, woda do picia, jedzenie, ziemia, która przez lata ich karmiła. Przez dwa tygodnie nikt nic nie mówił, ludzie nie do końca rozumieli, co się właściwie wydarzyło. Pamiętajmy, że tragedia była też traumą na tym poziomie.

Choć akcja rozgrywa się 33 lata temu, to podejmowane w serialu tematy okazują się bardzo współczesne, a historia katastrofy urasta do pozycji adekwatnej tu i teraz metafory.

Kiedy wybuchł reaktor, a nad regionem zawisło widmo niewyobrażalnej katastrofy, wielu ludzi weszło w fazę całkowitego zaprzeczenia. Nie chcieli się przyznać sami przed sobą, jak poważna jest sytuacja. Jak już mówiłyśmy, do dziś ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, że dosłownie jeden dzień dzielił nas od całkowitego zniszczenia... No właśnie, czego? Połowy kontynentu? Całego kontynentu? Wciąż nie wiemy, co dokładnie by się wydarzyło, gdyby doszło do drugiej eksplozji.

Jak powiedział Gorbaczow, Czarnobyl był początkiem końca Związku Radzieckiego. Po tym, jak niemal wysadzili świat, utrzymywanie totalitarnej kontroli stało się niemożliwe. To wszystko przeraża tym bardziej, że z czasem odkrywamy, co było przyczyną tej tragedii. Schematy państwowej kontroli, kontrola przepływu informacji, egoizm. Ludzka pycha i żądza władzy. Biurokracja, małostkowość, walka o pozycję dla samej pozycji. Bitwa o władzę na każdym poziomie machiny, która spowodowała katastrofalną pomyłkę. To przerażająca historia, szczególnie w naszych czasach. Serial nie ma ambicji zmieniania świata, ale to na pewno głos w sprawie. Taka zaczepka: „Spójrzcie w lustro, obudźcie się, zobaczcie, kim naprawdę jesteście". „Czarnobyl" nie ma kaznodziejskich zapędów. Ale chce otwierać oczy.

Temat medialnych manipulacji wciąż jest obecny, choć zmienił się kontekst tej debaty.

Jesteśmy politycznie manipulowani przez media społecznościowe, internet. W tej rzeczywistości nie ma żadnego nadzoru czy międzynarodowego standardu redaktorskiego, jaki te firmy technologiczne musiałyby spełniać. Ich algorytm nastawiony jest wyłącznie na zysk. To sprawia, że ludzie mogą publikować rzeczy, które często są całkowicie fikcyjne. Prawda stała się elastyczna. Traktuje się ją jak coś, co można naginać. I tak na naszych oczach niszczy się demokrację. Płyniemy łódeczką przez strumyk pełen odchodów, tylko szkoda, że nie mamy wioseł.

„Czarnobyl" oddaje głos cichym bohaterom tamtej tragedii.

Jest formą hołdu dla ludzi, których niesamowity heroizm pozwolił uniknąć tragedii. Z konsekwencjami wybuchu walczyły tysiące. Strażacy, górnicy. Wielu obywateli zgłosiło się na wolontariat lub zostało przydzielonych do pracy w strefie, co oznaczało oczywiście rychłą śmierć lub straszne choroby w przyszłości. A jednak pracowali tam po to, by ich bliscy mieli przyszłość. Twórcom zależało także na pokazaniu ludzkiej twarzy tych, którzy poniekąd pracowali po – odpowiedzialnej za tę tragedię – stronie rządowej. Taką osobą byłaby formalnie moja bohaterka. Nie jest oparta na konkretnej osobie, to kreacja i hołd dla wielu postaci, które grały podobną co ona rolę w trakcie tamtego wydarzenia i po nim.

Widzom i dziennikarzom często wydaje się, że rola naukowca wymaga od aktora dogłębnego poznania tematu, długich studiów. To chyba niekoniecznie tak wygląda.

Do pewnego stopnia. Jeśli jako fizyczka jądrowa mam wygłosić przemowę, muszę to zrobić przekonywająco. Tu miałam dwie takie sytuacje, bo moja bohaterka przemawia na Kremlu, a potem podczas procesu. To są bardzo mocne sceny i musiałam być pewna, że rozumiem, o czym mówię. Miałam też sceny z użyciem dość skomplikowanego osprzętu laboratoryjnego. Oczywiście nie rozumiem procesów, które zachodzą w środku, ale musiałam wyglądać, jakbym znała je na pamięć.

Wszyscy bohaterowie mówią po angielsku, bez wyraźnych, sztucznych akcentów. To było ułatwienie?

Na szczęście twórcy zdecydowali się nie zmuszać anglojęzycznych aktorów do udawania rosyjskiego akcentu. Johan (Renck, reżyser, wcześniej odpowiedzialny m.in. za „Breaking Bad" – red.) bardzo wyraźnie zaznaczył tylko, że nie chce, żebyśmy mówili w ten miękki, brytyjski sposób. Trochę podróżowaliśmy po terenach byłego Związku Radzieckiego. Zauważyłam, że większość młodych ludzi mówi po angielsku i są dosyć otwarci, sympatyczni. Natomiast starsze pokolenie – choć oczywiście nie chcę uogólniać – nawet w krajach, gdzie rosyjski nie jest pierwszym językiem, mówi po rosyjsku, bo mieli go w szkole, a do tego są to raczej zamknięci, wycofani i nieufni ludzie. To zapewne wypadkowa życiowych doświadczeń i dorastania w ZSRR. Chciałam tę postawę wygrać w sposobie mówienia. Dlatego zdecydowałam się dać mojej bohaterce maleńki akcencik. Miało to brzmieć, jakby angielski nie był jej pierwszym językiem, ale była tak wykształcona, że nie można już było po akcencie poznać, skąd jest. Jednak wciąż miała brzmieć jak outsiderka.

Na planie „Czarnobyla" po długiej przerwie spotkała się pani ze Stellanem Skarsgardem, z którym ponad 20 lat temu stworzyliście legendarny duet w „Przełamując fale" Larsa von Triera.

Tym razem nie mieliśmy co prawda zbyt wiele wspólnych scen, ale wspólne przebywanie na planie było przeprzyjemne. Często jedliśmy razem obiad, wtedy rozmowa jakoś naturalnie schodziła na te tory – jak to było wtedy i na nasze wspomnienia. Tamto doświadczenie miało ogromny wpływ na mnie i moją karierę. Stellan też, jako aktor i wzór, jak się zachowywać na planie, jak pracować z innymi ludźmi. Ale też jako człowiek. Hojny, przemiły facet z godnym podziwu zestawem wartości. I niesamowitym poczuciem humoru. Dostałam wówczas od Stellana wiele cennych rad, w tym chyba najcenniejszą ze wszystkich, jakie słyszałam w życiu. Kiedy przyjechałam do Kopenhagi, byłam taka zielona... Próbowałam go podpytać, na czym polega aktorstwo filmowe, co tam się takiego robi inaczej. „Na nic się nie nastawiaj. Odpuść, oddaj się temu". Po dziś dzień się do niej stosuję.

Pamięta pani siebie z tamtego czasu? Miała pani 29 lat, a to był pani pierwszy film.

Byłam... surowa. Nie miałam pojęcia, co się wokół mnie dzieje, ale kierował mną bardzo silny instynkt. Pomagali mi ludzie z wielkimi umiejętnościami. Praca na planie u Larsa była wymagająca, sposób, w jaki nagrywano kolejne ujęcia, wymagał ode mnie całkowitego zanurzenia się w rolę. Zatapialiśmy się w postaci coraz głębiej i głębiej, właściwie nas nie opuszczały. Taka aktorska inkubacja. Zabrałam z planu „Przełamując fale" zrozumienie, co znaczy być tak prawdziwym, jak to tylko możliwe. W mojej późniejszej karierze tamto doświadczenie zawsze było dla mnie punktem odniesienia. Niejednokrotnie dostawałam scenariusz i myślałam sobie: „Co za nadęta kupa gówna!". Dzisiaj... Na pewno jestem grubsza (śmiech). Mam też zdecydowanie większe umiejętności. Ale cały czas potrafię odnaleźć w sobie wrażliwe wnętrze niezbędne do zbudowania wielowymiarowej roli.

Czy dziś tych wielowymiarowych kobiecych ról jest więcej, niż kiedy zaczynała pani przygodę z filmem?

Wydaje mi się, że wiele się zmienia, co bardzo mnie cieszy. Jest to niewątpliwie związane ze sposobem, w jaki konsumujemy kino. Kiedyś włączaliśmy wieczorem telewizor i było tam ledwie kilka kanałów, a teraz to jak wizyta w wielkiej księgarni. Możemy zacząć czytać dowolną książkę, a po chwili ją odłożyć i otworzyć kolejną. Seriale ujęte w kilku sezonach pozwalają na pełniejsze, mniej wtórne, rozwinięcie postaci. Apetyt na nieoczywiste, nakręcone na rozmaite sposoby historie rośnie, na ekrany trafiają produkcje prezentujące punkty widzenia, które do tej pory nie były reprezentowane. Większa niż wcześniej grupa ludzi interesuje się produkcjami dramatycznymi. Na widowni jest więcej kobiet i najczęściej to one odpowiadają za wybory.

Jedna scena serialu wywarła na mnie szczególne wrażenie. W wieczornej ciemności grupki mieszkańców Prypeci obserwują płonącą elektrownię. Rozmawiają, śmieją się. Wokół bawią się dzieci. Na ich włosy, twarze wiatr przywiewa kolejne pyłki, grudki popiołu. Wyglądają jak śnieg, ale oznaczają śmierć... Czy pani nosi w sobie takie filmowe chwile, które do głębi panią poruszyły?

Obraz to podpora całej filmowej konstrukcji, choć w dobie przegadanych, nieoryginalnych filmów coraz częściej się o tym zapomina. Chwile takie jak opisana przez panią są warte więcej niż tysiąc słów. Dla mnie taką produkcją, która właśnie w ten sposób dociera do rdzenia naszych emocji, jest „Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego. Kiedy myślę o tym filmie, natychmiast w głowie powracają konkretne sceny, np. kiedy występuje zespół, no i oczywiście kiedy bohaterka Zula śpiewa. To niezwykle mocny obraz. Przepełnia go pragnienie i cierpienie, nostalgia. Niezwykle złożony i tak silny właśnie obrazami, że czasami niemal boli. Głęboko mnie poruszył, znalazł miejsce w moim sercu. To zdecydowanie mój zeszłoroczny numer jeden.

—rozmawiała Anna Tatarska (Londyn, marzec 2019)

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Po czarnobylskiej katastrofie w Polsce wstrzymano wypas bydła, zakazano picia deszczówki, a na zalecenie władz dzieciom podawano nieradioaktywny jod w postaci tzw. płynu Lugola. Co pani utkwiło w głowie z tamtego czasu?

Jeden z moich znajomych studiował lingwistykę i w tamtym czasie akurat przebywał na rocznym stypendium w Kijowie. Pamiętam, że bardzo szybko wrócił do domu. W Wielkiej Brytanii mieliśmy poczucie, że wydarzył się jakiś kataklizm, ale jednocześnie, że to dzieje się gdzieś bardzo, bardzo daleko. Bardzo odczuwalna była różnica między przekazem, jaki docierał do mieszkańców Zachodu, a tym, który trafiał do obywateli ZSRR.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS