Trudny rachunek sumienia - rozmowa z Włodzimierzem Erlichem

Mój ojciec mimo wielu okoliczności łagodzących przyłożył rękę do fatalnej sprawy. Ciężko przechodzi mi to przez gardło, bo bardzo go kocham i szanuję - mówi Włodzimierz Erlich, żydowski pisarz

Aktualizacja: 30.11.2014 08:24 Publikacja: 30.11.2014 01:41

Trudny rachunek sumienia - rozmowa z Włodzimierzem Erlichem

Foto: Plus Minus/ Mirosław Owczarek

Kiedy dowiedział się pan o funkcji, jaką pełnił pański ojciec w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego?

Pod koniec lat 90., od ojca. Gdy ukazała się książka Hermana Fielda „Opóźniony odlot". Zadzwonił do mnie i powiedział, żebym ją kupił i przeczytał to, co jest napisane na stronie 400 o poruczniku W. To o mnie, dodał.

Jaka była pana reakcja?

Nie czułem się mocno zdruzgotany rolą, jaką odegrał mój ojciec w historii uwięzienia Hermana Fielda, ale mocno się tym przejąłem.

Na czym ta rola polegała?

Głównie na próbach przekonania Fielda, że to, co go w Polsce Ludowej spotkało, było – jak sam pisze – wynikiem wielu nieszczęśliwych okoliczności, w tym wojny, wypaczeń autentycznych dążeń i nadużywania władzy. Chodziło o to, żeby ten amerykański architekt, bezpodstawnie uwięziony przez polskie władze w 1949 roku, głodzony i przetrzymywany w więzieniu przez pięć lat, po wypuszczeniu na wolność i powrocie do USA nie wypowiadał się publicznie o naszym ustroju zbyt negatywnie.

Jak te próby wyglądały?

Kiedy Józef Światło, który był inicjatorem uwięzienia Fielda, uciekł na Zachód i zaczął sypać, polskie władze nie mogły już dłużej kłamać, że Fielda w Polsce nie ma. Trzeba się było do tej afery przyznać i spróbować wyjść z tego z twarzą. Tą twarzą był mój ojciec. Kiedy przeniesiono Fielda do Otwocka, spotykał się z nim regularnie. Na niewinnych rozmowach o kulturze, sztuce czy architekturze spędzali wspólnie długie godziny. Field opisał go w swojej książce bardzo pozytywnie.

Wcześniej nie wiedział pan, że ojciec pracował w MBP?

Wiedziałem. Wiedziałem, że zajmował się sprawami kultury, tak to ogólnie było w domu powiedziane. Później zrozumiałem, że to eufemizm dla śledzenia literatury emigracyjnej poza granicami Polski. Co się dzieje, o czym mówi polska emigracja. Jakie zarzuty inteligencja na emigracji stawia systemowi w Polsce.

Wierzy pan w tę wersję?

Tak. Mam to potwierdzone od ludzi, którzy wiedzą, że tak rzeczywiście było. Dla komunistycznej władzy było bardzo ważne, aby wiedzieć, co inteligencka emigracja myśli na ich temat, ale też śledzić ich, podejrzewając o jakąś działalność spiskową. To było głównym przedmiotem pracy mojego ojca. Kiedy Hermana Fielda uwolniono, mojego ojca wysłano na placówkę dyplomatyczną do Szwajcarii, jako attaché kulturalnego, ale tak naprawdę miał śledzić Hermana Fielda i donosić o wszystkich jego ruchach. Ojciec nie wywiązał się z tego zadania. Był za to przykładnym attaché. Stracił przez to zaufanie władz i w konsekwencji odszedł z MBP.

Po 45 latach obaj się spotkali. Jak wyglądało to spotkanie?

Po lekturze książki odnalazłem Fielda poprzez wydawnictwo. Gdy tylko mu powiedziałem, że mój ojciec mieszka w Göteborgu, Field do niego przyleciał. Spędzili w domu u ojca kilka dni, jak para przyjaciół. Żałuję, że nie było mnie przy tym spotkaniu. To musiały być fascynujące rozmowy.

Świat pańskiego ojca to, jak pisał Field, świat kultury, literatury, poezji. Po co tak wrażliwy człowiek szedł do pracy w MBP, które cieszyło się jak najgorszą sławą? Przecież to była instytucja odpowiedzialna za masowe represje, mordy, tortury...

Pod koniec lat 40. uważał, że to jest słuszne i potrzebne. Że to właściwa droga. Poza tym miał wtedy dwoje małych dzieci i chciał zapewnić im byt. Czyli zwyczajna praca.

Oportunizm?

Tak. W dużym stopniu pewnie tak. Zrezygnował z tej pracy, gdy nadarzyła się okazja przejścia do PAP.

Nie miał pan z tym problemu?

Gdy pracował w MBP, byłem małym dzieckiem, dowiedziałem się później i większego szoku nie przeżyłem z tego powodu.

Kiedy zaczęliście jako rodzina zdawać sobie sprawę z tego, że z systemem komunistycznym, w którego budowanie zaangażowany był pana ojciec, jest coś nie tak?

Pierwszym wyraźnym symptomem i czymś, co w rodzinie mocno przeżyliśmy, zwłaszcza ojciec, było samobójstwo Henryka Hollanda. To był przyjaciel mojego ojca. Nasze rodziny też się przyjaźniły. Ojciec znał komunizm od podszewki. Po 1956 roku miał nadzieję na jego naprawę właśnie za sprawą takich komunistów jak Holland i po jego tragicznej śmierci chyba się wyzbył iluzji. Odtąd w domu zacząłem słyszeć sarkastyczne uwagi na temat systemu i jego jawną krytykę. Wcześniej to się nie zdarzało. Mniej więcej w tym samym czasie otworzyła się przed moją siostrą możliwość wyjazdu do USA, do dalekiej krewnej. Ojciec nie wahał się, czy ją puścić czy nie. A to nie była oczywista decyzja dla przykładnego komunisty.

Był pan wtedy świadomy pochodzenia swojej rodziny?

Zupełnie nie. Dopiero moja siostra, gdy wróciła ze Stanów, mnie uświadomiła, bo ona sama, zamieszkując u ciotki w środku żydowskiego Brooklynu, szybko poznała prawdę.

Jak pana uświadomiła?

Boleśnie. To był czas, gdy moją lekturą szkolną byli „Krzyżacy". Zaczytywałem się w tej książce i któregoś dnia rozmarzonym głosem powiedziałem do niej: „Czy nie byłoby wspaniale, gdyby się okazało, że nasi przodkowie pod Grunwaldem walczyli tymi wielkimi mieczami?", a ona na to: „Mieczami może tak, ale handlowali".

Nigdy wcześniej nikt się w domu nie zająknął, że jesteście Żydami?

Nie. O Żydach w ogóle miałem mgliste pojęcie. Oczywiście wiedziałem, że byli jacyś Żydzi, tak jak byli chłopi, mieszczanie i szlachta. Jeśli z kimś się utożsamiałem, to naturalnie ze szlachtą... Pewnie, że bliższy mi był Wołodyjowski niż jakiś karczmarz.

Jak pan zareagował na wiadomość o swoich przodkach sprzedających miecze pod Grunwaldem?

Ze spokojem. W moim polskim patriotyzmie nic się nie zmieniło. Kultura, historia, polska przyroda – wszystko to było w naturalny sposób „moje". Wszystkie wspaniałe polskie postacie literackie były nadal moje. W pełni się z nimi identyfikowałem, ale żydowskie postacie literackie, które znałem, zaczęły mi być bliższe. Ten Jankiel zrobił się bardziej swojski, Żyd karczmarz też.

W Marcu '68 dostałem dokument, że jestem nie-Polakiem. Tak władze zdefiniowały moją tożsamość

Szybko przyjął pan swoją żydowską tożsamość?

Nie miałem zbyt dużego wyboru. Od momentu, gdy dowiedziałem się o swojej żydowskości, do chwili, gdy moja polskość całkowicie się zawaliła, nie minęło wiele czasu. Po przemówieniu Gomułki poczułem się przez Polaków zdradzony. Zdradzony w swoim polskim patriotyzmie, który zaczął być śmieszny wobec ówczesnego, powszechnego odrzucenia Żydów jako naturalnej części polskiego społeczeństwa. Mam się im narzucać ze swoją miłością, jeśli mnie nie chcą? W jakim celu? Moja polska tożsamość zaczęła wtedy pękać. Jednocześnie zaczęło się wzmacniać poczucie związku z Żydami. Jedno przechodziło w drugie gładko, bez szwów. I rzeczywiście przestałem być od tamtego momentu patriotą polskim, a zacząłem flirt z tożsamością żydowską.

Na czym polegał ten flirt?

Na fascynacji wszystkim, co żydowskie. Trochę obsesyjnie. Zaczynam Żydów szukać wszędzie, żeby się podbudować. Zwłaszcza w nauce, która była i jest dla mnie bardzo ważna. Żydowscy naukowcy, nobliści napawali mnie dumą i nadzieją, że poprzez wspólnotę z nimi mam to „coś" w sobie. Chodziło mi chyba podświadomie o zastąpienie tej odrzuconej miłości do Polski inną miłością. Klin klinem.

Sienkiewicz przestaje być ważny, zaczyna być ważny Singer?

Chyba jednak nie aż tak. Owszem, przestałem czuć się odpowiedzialny za Polskę, ale Sienkiewicz nie był temu winny. Mogłem się dalej kochać w polskiej literaturze, kulturze, etosie. Jednak swoją intelektualną uwagę zacząłem wtedy skupiać na twórcach żydowskich i żydowskich tematach.

A wśród przyjaciół? Żydowscy stają się ważniejsi niż polscy?

Tak. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że wśród moich przyjaciół było sporo Żydów, chociaż właściwie nie byliśmy tego świadomi. Na pewno nie wszyscy. To było dla nas odkrycie, co może z perspektywy czasu dowodzić naszej naiwności.

Tożsamość żydowska wtedy stała się pana jedyną i jednoznaczną tożsamością?

Na pewno nie jednoznaczną, bo ja nie umiem zdefiniować tożsamości żydowskiej. Nie mogę powiedzieć, że stałem się bardziej Żydem niż Polakiem, bo nie umiem zdefiniować Żydów w ogóle. O wiele łatwiej jest mi zdefiniować Polaka niż Żyda.

To jak definiuje pan Polaka?

Dla przeważającej większości Polaków istnieje zgodność etniczna ze zgodnością kulturową. Żydzi tej zgodności nie odczuwają i chociaż kulturowo byliśmy i czuliśmy się wtedy Polakami, to jakaś emocjonalna tożsamość była już inna. Co nie znaczy, że ja nabrałem wtedy jednoznacznej tożsamości żydowskiej, bo – jak powiedziałem – takiej nie ma. Żydzi sami nie potrafią się określić i zdefiniować. Jeszcze do tego dochodzi ta genetyczna definicja, że niby jak matka jest Żydówką, to jest w porządku, a jak tylko ojciec, to nie jest w porządku. I gdy zginął izraelski żołnierz na froncie libańskim i okazało się, że tylko jego ojciec był Żydem, to nie wiadomo było, gdzie go pochować, bo na żydowskim cmentarzu nie wolno. To absurd! I na pewno nie ułatwia to autodefinicji Żydom.

Więc kim się pan stał w Marcu '68?

Nie wiem, chyba tak, jak to piszę w książce, dostałem wtedy dokument, że jestem nie-Polakiem. Nie wiem, czy ówczesnym władzom zależało na zdefiniowaniu mojej tożsamości, ale chyba niechcący trafiły w dziesiątkę.

Narodowość: nie-Polak?

Tyle można o mnie powiedzieć.

Jak pan odebrał Marzec '68?

Kończyłem wtedy liceum i zaczynałem studia na Uniwersytecie Warszawskim. To był dla mnie  ekscytujący okres, ale też bardzo bolesny. Nagle nauczycielki polskiego i historii, które mnie dotychczas lubiły i ceniły za wyniki w nauce, zaczęły być lodowate. Podobnie niektórzy koledzy.

Dlaczego ekscytujący?

W momencie wyjazdu miałem wrażenie, że otwiera się przede mną nowy, fascynujący rozdział w życiu. Wielka przygoda. Ogromna szansa. Szwecja, a zwłaszcza Szwedki... wydawało mi się to wszystko bardzo pociągające. Nie docierały do mnie jeszcze konsekwencje takiego wyjazdu.

Kiedy podejmował pan decyzję i wsiadał do pociągu, czuł się pan jeszcze Polakiem?

Tak, bo pamiętam, że decyzja o wyjeździe do Szwecji wynikała z tego, że będzie blisko. Że będzie można wrócić.

Nie był pan zwyczajnie wściekły na to, jak został pan potraktowany? Na tę nagonkę PRL-owskich władz?

Myślę, że moje rozgoryczenie we stosunku do Polski urosło w mnie dopiero w Szwecji. Dopiero będąc tam, zdałem sobie sprawę z tego, co to znaczy być bezpaństwowcem i na obczyźnie.

Co to znaczy?

To znaczy stracić poczucie własnej wartości. Ono bierze się z wielu czynników, na przykład z tego, że rodzice są szanowani, że nauczyciele uważają, że jesteś zdolny, i mają wobec ciebie jakieś oczekiwania. I nagle lądujesz w Szwecji, w której zostajesz zaliczony do kategorii beznadziejnych obcokrajowców, po których niczego dobrego nie można się spodziewać. Tak jak w Polsce myśli się na przykład o Czeczenach albo Afgańczykach. Nie jestem ani Żydem, ani Polakiem. Jestem niczym. Takie się ma poczucie, będąc obcokrajowcem niemówiącym dobrze w języku tego kraju, nie mogąc wypowiedzieć się w sposób dojrzały. Mówi się jak dziecko, prostymi zdaniami, i tak jest się traktowanym. I wtedy pomyślałem: „Do tego oni doprowadzili".

„Oni" doprowadzili do tego, że w Szwecji czuł się pan traktowany protekcjonalnie?

Tak. Poczułem się człowiekiem bez tożsamości, bo jak na ironię przez Szwedów byłem uważany za Polaka. Kiedy nowo poznany student z Francji zapytał mnie, skąd jestem, odpowiedziałem, że jestem Żydem. A on wypalił: „Co Ty mi tu p....? Czy ja ci się przedstawiam jako katolik?". Okazało się, że moja tożsamość, do której chciałem się poczuwać i z której chciałem być dumny, jest niewiarygodna, niepoważna i została przez nowego kolegę wyśmiana.

I...?

I znowu „oni" byli winni.

„Oni"? A nie pomyślał pan ani razu, że ci „oni" to również „my"? Żydzi mieli niemały wkład w budowanie tego systemu, a potem się zabrali i wyjechali na Zachód. Wielu Polaków tak myślało i zazdrościło wam tego biletu w jedną stronę.

Nie, zupełnie nie. Byłem chyba za młody na tego typu refleksję.

A w rozmowach z ojcem nie przewinął się nigdy taki wątek?

Że my jako Żydzi jesteśmy odpowiedzialni za stworzenie systemu komunistycznego w Polsce? Nie. Zresztą nie byłoby to zgodne z prawdą. Większość Żydów ocalałych z wojny uciekała z Polski, zarówno ze względu na cmentarzysko, które tu zastali, jak i niemożność utrzymania w systemie komunistycznym tradycji żydowskiej.

Ale jakaś nadreprezentacja w wysokich strukturach władzy była.

Wiem, ale nie za bardzo sobie wtedy z tego zdawałem sprawę.

A później?

Dużo później. My jako Żydzi raczej nie. Jakieś poczucie winy z powodu zaangażowania się w fałszywą ideę – tak, ale nie było to łączone z narodowością. Świadomość, że Żydzi brali w tym udział, była mi w tamtym czasie zupełnie obca. W ogóle moje rozróżnienie wtedy między byciem Żydem a Polakiem było, powiedzmy, częściowe. Dopiero gdy straciłem swoją tożsamość w Szwecji, zacząłem się zastanawiać, kim jestem.

Kiedy pojawiała się świadomość udziału Żydów w strukturach komunistycznych?

Znowu dużo później. I nie tyle w stosunku do Żydów, ile do mojego ojca. Ale na początku to było raczej czysto teoretyczne. To znaczy, myślałem sobie, że powinienem się nie najlepiej z tym czuć. Bo jednak on przyłożył rękę do czegoś, co nie było dobre. I myślałem sobie, że niełatwo jest ludziom robić rachunek sumienia, zwłaszcza dzieciom za swoich rodziców. Myślałem o Polakach, którym to bardzo ciężko przychodzi, i wtedy taka myśl zakiełkowała we mnie, że skoro wymagam od nich, żeby uczciwie do tego podeszli, to od siebie też powinienem wymagać takiej uczciwości.

Na czym polega pana rachunek sumienia w stosunku do ojca?

Na stwierdzeniu tego faktu otwarcie. Uczestniczył w tym. Mimo wielu okoliczności łagodzących przyłożył rękę do fatalnej sprawy. Ciężko przechodzi mi to przez gardło, bo bardzo go kocham i szanuję.

Temu ma służyć „Wizja lokalna"?

Częściowo. W dużej mierze skupia się jednak na mojej generacji. Nie miałem zamiaru potępiać w czambuł pokolenia rodziców, aby moje pokolenie mogło wyglądać kryształowo. Przez historię zostaliśmy potraktowani wyjątkowo dobrze. Nie staliśmy przed tymi samymi wyborami co nasi rodzice. Jednak w naszych czasach też można dać się wciągnąć w działania wątpliwej jakości w imię dobra narodu, odwetu czy wyrównywania krzywd.

Chce pan powiedzieć, że jako Żydzi nie powinniście się angażować w polskie sprawy?

Mogę odpowiedzieć tylko za siebie: ja bym tego nie robił.

Adam Michnik czy Bronisław Wildstein tańczą na cudzym weselu?

Michnik i Wildstein mogą sobie tańczyć, gdzie chcą. Odpowiadam tylko za siebie. Moją odpowiedzialność za ten kraj pojmuję jako troskę o okolicę i las, przy którym mieszkam, tłumaczenie dzieciakom z mojej wsi, które wyrzucają śmieci na drogę, żeby tego nie robiły.

To dlaczego po 40 latach wrócił pan do kraju?

Kiedy ludzie dowiadują się, że wróciłem, zaraz słyszę słowa: „Co, jednak ciągnęło do kraju?". Otóż wcale nie ciągnęło. Mieszkałem w swoim życiu w Szwecji, którą pokochałem, która przyjęła mnie bez pytań i którą uważam za swój kraj. Tam poznałem swoją żonę, dziewczynę z Jamajki. Zamieszkaliśmy w Oksfordzie, który dziś kojarzy mi się z najszczęśliwszym okresem w życiu. Ponad 20 lat spędziłem w Stanach, gdzie dano mi laboratorium i środki do pracy naukowej. Zaliczyłem też pół roku w Izraelu. Do Polski przyjechałem, bo dostałem tu świetną pracę. Oto cała przyczyna.

Zna pan świetnie trzy języki. Dlaczego pisze pan książki po polsku?

Bo ten język mam najgłębiej zakodowany. Próbowałem pisać po angielsku i szło mi dobrze, ale lepiej wyczuwam niuanse polskiego.

Bez przesady. Język polski jest bardzo ubogi w stosunku do choćby angielszczyzny.

Zgadza się, i często brakuje mi słów, aby być równie precyzyjnym po polsku.

Czuje pan coś, gdy słyszy naszego Mazurka?

Wzruszam się. Tak samo gdy stoję w Independence Hall w Filadelfii i patrzę na amerykańską deklarację niepodległości. Tak mi się ostatnio porobiło, że się łatwo wzruszam. Próbuje mnie pani zmusić do wyznania, że do Polski mam po tych wszystkich latach jednak jakiś szczególny stosunek?

Tak, bo panu nie wierzę.

Faktycznie, do Polski czuję żal odtrąconego kochanka. Moja miłość do Szwecji, Anglii i Ameryki jest spokojniejsza.

Mam panu uwierzyć, że Szekspir wzrusza pana mocniej niż Mickiewicz?

Tak. Akurat „Romeo i Julia" zdecydowanie mocniej niż „Pan Tadeusz". Nadal próbuje pani wymusić wyznanie, że do Polski czuję coś więcej?

Nie muszę. Wyznał pan to w książce. Dlaczego napisał pan, że marzy, aby powiedzieć właśnie Polce: „kocham Panią"?

...(łzy w oczach) bo te słowa trzeba powiedzieć po polsku...

—rozmawiała Magdalena Czyż

Włodzimierz Erlich jest żydowskim pisarzem, emigrantem z marca 1968 roku. Wydał powieść „Wizja lokalna"

Kiedy dowiedział się pan o funkcji, jaką pełnił pański ojciec w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego?

Pod koniec lat 90., od ojca. Gdy ukazała się książka Hermana Fielda „Opóźniony odlot". Zadzwonił do mnie i powiedział, żebym ją kupił i przeczytał to, co jest napisane na stronie 400 o poruczniku W. To o mnie, dodał.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem