Rzeczpospolita: Sąd Najwyższy uchylił kilka dni temu wyrok uniewinniający Stanisława Kociołka w procesie Grudnia '70, a więc sprawa ponownie wróci do sądu I instancji. Ten proces toczy się już 17 lat i wygląda na to, że prędko się nie skończy.
Piotr Łukasz Juliusz Andrzejewski, prawnik: Wszystkie wielkie procesy dotyczące zbrodni komunistycznych – stanu wojennego, zabitych górników z kopalni Wujek czy wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970 – przebiegały według tego samego schematu: czeka się, aż oskarżeni wymrą albo nie będą zdolni do stawania przed sądem, żeby umorzyć sprawę. W procesie Grudnia '70, w którym jestem pełnomocnikiem NSZZ „Solidarność", odnoszę wrażenie, że sąd czeka na śmierć Stanisława Kociołka, ostatniego, który został w tym procesie do osądzenia, żeby zamknąć sprawę.
Dlaczego tak pan uważa?
Bo obserwując proces, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że sąd uchyla się od ustalenia całej prawdy. Jest taka hipoteza, która głosi, że ponieważ nasza transformacja ustrojowa odbyła się bez rozlewu krwi, to strona rządowa dostała gwarancję, iż przynajmniej ojciec założyciel III RP, czyli generał Wojciech Jaruzelski, nie zostanie skazany za zbrodnie komunistyczne. Inaczej nie potrafię uzasadnić obraźliwej dla rodzin ofiar Grudnia decyzji sądu, by skazać dwóch oskarżonych za udział w bójce z użyciem broni ze skutkiem śmiertelnym.
Ta zmiana kwalifikacji czynu wywołała duże oburzenie opinii publicznej.
Nie dziwię się. Jestem wychowany w Gdyni i dobrze wiem, jak przebiegały wydarzenia Grudnia na Wybrzeżu. To była niewątpliwie zbrodnia i powinna być właściwie osądzona. Powinniśmy sobie zadać pytanie, dlaczego ludzie władzy zachowywali się jak bestie. Skąd się wzięło tyle okrucieństwa? Świadków tamtych wydarzeń długo prześladowano. Wyłapywano młodych ludzi, nad którymi przez wiele godzin się znęcano, nierzadko doprowadzając do ich kalectwa. Wielu tych aspektów sąd w ogóle nie dotknął, za to dopuścił jako dowód protokół ustalenia tzw. komisji Kruczka, która w czasach PRL badała sprawę. A przecież jej rolą nie było dojście prawdy, tylko jej zakamuflowanie. Działała tak jak komisja Nikołaja Burdenki w sprawie Katynia i tak jak komisja Jerzego Millera w stosunku do katastrofy smoleńskiej – pod z góry zaprogramowaną tezę.
Jest pan też członkiem Trybunału Stanu. Czy nie sądzi pan, że ta instytucja stała się fasadowa? Politycy nawzajem się nią straszą, ale od lat 90. nikogo nie skazano. Jedynie Emil Wąsacz, minister Skarbu Państwa z AWS, ciągle walczy o swoje dobre imię, choć poza nim nikt już nie pamięta, dlaczego jest sądzony.
Nie tyle walczy, ile czeka na przedawnienie się sprawy. I to jest problem prawny, przed którym prędzej czy później staniemy – czy naruszenie konstytucji się przedawnia. Twierdzę, że nie. Dlatego prezydent, który przestał być prezydentem, premier, który odszedł ze stanowiska, powinni się mieć na baczności, bo do końca życia będą mogli być postawieni przed Trybunałem Stanu. To jest taki miecz Damoklesa, który wprowadza rygor odpowiedzialności do naszego życia publicznego. Ale oczywiście decyzja o postawieniu polityka przed Trybunałem Stanu zależy od woli politycznej większości, która od lat nie jest w stanie się ukonstytuować.
A jednak Platforma Obywatelska grozi Jarosławowi Kaczyńskiemu i Zbigniewowi Ziobrze Trybunałem Stanu.
Trudno traktować to inaczej niż w kategoriach gry politycznej. Trybunał Stanu jest tylko straszakiem i tym powinien pozostać. Chodzi o to, żeby ludzie brali odpowiedzialność za funkcje, które pełnią, i za skutki swoich decyzji. Jako senator nieraz postulowałem, żeby urzędnicy czuli się zobowiązani do ponoszenia skutków decyzji. Powiem więcej – uważam, że osoby na wysokich stanowiskach rządowych, od dyrektorów generalnych wzwyż, powinny podpisywać zgodę na bycie podsłuchiwanym przez kontrwywiad. Takie osoby nie powinny nawet przypuszczać, że mogą tajnie, pod stołem, coś załatwiać.