Trump, Johnson, Obrador, Bolsonaro. Wszyscy próbują uciec z pułapki globalizacji

Przybywa przywódców, którzy dochodzą do władzy na fali buntu przeciw wszechogarniającej globalizacji. Ich obietnice budowy bardziej zamkniętego systemu kończą się zwykle fiaskiem. Światowe powiązania ekonomiczne okazują się nierozerwalne.

Aktualizacja: 13.09.2019 23:10 Publikacja: 13.09.2019 09:00

W amerykańsko-chińskiej wojnie handlowej trwa pat. Zerwane w maju rozmowy zostaną wznowione w paździ

W amerykańsko-chińskiej wojnie handlowej trwa pat. Zerwane w maju rozmowy zostaną wznowione w październiku, ale stanowiska obu stron są tak rozbieżne, że nikt w Waszyngtonie nie liczy na jakiś konkretny postęp

Foto: Artyom Ivanov/TASS/Getty Images

Boris Johnson coraz bardziej przypomina szczura, który miota się w zamkniętej klatce, szukając z niej wyjścia. Ignorować prawo uchwalone przez Izbę Gmin, ryzykując więzienie? Pogodzić się z utrzymaniem bezterminowo europejskich regulacji w Irlandii Północnej, choć jest to pierwszy krok do oderwania się prowincji od Zjednoczonego Królestwa? A może podać się do dymisji i przejść do historii jako brytyjski premier, który najkrócej sprawował swój mandat? Lider Partii Konserwatywnej ma czas do 14 października, by zdecydować, w jaki sposób może najmniejszym kosztem spróbować wyprowadzić Królestwo z Unii.

Wciąż mam w pamięci Wielką Brytanię z czerwca 016 r. Na kilka dni przed referendum rozwodowym wszystko wydawało się zwolennikom brexitu takie proste. Czerwony autobus Johnsona zapewniał, że kiedy nie trzeba już będzie wpłacać składki do budżetu Brukseli, co tydzień do systemu ubezpieczeń zdrowotnych NHS trafi dodatkowo 350 mln funtów. Jeden z liderów ruchu probrexitowego Michael Gove zapewniał, że gdy tylko kraj będzie uwolniony od unijnej polityki handlowej, podpisze z Ameryką umowę o wolnym handlu, przez co „fantastyczne możliwości rozwoju" staną przed nim otworem. Lider ówczesnej eurosceptycznej Partii Niepodległościowej Zjednoczonego Królestwa (UKIP) Nigel Farage obiecywał zaś, że „wreszcie zostanie postawiona tama zalewającej nas emigracji".

Tysiąc dni później nie tylko Johnson, ale cały kraj nie wie, co zrobić z mandatem, który władzom powierzyła w referendum większość narodu. Tajny raport rządu ostrzega przed brakami w dostawach leków, zwyżką cen żywności, paraliżem portów i lotnisk po brexicie. Gospodarka stoi na skraju recesji, banki przenoszą się na kontynent, a obywatele innych krajów Unii, podpora usług restauracyjnych, hotelarstwa czy opieki nad osobami starszymi, myślą o wyjeździe.

– Jeśli Johnson doprowadzi do brexitu 31 października, pierwsza rzecz, jaką będzie musiał zrobić, to podjęcie negocjacji z Brukselą o nowych zasadach współpracy, aby uniknąć ostatecznej katastrofy brytyjskiej gospodarki – przyznaje w rozmowie z „Plusem Minusem" Ian Bond, dyrektor w londyńskim Center for European Reform (CER).

Brytyjczycy poniewczasie odkrywają, że bez europejskich klientów londyńskie City, centrum usług finansowych, może się pożegnać z dotychczasową pozycją. Bez możliwości swobodnej sprzedaży na kontynencie fabryki samochodów Nissana czy BMW tracą rację bytu, brytyjskie uniwersytety czasy prosperity będą zaś miały za sobą, jeśli dłużej nie będą mogły przyciągać studentów z pozostałych krajów Unii.

Mimo całej retoryki eurosceptycznych torysów okazuje się, że zerwanie więzi z Unią jest o wiele trudniejsze, niż się spodziewano, z jednego zasadniczego powodu: integracja europejska jest tak naprawdę tylko częścią znacznie szerszej globalizacji, a tej nie da się tak po prostu odwrócić.

Złapani w pułapkę

Do podobnych wniosków dochodzi Andrés Manuel López Obrador, choć trudno znaleźć polityka bardziej różniącego się od obecnego premiera Wielkiej Brytanii. Prezydent Meksyku przejął władzę prawie rok temu na fali buntu przeciw ogromnej polaryzacji dochodów, powszechnej przestępczości spowodowanej w znacznej mierze walkami gangów narkotykowych, ale także – uważanej przez wielu za zbyt uniżoną wobec USA – polityce dotychczasowego przywódcy kraju Enrique Pena Nieto.

Lopez Obrador rozpoczął bezprecedensowy program ograniczenia wydatków administracji i rozbudowy opieki socjalnej. Starał się też zachować godność, gdy Donald Trump regularnie obrażał jego naród, nazywając Meksykanów „złodziejami i gwałcicielami". Zdecydowanie odrzucił sugestie potężnego sąsiada z północy dotyczące finansowania muru, który miałby oddzielić oba kraje, próbując w zamian przekonać Waszyngton do zaangażowania się w rozwój państw Ameryki Środkowej, głównego źródła latynoskiej emigracji do USA. Ale w zasadniczej sprawie – przebudowy umowy o wolnym handlu łączącej kraje Ameryki Północnej NAFTA – ani López Obrador, ani Trump tak naprawdę nie doprowadzili do istotnych zmian.

W Meksyku to porozumienie zawsze było kontrowersyjne. Masowy eksport dotowanej, amerykańskiej żywności doprowadził do bankructwa setki tysiące meksykańskich gospodarstw, których właściciele albo zasilili ogromne fawele otaczające stolicę i inne miasta Meksyku, albo zdecydowali się na los nielegalnych emigrantów w USA.

Równocześnie po meksykańskiej stronie granicy powstało bardzo dużo zakładów produkcyjnych nastawionych na rynek amerykański, a gospodarka kraju, którego 85 proc. eksportu trafia do USA, stała się dzięki NAFTA bardziej konkurencyjna, przynajmniej jak na warunki Ameryki Łacińskiej. Dość powiedzieć, że budowa porównywalnego samochodu w Meksyku jest dziś o połowę tańsza niż w Brazylii. Z tej symbiozy ze Stanami Meksyk po prostu nie może zrezygnować, bo nie ma innej, alternatywnej ścieżki rozwoju. Jest w podobnej sytuacji jak Wielka Brytania, która nie potrafi żyć bez kontynentalnej Europy.

Tysiące kilometrów dalej na południe Argentyna w bardzo bolesny sposób pokazuje reszcie świata, co oznacza odwrócenie się plecami do globalnej gospodarki. Po drugiej wojnie światowej żaden naród poza Kongijczykami nie przechodził przez tyle kryzysów co Argentyńczycy – mieli ich już trzynaście. Taki jest efekt mitu o samowystarczalnym kraju, zdolnym objąć wszystkich osłoną socjalną, który jako pierwszy wylansował generał Juan Perón.

Na kilka tygodni przed wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi absolutnym faworytem jest kolejny peronista Alberto Fernández. Jego zastępczynią miałaby zostać była prezydent Cristina Kirchner, która sama jako głowa państwa zostawiła w 2015 r. Argentynę na skraju bankructwa. – Peronizm to jest pewien stanu umysłu, z którego trudno jest się wyzwolić. Zawiera w sobie wiele różnych prądów, od liberalnego po nacjonalistyczny, ale w którym zawsze żywe jest przeświadczenie, że siła państwa może się przeciwstawić globalnej gospodarce – mówi „Plusowi Minusowi" chilijski politolog Daniel Zovatto.

A przecież nie tak miało być. Metro w Buenos Aires zostało oddane do użytku w 1913 r., 82 lata przed tym, jak podziemna kolej ruszyła w Warszawie. Wzorowane na Paryżu, wspaniałe kamienice z przełomu XIX i XX w. na każdym kroku przypominają o czasach, gdy Argentyna należała do absolutnej czołówki najbardziej zamożnych krajów świata. Dziś pod względem dochodu na mieszkańca nawet Polska pozostawiła Argentynę daleko w tyle, a tej drugiej pozostaje pod tym względem ledwie rywalizacja z Białorusią.

Choć wynik wyborów nie jest jeszcze znany, odchodzący prezydent, liberał Mauricio Macri musiał przywrócić kontrole walutowe, aby powstrzymać załamanie peso i spróbować ograniczyć masową ucieczkę kapitałów. Dalszy ciąg nadchodzących wydarzeń Argentyńczycy znają już na pamięć. Przerabiali to już nieraz.

Walmart przestaje być tani

Jak trudno jest zerwać międzynarodowe powiązania gospodarcze, jak wielka jest siła globalizacji, chyba najdobitniej pokazuje przebieg wojny handlowej, jaką Donald Trump wypowiedział Chinom. Tu też wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. Na nieco ponad rok przed wyborami prezydenckimi Donald Trump zakładał, że to starcie będzie miał za sobą, Xi Jinping zobowiąże się do przestrzegania własności intelektualnej amerykańskich koncernów i przestanie im podkradać najnowsze technologie, a do zakładów na Środkowym Zachodzie zaczną wracać zamówienia produkcyjne. Tak przecież obiecali prezydentowi sekretarz skarbu Steven Mnuchin i przedstawiciel ds. handlu Robert Lighthizer. Przekonywali, że Chińczycy tak bardzo potrzebują amerykańskiego rynku zbytu, iż zrobią wszystko, aby go utrzymać.

Od wprowadzenia przez Biały Dom karnych ceł na cały chiński eksport do USA (chodzi o produkty i usługi warte niebagatelne 550 mld dol.), z których część sięga 30 proc., minęło już kilka miesięcy, a Pekin nie daje sygnałów gotowości pójścia na ustępstwa. Co prawda, ustalono, że zerwane w maju rozmowy zostaną wznowione w październiku, ale stanowiska obu stron są tak rozbieżne, że nikt w Waszyngtonie nie liczy na jakiś konkretny postęp.

Co gorsza, chińska gospodarka nadal rozwija się w tempie ok. 6 proc. rocznie, podczas gdy koniunktura w Ameryce słabnie. Zdaniem Jasona Furmana, profesora ekonomii na Uniwersytecie Harvarda, wojna z Państwem Środka kosztuje USA aż 1 pkt proc. wzrostu PKB rocznie, przez co tej jesieni tempo rozwoju Stanów Zjednoczonych może spaść do ledwie 1,5 proc.

A to nie koniec złych wiadomości. Ceny produktów w sklepach Walmartu wyraźnie rosną, a wyborcy  skromnych dochodach na Florydzie, w Wisconsin, Pensylwanii i Michigan, dzięki którym Trump niespodziewanie pokonał Hillary Clinton jesienią 2016 r., odwracają się od obecnego prezydenta. Zdaniem analityków z instytutu badania opinii publicznej Rasmussen, jeśli Waszyngton szybko nie rzuci Chińczyków na kolana, demokraci odbiją w przyszłym roku Biały Dom.

Starcie, jakiego świat nie widział

Na szybkie pokonanie Chińczyków w żaden sposób się jednak nie zanosi. – To jest starcie, jakiego świat jeszcze nie widział, ważniejsze nawet niż zimna wojna. Potrwa dekady. Ale ten, kto z niego wyjdzie zwycięsko, stanie się supermocarstwem przyszłości – mówi „Plusowi Minusowi" gen. Robert Spalding, doradca ds. chińskich Białego Domu.

Na razie nie wygląda na to, aby Trump pokonał Xi z jednego, podstawowego powodu: Chińczycy lepiej od Amerykanów zrozumieli, jak daleko zaszła integracja globalnej gospodarki, jak głęboko sięga w niej system wzajemnych zależności, który poza kilkoma wyjątkami, jak Korea Północna czy Kuba, oplótł cały świat.

Na potrzeby opinii publicznej zza Pacyfiku i samego prezydenta USA chiński przywódca prowadzi co prawda dwustronną grę z Ameryką: odpowiada cłami na cła, obelgami na obelgi, groźbami na groźby. W zaciszu gabinetów Chińczycy przekonali jednak resztę świata, że to oni są lepszymi od Stanów gwarantami utrzymania stabilności globalnej gospodarki, systemu skomplikowanych powiązań produkcyjnych, bez których działalności nie wyobraża sobie żaden z wielkich koncernów międzynarodowych.

Tę strategię można prześledzić na podstawie polityki handlowej Pekinu. Jeszcze w styczniu 2018 r., u progu starcia z USA, średnie cła na import z Ameryki i reszty świata wynosiły 8 proc. W odpowiedzi na działania Trumpa Xi kazał je podnieść z górą dwuipółkrotnie, do 20,7 proc. – ale tylko w handlu z Amerykanami. W wymianie z pozostałymi ważnymi partnerami Pekin obniżył stawki średnio do 6,7 proc., sygnalizując, handel zagraniczny nadal będzie jednym z podstawowych motorów rozwoju chińskiej gospodarki. Tyle że Pekin zamierza prowadzić go w coraz większym stopniu z innymi niż USA państwami.

– Nie mamy źródeł wywiadowczych w bezpośrednim otoczeniu Xi. Nie ma więc informacji, w jakim kierunku idzie jego strategia. Ale jestem przekonany, że podjął już decyzję o odcięciu zależności od Ameryki (tzw. decoupling). To nie jest koniec globalizacji, ale powstanie zupełnie nowej jej odsłony, w której każdy będzie musiał się opowiedzieć, po której jest stronie: chińskiej czy amerykańskiej – przekonuje Spalding.

Błędna strategia Trumpa

Ta rozgrywka nie musi się wcale skończyć sukcesem Pekinu. O tym jest w każdym razie przekonanych wielu ekspertów. Wystarczyłoby, że Waszygton spróbowałby przyciągnąć siły globalizacji na swoją stronę, zamiast się im frontalnie przeciwstawić.

– Trump miał rację, chcąc zmusić Chiny do respektowania międzynarodowych zasad prowadzenia uczciwego biznesu i powstrzymać rozwój chińskiej potęgi. Ale źle się do tego zabrał. Zamiast najpierw zbudować koalicję sojuszników Ameryki, która zmusiłaby Pekin do ustępstw, skonfliktował się z Europą, Meksykiem, Kanadą, Koreą Południową, wypowiadając także tym krajom wojnę handlową, choć na mniejszą skalę. Osamotniona Ameryka nie wygra, bo nawet jeśli reszta świata jej racje uznaje, to z tego powodu nie odwróci się od globalnej gospodarki – mówi „Plusowi Minusowi" Stephen Mull, były ambasador USA w Warszawie, a później zastępca sekretarza stanu, dziś prodziekan Uniwersytetu Wirginii zajmujący się sprawami międzynarodowymi.

Globalizacja jest dzieckiem Ameryki. Stany Zjednoczone wyszły z drugiej wojny światowej z gospodarką, która stanowiła przeszło połowę światowego dochodu narodowego. Mogły więc dyktować innym reguły gry: nie tylko hegemonię dolara, ale też system współpracy gospodarczej oparty na takich instytucjach, jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW), Bank Światowy czy Światowa Organizacja Handlu (WTO).

Ale Adam Posen, prezes mającego siedzibę w Waszyngtonie renomowanego instytutu gospodarczego Peterson Institute for International Economics, przyznaje w rozmowie z „New York Timesem": „Wchodzimy w postamerykański układ gospodarki światowej, w której globalizacja będzie o wiele mniej przewidywalna. Świat stał się znacznie bardziej ryzykowny, dostęp do zagranicznych rynków stał się znacznie bardziej ryzykowny".

Prezydent George W. Bush, podejmując w marcu 2003 r. decyzję o interwencji w Iraku, zniweczył na płaszczyźnie politycznej pozycję globalnego hegemona, jaką uzyskała Ameryka dzięki zwycięstwu w zimnej wojnie ze Związkiem Radzieckim. Czy w podobny sposób Donald Trump doprowadzi do utraty dominującej pozycji Stanów na płaszczyźnie gospodarczej?

– Starcie z Pekinem będzie o wiele trudniejsze, niż było z Moskwą, bo Chińczycy korumpują obecny system od wewnątrz. Doprowadzają do uzależnienia demokratycznych krajów od swoich inwestycji, swoich pieniędzy. Wielostronny system współpracy gospodarczej, w tym WTO, przestaje z tego powodu działać. Właśnie dlatego u progu kadencji Trumpa nie było szans na ratyfikację przez amerykański Kongres Partnerstwa Transpacyficznego (TPP), organizacji integracji gospodarczej wymierzonej w Chiny: większość kongresmenów nie wierzyła, że to będzie w ogóle funkcjonować. To jedno z bardziej spektakularnych zwycięstw Xi – uważa gen. Spalding.

Zmiana myślenia

Złudzenie, że globalizacja jest w odwrocie, w istotnym stopniu wynika z przekonania, e sprowadza się ona przede wszystkim do wymiany towarów. A także z bardzo nierównego podziału wynikających z integracji światowej gospodarki korzyści. Z tego powodu utopienie przez Waszyngton TPP było tylko jednym punktem na długiej liście porażek umów o liberalizacji handlu. – Punktem zwrotnym był ostatni kryzys finansowy. Od dziesięciu lat liberalizacja wymiany towarów się cofa. Wartość tych obrotów osiągnęła 70 proc. globalnego dochodu narodowego i przestała rosnąć. Zmniejsza się też wartość międzynarodowych przelewów finansowych – przyznaje Catherine Mann, główna ekonomistka banku Citi, w rozmowie z CNBC.

Wielki kryzys ze szczególną siłą uderzył w gorzej wykształconych pracowników fizycznych, a także regiony, w których dominował przemysł ciężki, jak północna Anglia czy amerykański Środkowy Zachód. I wywołał wielką falę protestów, na której surfują politycy o wyraźnie nacjonalistycznym i populistycznym nastawieniu, jak Boris Johnson w Wielkiej Brytanii czy Matteo Salvini we Włoszech. Dla nich odpowiedzią na szkody, jakie wywołała globalizacja, jest znacznie silniejsza ochrona protekcjonistycznymi barierami, które osłonią krajowy rynek nie tylko przed masowym importem towarów, ale przede wszystkim imigrantów. Ale Catherine Mann ostrzega, aby nie wylewać dziecka z kąpielą – Globalizacja okazała się potężnym motorem, który napędzał wzrost przez ostatnie dekady. Dzięki niej tort do podziału stał się po prostu znacznie większy. Chodzi teraz o to, aby sprawiedliwiej go podzielić. To jest zadanie dla władz narodowych, które muszą stworzyć silny mechanizm redystrybucji – uważa ekonomistka Citi.

Takie słowa w ustach przedstawicielki jednego z największych banków świata jeszcze kilka lat temu byłyby nie do pomyślenia. Nawet Komisja Europejska forsowała strategię podpisywania umów o wolnym handlu z kim się da, podczas gdy budowa wspólnej polityki społecznej pozostawała w sferze pobożnych życzeń.

Jednak gwałtowne wstrząsy polityczne w kluczowych krajach Zachodu i ryzyko rozpadu samej Unii kazały zarówno międzynarodowym bankom, jak i Brukseli zrewidować dotychczasową strategię. Zawarta tego lata umowa między zjednoczoną Europą a państwami Mercosuru (organizacji grupującej kraje Ameryki Południowej) jest pierwszym od bardzo dawna poważnym porozumieniem o wolnym handlu, jakie udało się zawrzeć Wspólnocie. Przy czym ratyfikacja przez 33 kraje, które są stronami porozumienia, może być zablokowana, bo tak silne są opory niektórych grup branżowych – choćby francuskich rolników.

Technologia wspiera globalizację

Czy to oznacza, że przetrwanie globalizacji w jej obecnej postaci, jej dalszy postęp, wisi wyłącznie na Chinach, Indiach i innych krajach rozwijających się, które na tym opierają nadzieję na nadrobienie cywilizacyjnych zaległości? – Bardzo trudno jest oddzielić globalizację od potężnych zmian technologicznych, które do głębi zmieniają nasze gspodarki i wymuszają jeszcze silniejszą ich integrację – podkreśla Catherine Mann.

Klaus Schwab, twórca Światowego Forum Ekonomicznego (WEF), które jest najlepiej znane z dorocznych szczytów w Davos, uważa, że stoimy u progu czwartej rewolucji przemysłowej, która ze względu na swoją charakterystykę po prostu wymusi kolejny skok globalizacji. Nie zdołają go powstrzymać nawet najpotężniejsi politycy jak Donald Trump i Xi Jinping.

Zdaniem Schwaba pierwsza rewolucja przemysłowa użyła wody i pary jako narzędzia do mechanizacji produkcji. Druga oparła masową produkcję na elektryczności. Trzecia postawiła na elektronikę i technologie informatyczne, aby zautomatyzować produkcję. Czwarta ma doprowadzić do zatarcia granic między tym, co należy do zjawisk fizycznych, biologii oraz świata cyfrowego. To wszystko odbywa się w dotąd niespotykanym tempie i rozbija niemal wszystkie działy przemysłu. Możliwości połączenia miliardów ludzi poprzez urządzenia mobilne o bezprecedensowej mocy i niezwykłych możliwościach magazynowania pamięci ma doprowadzić do przełomu w takich obszarach, jak sztuczna inteligencja, robotyka, internet rzeczy, autonomiczne pojazdy, drukowanie w trzech wymiarach, nano- i biotechnologie czy komputery używające technologii kwantowych.

Zdaniem Felipe Gonzáleza, premiera, który po śmierci Franco zbudował podstawy hiszpańskiej demokracji, takiej fali zmian nie tylko nie powstrzyma żadna władza polityczna, ale bardzo trudno będzie się do niej dostosować zwykłym obywatelom. – Do tej pory rodzice wprowadzili swoje dzieci w świat, przekazywali im pewne wartości, swoją kulturę. Czwarta rewolucja przemysłowa wszystko to rozsadzi z trudnym do oszacowania konsekwencjami dla rozwoju naszej cywilizacji – mówi.

Szantaż nieograniczony

Nie mogąc powstrzymać takich zmian, Ameryka i Chiny próbują przejąć nad nimi kontrolę, spychając Unię Europejską i resztę świata do roli biernych widzów tych tytanicznych zapasów. Ich ofiarą stała się też Polska. Na początku września premier Mateusz Morawiecki podpisał z wiceprezydentem Mikiem Pence'em deklarację o bezpieczeństwie sieci 5G, która de facto eliminuje z gry chińskich dostawców. W zamyśle Amerykanów ma to być wzór dla innych krajów zachodniej Europy i szerzej sojuszników USA na świecie.

Jednak wysokiej rangi źródło w Berlinie przyznaje „Plusowi Minusowi": – Zależność Polski od handlu z Chinami jest niepomiernie mniejsza niż Niemiec. My nie możemy sobie pozwolić na tak frontalne odrzucenie oferty Chińczyków.

Gen. Spalding ostrzega: – Wyobrażam sobie sytuację, w której w razie zaostrzenia sporu z Zachodem Xi po prostu decyduje się na nacjonalizację aktywów zagranicznych w Chinach. Na dodatek zyski, jakie niemieckie czy japońskie koncerny tam wypracowują, są w tym sensie teoretyczne, że mierzy się je w juanach, walucie, która nie jest wymienialna. Nie da się ich więc bez zgody Pekinu przetransferować.

Charakterystyka internetu 5G, platformy przeprowadzenia czwartej rewolucji przemysłowej, wymusi taką integrację światowej gospodarki, że to, co do tej pory nazywaliśmy globalizacją, okaże się tylko preludium prawdziwych zmian. Do sieci nowej generacji będą podłączeni nie tylko użytkownicy smartfonów i komputerów, ale bezpośrednio „inteligentne" przedmioty, od lodówek, przez samochody, po mieszkania, sprzęgnięte dodatkowo z kontami bankowymi. Ten, kto będzie miał dostęp do danych z tych urządzeń, zyska więc niemal nieograniczoną kontrolę nad użytkownikami. Amerykanie twierdzą, że ogromna przewaga, jaką wypracował w budowie systemu 5G koncern Huawei, to wynik celowej polityki Chin, które w ten sposób chcą nie tylko przejąć bezpośrednią kontrolę nad własnymi obywatelami, ale także zyskać decydujący wpływ na znaczną część globu.

– Tu nawet nie chodzi o to, że Chińczycy będą mieli dostęp do poufnych informacji, co da im możliwość szantażu innych państw. Znacznie groźniejsza jest zależność we wszystkich dziedzinach życia, do jakiej prowadzi nowa technologia. W tym układzie możliwości presji, jakie ma na swoich odbiorcach Gazprom, to będzie kaszka z mlekiem – przekonuje cytowane już źródło z Berlina.

Problem w tym, że żaden z zachodnich koncernów, łącznie z Ericssonem i Nokią, jeszcze długo nie będzie miał porównywalnych do Huawei rozwiązań technologicznych. Globalizacja stawia więc każde państwo przed trudnym wyborem etycznym i politycznym: iść na kompromisy z Pekinem czy pogodzić się z być może wieloletnim opóźnieniem w bodaj najważniejszej dla przyszłości technologii.

Ale nawet 5G jest tylko częścią znacznie szerszej zmiany charakterystyki globalnej gospodarki, jaką niesie ze sobą czwarta rewolucja przemysłowa. Kryzys finansowy sprzed dekady położył kres niezwykle szybkiemu rozwoju światowego handlu towarami, rosnącemu dwukrotnie szybciej, niż rósł globalny dochód narodowy. Jak pokazują dane UNCTAD, agencji ds. inwestycji zagranicznych ONZ, światowa wymiana towarów jest tylko nieznacznie większa niż przed pięcioma laty. Ale w tym czasie z niezwykłą siłą pojawiła się zupełnie nowa odsłona globalizacji: wymiana informacji. O ile jeszcze w 2005 r. międzynarodowe transfery danych osiągały kilka terabitów na sekundę, to już w 2018 r. było to 1,4 tys. terabitów – oszacował instytut McKinsey.

Kiedy zamiast płyty CD z najnowszymi przebojami Ariany Grande wysyłamy plik z taką samą zawartością, przyczyniamy się do osłabienia wymiany towarów. Ale to nie powstrzymuje rozwoju globalizacji, tylko zmienia jej charakter – zauważają eksperci Bloomberga.

Chińczycy już nie tylko kopiują

Układ sił w tej nowej odsłonie zintegrowanej światowej gospodarki zmienia się bardzo szybko. Wizja, w której Chiny jedynie kopiują pomysły innych, podkradają prawa autorskie, własność intelektualną Ameryki i Europy, szybko przestaje być aktualna. O ile jeszcze na początku tego wieku Chińczycy mogli się pochwalić zaledwie co 20. międzynarodowym patentem, to dziś ten udział urósł do jednej trzeciej i stał się porównywalny z tym, co osiąga Ameryka. Europa wypada w takim układzie trzykrotnie gorzej. To kolejny powód, dla którego świat jest zbyt uzależniony od Pekinu, aby za sprawą wojny handlowej prowadzonej przez Trumpa odciąć się od Chin.

Innym, czasem niedocenionym aspektem globalizacji, jest niemal równie gwałtowny jak w przypadku wymiany danych rozwój międzynarodowej turystyki. Dane ONZ pokazują, że od połowy lat 90. ubiegłego wieku liczba wyjazdów na urlop poza granice własnego kraju wzrosła czterokrotnie – do niemal 1,5 mld. I tu jednak następuje zupełnie nowe rozdanie kart, bo ten ogromny wzrost jest w przeważającym stopniu wynikiem poprawy warunków życia istotnej części ludności Chin czy Indii – kolejny powód, dla którego kraje zachodniej Europy (to wciąż główny kierunek podróży) nie mogą pójść na „odcięcie" stosunków z Chinami, jak by tego mógł oczekiwać Donald Trump.

Przeprowadzony w sierpniu sondaż Amerykańskiej Izby Handlowej w Pekinie pokazał, że aż 40 proc. amerykańskich firm rozważa opuszczenie Państwa Środka z powodu wojny handlowej, jaką toczą Trump i Xi. Ale wśród tych, którzy decydują się na przeprowadzkę, tylko 6 proc. decyduje się na powrót do Ameryki. Inni wybierają Wietnam, Meksyk czy Indie, nie licząc się z oczekiwaniami amerykańskiego prezydenta.

To, jak zależności gospodarcze wygrywają z międzynarodową polityką, widać też w naszej, znacznie skromniejszej, polskiej skali. Po dojściu do władzy PiS chyba z żadnym krajem zachodnim relacje nie ochłodziły się tak bardzo jak z Francją. Punktem wyjścia był zerwany w dość skandalicznych warunkach przez Polskę kontrakt na zakup helikopterów Caracal. Po przejęciu władzy przez Emmanuela Macrona w maju 2017 r., Paryż stanął na czele już prawdziwie ideologicznej, liberalnej krucjaty przeciwko, jak to postrzegają Francuzi, „autorytarnym" rządom w Warszawie.

W tym samym czasie francuskie inwestycje w Polsce rozwijały się jednak znakomicie, wysuwając biznes znad Sekwany na drugie miejsce w naszym kraju. BNP Paris, Michelin, Orange – sporo francuskich koncernów właśnie w naszym kraju może się pochwalić największymi zyskami.

Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat świat stanął w obliczu sytuacji, gdy globalizacja jest społecznie odrzucana w wielu krajach i często rozwija się niejako wbrew oficjalnie polityce większości państw. Paradoksem tej sytuacji pozostaje fakt, że nigdy międzynarodowe powiązania gospodarcze nie były tak zaawansowane jak obecnie. To niebezpieczne zjawisko, podważające sens demokratycznej gry politycznej, źródło rosnącej frustracji wyborców i sukcesu populistycznych polityków. Żadne pojedyncze państwo czy nawet ich grupa tego nie zmieni. Do tego potrzebne jest porozumienie w zasadzie wszystkich krajów, całej ludzkości. Na razie trudno to sobie wyobrazić. Zbyt wielkie są różnice między Ameryką, Chinami, monarchami Bliskiego Wschodu, Rosją czy Brazylią Jaira Bolsonaro. Ale jak tłumaczył prof. Klaus Schwab, jeszcze nigdy rewolucja przemysłowa nie była tak potężna i nie toczyła się tak szybko jak teraz. I jest całkiem możliwie, że już niedługo obudzimy się w świecie, który dał sobie narzucić nowe reguły globalnej gospodarki, którym – czy tego chcemy, czy nie – musimy się po prostu podporządkować.

Boris Johnson coraz bardziej przypomina szczura, który miota się w zamkniętej klatce, szukając z niej wyjścia. Ignorować prawo uchwalone przez Izbę Gmin, ryzykując więzienie? Pogodzić się z utrzymaniem bezterminowo europejskich regulacji w Irlandii Północnej, choć jest to pierwszy krok do oderwania się prowincji od Zjednoczonego Królestwa? A może podać się do dymisji i przejść do historii jako brytyjski premier, który najkrócej sprawował swój mandat? Lider Partii Konserwatywnej ma czas do 14 października, by zdecydować, w jaki sposób może najmniejszym kosztem spróbować wyprowadzić Królestwo z Unii.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS