Ale tydzień temu zmarł tłumacz, który pośredniczył nie tyle między językami, co światami. Tłumacz baśni. A z takimi trzeba się obchodzić ostrożniej i uważniej, bo nie tyle przyprowadzają z daleka słowa i historie, co odwrotnie – to nas wysyłają w dziwne miejsca i opowieści.

Andrzej Polkowski poznał „Opowieści z Narnii" tam, gdzie prawie wszyscy – we własnym łóżku, na chwilę przed zaśnięciem. Podczas tego krótkiego, ale decydującego fragmentu życia, kiedy sam nie potrafisz jeszcze czytać, ale naprawdę, jak już nigdy później, umiesz słuchać. W okresie głębokiego PRL-u – kiedy historia o białej czarownicy przepędzanej przez przybywającego zza morza lwa i wiośnie następującej po stu latach zimowej niewoli wywoływała w umysłach cenzorów kontrrewolucyjny zawrót głowy – przełożenie książek Lewisa na język polski było zadaniem niewykonalnym. Ojczym Polkowskiego tłumaczył mu je więc na żywo, trzymając na kolanach wydanie oryginału.

I to pewnie tamtym wieczorom polskie tłumaczenie „Opowieści z Narnii" zawdzięcza intymność ostatnich minut przed nadejściem snu. Kiedy ciało się odpręża, ale zaczyna się już wzmagać napięcie wyobraźni, ojciec odprowadza syna nie w miejsce odpoczynku, ale do granicy, za którą zaczyna się przygoda. Snów, które są jak lew Aslan – ciepłe i dzikie, dobre i niebezpieczne jednocześnie. Snów, które mają z baśniami tę nieodłącznie wspólną cechę, że nie da się ich oswoić.

Tak jak przez dekady próbowało się oswoić książki Lewisa. Jakby tłumaczenie Polkowskiego nie wystarczało, dodawano do niego przekłady na języki katechezy i nowej ewangelizacji. A baśń jest przecież światem, który zna się tym lepiej i tym bardziej chce się do niego wracać, im mniej się go rozumie (i na odwrót oczywiście).

Dzień przed pojawieniem się informacji o śmierci Andrzeja Polkowskiego oglądaliśmy razem z synem ekranizację pierwszej części „Opowieści z Narnii". Co było oczywiście zupełnie bez sensu, bo tak jak poezją jest wszystko to, co znika w tłumaczeniu na język inny od oryginału, tak literaturą, a baśnią zwłaszcza, jest to, czego nie da się zekranizować. Albo inaczej: czego jedyną uprawnioną ekranizacją jest sen. Sen, który jest przedsmakiem śmierci, jak baśń zapowiedzią nieba. Bo w końcu, zgodnie z obietnicą złożoną przez Aslana rodzeństwu Pevensie, kto choć raz trafił do Narnii, ten kiedyś wróci tam na zawsze.