Klawe życie w kondominium

Wiele wody w Wiśle musiało jeszcze upłynąć, zanim życie kulturalne i naukowe w Krakowie osiągnęło poziom warszawski. Ambicje jednak rosły.

Aktualizacja: 06.12.2015 16:03 Publikacja: 04.12.2015 01:00

Foto: Muzeum Historyczne Miasta Krakowa

Przed wojną Kraków miał ćwierć miliona mieszkańców. Teraz jest ich trzy razy więcej. Serce tego kolosa bije wciąż na obszarze, niewiele wykraczającym poza linię Plant. Wychuchane stare miasto za dnia oblegają hordy turystów, a w nocy – imprezowiczów. W XIX-wiecznych kamienicach w sąsiedztwie dworca kolei warszawsko-wiedeńskiej zamiast obiecanego nowego centrum wyrosła galeria handlowa.

Chyba nie tak wyobrażały sobie przyszłość podwawelskiego grodu jego dawne elity. Warszawa, terroryzowana przez Rosjan i obrócona w kupę gruzów przez Niemców, unowocześniła się z musu. Kraków, omijany przez dziejowe kataklizmy, starał się zmieniać tak, by wszystko pozostało po staremu. Rzeczywistość skrzeczała, lecz kultywowano pamięć o dawnej wielkości. Na większość zabytków wydano jednak wyrok śmierci. Nie został on wykonany z prozaicznego powodu: na poważne inwestycje zabrakło pieniędzy.

200 lat temu Kraków po raz drugi w swej historii został stolicą państwa. Co prawda miniaturowego: z południową granicą na Wiśle, zachodnią na Przemszy, a północną niesięgającą nawet Ojcowa. Oprócz Krakowa obejmowało ono swym obszarem trzy, zamieszkane głównie przez Żydów, prywatne miasteczka i 224 wsie. Polacy mogli kręcić głowami, ale w Niemczech czy we Włoszech tego typu państewka istniały od stuleci. Niektóre całkiem dobrze sobie radziły.

Wolne, Niepodległe i Ściśle Neutralne Miasto Kraków i jego Okręg (tak brzmiała oficjalna nazwa tworu powołanego do istnienia przez uczestników kongresu wiedeńskiego) sukcesu nie odniosło. Zamiast gospodarki kwitł przemyt. Z dobrej koniunktury korzystali przede wszystkim bankierzy, handlowcy i flisacy. Kultura i nauka lepiej miały się w Warszawie i Wilnie. Największym sukcesem było powstrzymanie upadku miasta, a największą inwestycją – kopiec usypany ku czci Kościuszki.

To, że kłody pod nogi rzucali zaborcy, można jeszcze zrozumieć. Trudniej wytłumaczyć nieudolność i brak wyobraźni lokalnych elit. Partia „miejska" i „prezesowska" nie marnowały żadnej okazji, by wziąć się za łby. Łączyło je tylko jedno – deklarowany patriotyzm. „Ostatni skrawek wolnej Polski" tkwił więc w politycznym klinczu, z wolna przekształcając się w narodowy skansen.

Rzeczpospolita Krakowska (jak potocznie nazywano to niby-państwo) poczęta w zaciszu dyplomatycznych gabinetów szybko stała się sierotą. Sąsiedzi dostrzegli w niej, zresztą słusznie, potencjalne źródło kłopotów. Choć przetrwała 31 lat, nie zapisała się niczym szczególnym w pamięci Polaków ani nawet samych krakowian. To uderzające, zwłaszcza w porównaniu ze złotą legendą Galicji i „dobrego cesarza" Franciszka Józefa, całkowicie odporną na naukową krytykę.

Austria po raz pierwszy

Tłum wiwatuje, bije dzwon Zygmunta, a Tadeusz Kościuszko przysięga narodowi, że powierzonej mu władzy użyje wyłącznie w zbożnym celu. Za chwilę wyruszy pod Racławice. Ten obraz zna chyba każdy Polak. Ale co działo się z Krakowem, gdy konała pierwsza Rzeczpospolita?

Insurekcję proklamowano w marcu, a już w czerwcu magistrat bez walki otworzył bramy przed pruskimi żołnierzami. Ci bawili w dawnej stolicy krótko, ale zdążyli ukraść przechowywane na Wawelu regalia polskich władców. Potem nastąpiło 13 lat rządów austriackich. Zaborcy zastali miasto w stanie agonii. Ośmiotysięczny Kraków nie wytrzymywał rywalizacji z założonym po drugiej stronie Wisły Podgórzem. Bardziej niż „polski Rzym" przypominał polską Troję. Nawet na Rynku Głównym straszyły rudery. „W mieszkaniach królów, w siedliskach władzy rządowej wije pająk pajęczynę, a puszczyk bezpiecznie na wieżach gmachów spoczywając, wydaje głos ostrzeżenia" – relacjonował Tadeusz Czacki.

Co prawda stolicą Galicji był Lwów, ale cesarscy urzędnicy włożyli wiele wysiłku w podniesienie Krakowa z upadku. Uzdrowili miejskie finanse, zorganizowali służby porządkowe i sanitarne, oświetlili ulice, zlikwidowali przykościelne cmentarze oraz zainicjowali rozbiórkę murów obronnych. Wiedeńscy architekci opracowali plan rozbudowy, zrywający ze średniowiecznym układem urbanistycznym. Realizowano go już w czasach Rzeczypospolitej Krakowskiej. Oświecony absolutyzm w habsburskim wydaniu nie przypadł jednak Polakom do gustu. Zaborcy, całkowicie lekceważąc realia, narzucili język niemiecki jako urzędowy (w szkolnictwie tolerowali jeszcze łacinę). Przyłączenie północnej Małopolski do księstwa Warszawskiego przywitano z entuzjazmem, choć napoleońska polityka drenowania państw satelickich rychło odbiła się na kondycji Krakowa. Ożywić gasnącą gospodarkę miało ustanowienie strefy wolnocłowej, ale zanim ta operacja przyniosła jakieś skutki, do miasta wkroczyli Rosjanie.

Mysz i trzy koty

Gdy w 1938 roku Hitler z błogosławieństwem Londynu i Paryża anektował Sudety, czeska gazeta, publikując uaktualnioną mapę państwa, opatrzyła ją pocieszającym tytułem: „Małe, ale nasze". Coś podobnego mogliby powiedzieć Polacy w roku 1815. Z pomniejszonego o Wielkopolskę Księstwa Warszawskiego powstały kadłubowe Królestwo Polskie oraz karzełek, czyli Rzeczpospolita Krakowska. Gdyby mieszkańcom Wolnego Miasta pozwolono wtedy decydować o własnej przyszłości, niechybnie wybraliby życie pod berłem cara Aleksandra. Pogromca Napoleona demonstrował wszak wolę wskrzeszenia dawnej Polski, a to nie mogło się odbyć bez koronacji w wawelskiej katedrze. Kraków został jednak złożony na ołtarzu pojednania cara i austriackiego kanclerza Metternicha. Dopiero później się okazało, że Opatrzność czuwała nad dawną stolicą, oszczędzając jej rządów knuta.

Wolne Miasto miało własną konstytucję, rząd, parlament, flagę i siły porządkowe. Z roku na rok jego suwerenność stawała się coraz bardziej iluzoryczna. Krakowianie zmarnowali szansę na umocnienie swej międzynarodowej pozycji. Nie zaprosili przedstawicieli mocarstw zachodnich, choć Austria, Rosja i Prusy na początku nie miały nic przeciwko temu. Co gorsza, rozjemcami w wewnętrznych sporach uczynili, wbrew konstytucji, rezydentów państw „opiekuńczych". Niemiecki uczony Konstanty Wurzbach, porównując Wolne Miasto do myszy, na którą czyhają trzy koty, okazał się znacznie bystrzejszy.

Kondominium zarabiało na tranzycie. Największe znaczenie miał szlak handlowy ze Śląska na wschód. Niskie podatki i zniesienie ceł cieszyły mieszkańców, którzy mogli tanio kupić poszukiwane produkty. Kwitła kontrabanda, po cichu wspierana przez Prusaków. Z kolei Rosjanie i Austriacy traktowali Rzeczpospolitą niczym poletko doświadczalne, na którym można bezkarnie testować gospodarczy liberalizm.

Eksperymentem socjalnym, czyli zastąpieniem pańszczyzny systemem czynszowym, zajmowała się, powołana już w 1816 roku, Komisja Włościańska. Reforma postępowała jednak w żółwim tempie, obejmując głównie dobra państwowe i duchowne. Szlachta na ogół stawała okoniem. Entuzjazmu nie okazywali też chłopi, bo przesadzono z wysokością czynszu. Hipoteza, że dzięki dokonaniom Komisji ten cichy zakątek Europy ominęła rabacja, wciąż pozostaje tylko hipotezą.

Romantycznym podróżnym Kraków mógł przypominać Grecję. Dawna chwała kontrastowała bowiem ze współczesną mizerią. W mieście pełno było żebraków. Nędza krakowskich Żydów była wręcz przysłowiowa, nawet w Wiedniu zbierano na nich datki. Stanowili jedną trzecią ludności, płacili wyższe podatki niż chrześcijanie. Mieszkać i handlować mogli tylko w wyznaczonej dzielnicy. Asymilacja postępowała bardzo powoli i ograniczała się do elit. Co nie dziwi, bo chętni musieli spełnić multum warunków (między innymi ogolić brody i pejsy, nosić się po europejsku oraz legitymować się określonymi dochodami). U schyłku istnienia Rzeczypospolitej prawo wyborcze posiadało tylko 200 starozakonnych.

Gości z wielkiego świata raził prowincjonalizm krakowian. Rodacy zarzucali im skapcanienie. Walerian Kalinka szydził, że w podwawelskim grodzie ogień – zamiast w oczach i sercach żywych – pobłyskuje w grobowcach. „Wszyscy się tu znają lub są ze sobą spokrewnieni" – twierdziła pamiętnikarka Helena Darowska. Oczywiście miała na myśli ludzi ze świecznika. Szlachtę od chłopów dzieliła przepaść, podobnie jak mieszczan od arystokratów. Mezalianse nie wchodziły w grę.

W 1822 roku czeladnik cukierniczy Jan Wazan spoliczkowany na balu przez emerytowanego generała Pawła Grabowskiego bez namysłu mu oddał. Konserwatyści byli wstrząśnięci. Senat, pełniący rolę rządu, nie czekając na wyrok sądu, ukarał zuchwalca publiczną chłostą i deportacją. Tak wyglądała w praktyce zapisana w konstytucji równość obywateli wobec prawa. Wolność słowa też była fikcją. Polscy cenzorzy co prawda dość opieszale tropili wywrotowe treści, lecz czujność zachowywali przedstawiciele „opiekuńczych" dworów. Oprócz kontrolowania prasy, wydawnictw i korespondencji (Rzeczpospolita nie miała własnej poczty) opłacali agentów, którzy donosili im, co w trawie piszczy.

Oswojeni z występkami

W Wolnym Mieście, nieodrodnym dziecku dawnej Rzeczypospolitej, najwięcej do powiedzenia mieli arystokraci. Dobra Badenich, Wielopolskich czy Sanguszków znajdowały się w Kongresówce i w Galicji, co siłą rzeczy czyniło ich podatnymi na naciski z zewnątrz. Silny człowiek senatu – hrabia Stanisław Wodzicki – oprócz polityki zajmował się ogrodnictwem. Szkoda, że nie poświecił się wyłącznie tej drugiej pasji. Nadzieją liberałów był hamletyzujący Artur Potocki. W walce o rząd dusz liczyła się też kuria, choć pod względem ekonomicznym i terytorialnym biskupstwo krakowskie było cieniem dawnej potęgi.

Urzędy w kondominium dostawało się po znajomości lub z tytułu dobrego urodzenia. Tak wyłonieni przedstawiciele trzeciej władzy nie zawsze znali prawo, lecz umieli zadbać o własne interesy. Zdarzyło się, że gdy wybierano nowego sędziego i padło nazwisko kandydata, jeden z posłów zawołał: „A to prawdziwie godny jest sędzia, bo przyjmuje kubany od jednej i od drugiej strony!". Sala ryknęła śmiechem, łapówkarza zatwierdzono jednogłośnie. Przykład szedł z góry. Pruski rezydent baron Ernst Wilhelm Reibnitz, pozujący na oświeceniowca i męża stanu, ściągał regularny haracz z ubiegających się o stanowiska w Wolnym Mieście.

Podobnie jak w Wilnie pierwsze ogniska buntu pojawiły się w kręgach studenckich. Autonomia uniwersytetu od początku uwierała Wodzickiego. W 1821 roku pisał do znajomego: „brak przyzwoitego dozoru przemienił tę młodzież, dawniej skromną, nie tylko w prawdziwych anarchistów, ale oswoił ją z występkami, jakie bezbożność, przesadne na ciemnych umysłach wyobrażenie wolności, przy pijaństwie, kosterstwie i rozwiązłości sprowadzić może". Prezes słał donosy do rezydentów, Metternicha i Nowosilcowa z zapałem tropiącego ogólnopolski spisek studentów. Dotarł nawet do samego cara, by ostrzec go, że rektor Walery Litwiński pobłaża rewolucjonistom. I w końcu dopiął swego. Śledztwo potwierdziło, że żacy śpiewali nieprawomyślne piosenki i wdawali się w burdy z policją. Litwiński musiał odejść, uczelni nałożono wędzidło. Młodzież z Kongresówki nie mogła już studiować w Krakowie.

Sześć lat później, gdy Wodzicki po upływie kadencji przegrał kolejne wybory, rezydenci narzucili go z powrotem, urządzając przy okazji czystkę w senacie. Po wybuchu powstania listopadowego prezes stracił jednak polityczny instynkt, a może ruszyło go sumienie. Wszedł w konszachty z Czartoryskim, co pogrążyło go w oczach protektorów, lecz nie zrobiło wrażenia na krakowskich demokratach. Hrabiego zmuszono do złożenia dymisji i wyjazdu z miasta. Wrogi tłum odprowadził go aż do rogatek. Resztę życia Wodzicki poświęcił pielęgnowaniu roślinek w ogrodzie botanicznym, który założył w swoich posiadłościach.

Nagły atak burzymurków

Rewolucja przemysłowa ominęła Kraków szerokim łukiem. Nadal istniały cechy rzemieślnicze ze swoimi sięgającymi średniowiecza przywilejami. Za symbol nowoczesności uchodziła zaś pralnia parowa. Słowem – kluczem owej epoki było „upięknienie". Oznaczało to w pierwszym rzędzie prace porządkowe: brukowanie ulic (część z nich trzeba było wytyczyć na nowo), budowę mostów i kanalizacji. Zabroniono wznosić domy z drewna, co nie uchroniło miasta przed wielkim pożarem, który w 1850 roku pochłonął część Starówki.

Pustki w kasie wstrzymywały większe inwestycje. Krakowa nie stać było nawet na budowę miejskiego teatru. W końcu zaadaptowano na ten cel kamienice przy placu Szczepańskim. Hucznie świętowano otwarcie nowych jatek, na których fasadzie pojawił się dumny napis: „senatus et populusque cracoviensis". Domy na Rynku Głównym „utraciły cechę swej starożytności", zyskując w zamian fasady w nudnym stylu klasycystycznym. Attyki i kamienne rzeźby poobtłukiwano. Ten sam los miał spotkać Sukiennice.

Władze odnawiały niektóre zabytki, choć w sposób, który dzisiejszym konserwatorom jeży włos na głowach (przykłady to Collegium Maius i Barbakan). Kult Wawelu też łączył się z chęcią jego „upięknienia". Dlatego rozebrano kilka nieistotnych, z ówczesnego punktu widzenia, obiektów, a Karol Soczyński gorąco namawiał na łamach „Pszczółki Krakowskiej", by dawną rezydencję Jagiellonów zamienić w „przybytek dobroczynny", czyli szpital. Do tego nie doszło, ale w zamkowych pomieszczeniach działała manufaktura sukienna, koszary milicji oraz przytułek dla włóczęgów i żebraków. Plan restytucji Wawelu w duchu neogotyckim, opracowany przez Franciszka Marię Lanciego, na szczęście pozostał na papierze. Pod kilofami padł za to krakowski ratusz, którego nie zdążyli odrestaurować Austriacy. Z krajobrazu zniknęły też gotyckie bursy akademickie, barokowe kamienice oraz 20 średniowiecznych kościołów i kaplic. Jedną ze świątyń przerobiono na hotel, inną na salę widowiskową.

Najtrwalszą pamiątką epoki Wolnego Miasta są Planty – trzykilometrowy pas zieleni publicznej powstały na miejscu rozebranych umocnień. W trosce o wygodę spacerowiczów zakazano na nich wypasania bydła. Frakcja burzymurków chętnie sięgała po argumenty natury higienicznej. Stare budowle tamowały jakoby dostęp świeżego powietrza do centrum. Bramę Floriańską uratował dla przyszłych pokoleń architekt Feliks Radwański. Straszył, że po jej zburzeniu na ulicy Floriańskiej zacznie hulać wiatr i zadymki śnieżne, zaś „kobiety i dzieci byłyby wystawione na częste fluksje, reumatyzm, a może i paraliże".

W 1815 roku car Aleksander wyraził nadzieję, że krakowskie państewko „używać będzie szczęścia spokojnego, poświęcając się jedynie naukom, kunsztom i handlowi". Sprawdziło się tylko to ostatnie. Wiele wody w Wiśle musiało jeszcze upłynąć, zanim życie kulturalne i naukowe w kondominium osiągnęło poziom warszawski. Ambicje jednak rosły. Wyższa uczelnia przybrała dumną nazwę: Uniwersytet Jagielloński, powołano Towarzystwo Przyjaciół Muzyki i Szkołę Sztuk Pięknych. Ale – jak na złość – najbardziej utalentowany z miejscowych malarzy Kazimierz Michałowski był samoukiem. Tworzył dla własnej przyjemności. Współcześni nie mieli zielonego pojęcia, iż żyje wśród nich prekursor impresjonizmu. Z prywatnych mecenasów prym wiedli Potoccy z Krzeszowic. To im katedra wawelska zawdzięcza rzeźby Thorvaldsena.

Życie towarzyskie skupiało się w salonach. Przewodnik z 1835 roku ostrzegał przyjezdnych, że z kilkudziesięciu krakowskich kawiarni tylko trzy zasługują na to miano, reszta zaś są to „sklepiki i izby zwyczajne" odwiedzane przez lud uczęszczający na targi i różne nabożeństwa.

Specjalnością Wolnego Miasta były obchody i pogrzeby. W lipcu 1817 roku na Wawel ruszył, przy wtórze salw armatnich i bicia w dzwony, żałobny kondukt z trumną księcia Józefa Poniatowskiego. Uroczystości trwały dwa dni. Rok później w krypcie królewskiej spoczęły doczesne szczątki Tadeusza Kościuszki. Zanim to jednak nastąpiło, odbyły się – w kilkutygodniowym odstępie – trzy uroczyste msze żałobne – wszystkie z udziałem władz Rzeczypospolitej, wzniosłymi mowami i celebrą wzorowaną na staropolskiej.

Ciało Naczelnika, sprowadzone ze Szwajcarii, przez dwa miesiące leżało w trumnie w kościele św. Floriana, czekając aż wszystko będzie gotowe. „Gazeta Krakowska" tak opisywała dzień pogrzebu: „Wszystkie okna napełnione były patrzącymi, dachy nawet okryte były widzami, a góra Wawel, o którą blade księżyca odbijało się światło, wśród niezliczonych świec, co jasności dnia wyrównać usiłowały, wystawiały jedną ogromną z ludzi złożoną skałę" .

Rok po Kościuszce umarł Jan Henryk Dąbrowski, ale Wodzicki, który nie cierpiał twórcy Legionów, zablokował pomysł zorganizowania kolejnej patriotycznej fety. Dąbrowskiego uczczono jedynie marmurową tablicą, ale i tak katedra – okrzyknięta panteonem narodowym – stała się celem patriotycznych pielgrzymek. Dziś już nikt nie pamięta, że zielone światło dla pochówków obu bohaterów zapalił rosyjski car.

16 października 1820 roku na cześć Naczelnika zaczęto usypywać kopiec, chyba najbardziej romantyczny pomnik ówczesnej Europy. Pierwsze taczki wypełnili ziemią przywiezioną z pola bitwy pod Racławicami Wodzicki i Angelica Catalani. Włoska śpiewaczka dała koncert, z którego część dochodu zasiliła budżet budowy kopca. Senat przełamał zaś swoją dyplomatyczną nieśmiałość, wysyłając notę o tym wydarzeniu do Anglii, Francji i Stanów Zjednoczonych. U stóp sztucznego wzgórza, symbolu trwania narodu, miała powstać osada chłopskich weteranów pod nazwą Kościuszko. Nie udało się, lecz komitet powołany w celu budowy kopca przetrwał wszystkie dziejowe zawieruchy. Istnieje do dzisiaj jako jedyna instytucja z czasów Wolnego Miasta.

Pociąg do tradycji

W sierpniu 1826 roku Kraków czcił sześćsetną rocznicę powstania kościoła Mariackiego. Msze święte odprawiano kolejno przed każdym ołtarzem. Tłumy włościan, przybyłe z Galicji i Kongresówki, spały pod gołym niebem, na rynku i sąsiednich ulicach.

Zaczął się wielki powrót do przeszłości. Znowu zaczęto grać hejnał, przywrócono lajkonika. Jan Paweł Woronicz, krakowski biskup poeta, zamienił swój pałac w wielką izbę pamięci i udostępnił go zwiedzającym. Poczet królów polskich i namalowana na ścianach kronika wydarzeń z dziejów narodu od Krakusa i Wandy do śmierci księcia Józefa robiły furorę. Mniej podobała się apoteoza kongresu wiedeńskiego. W Collegium Maius pojawiły się z kolei obrazy poświęcone historii uniwersytetu.

Idea wystawienia w czterech rogach rynku fontann ozdobionych rzeźbami nawiązującymi do dziejów Polski upadła. Ale i tak rodacy z innych zaborów odwiedzali Wolne Miasto, by doznawać patriotycznych wzruszeń. Stefan Witwicki w „Tygodniku Poznańskim" przekonywał, że Kraków jest dla Polaków tym samym, czym Jerozolima dla chrześcijan. Jedyną konkurencją były Puławy, gdzie księżna Izabela Czartoryska zgromadziła relikwie narodowe, ale i one – okrężną drogą przez Paryż – trafiły pod Wawel.

Franciszek Kniaźnin rymował: „Obraz lat dawnych i chwałę Polaków/ Czuć daje Kraków". Patriotyczna edukacja zrobiła swoje. W powstanie listopadowe krakowianie zaangażowali się nie tylko emocjonalnie, granicę przekraczały transporty broni i ochotników. Biskup Karol Skórkowski wydał list pasterski piętnujący zaborców, co kosztowało go utratę stanowiska.

Po upadku Warszawy los kondominium był przesądzony. Rosyjscy i austriaccy „opiekunowie" bez ceregieli wprowadzali do Krakowa swoje wojska, aresztowali i zmuszali do wyjazdu emigrantów. Angielsko-francuski sprzeciw przedłużył tylko agonię sztucznego tworu. Pretekstu do jego zagłady dostarczyli polscy spiskowcy, wzniecając w 1846 roku nonsensowne powstanie. Miało ono objąć trzy zabory, lecz wezwań do boju posłuchali tylko górale z Chochołowa i górnicy z Wieliczki.

Patrioci zafundowali krakowianom dziesięć dni chaosu, bo tyle czasu Austriacy zwlekali z wkroczeniem do miasta. Po Rzeczypospolitej nikt nie płakał. „Organu sławy nie było ni znaku/zawsze ją wodzono na cudzym temblaku/ Organu męstwa? Tego nie było iskierki. Bezkarnie też znosiła ciężkie poniewierki/ Że zmysł gospodarności znikł całkiem z jej czoła/ Świadczy, że choć namiętna, zawsze była goła" – szydził anonimowy wierszokleta. Jego zdaniem u tego potworka najlepiej rozwinął się „organ przedajności".

Rok później pod Wawel zawitała wreszcie długo oczekiwana nowoczesność. Z dworca austriackiego już Krakowa odjechał pierwszy pociąg do Mysłowic.

Wystawa „Wolne Miasto Kraków. W poszukiwaniu nowoczesności" była otwarta do 15 listopada

Przed wojną Kraków miał ćwierć miliona mieszkańców. Teraz jest ich trzy razy więcej. Serce tego kolosa bije wciąż na obszarze, niewiele wykraczającym poza linię Plant. Wychuchane stare miasto za dnia oblegają hordy turystów, a w nocy – imprezowiczów. W XIX-wiecznych kamienicach w sąsiedztwie dworca kolei warszawsko-wiedeńskiej zamiast obiecanego nowego centrum wyrosła galeria handlowa.

Chyba nie tak wyobrażały sobie przyszłość podwawelskiego grodu jego dawne elity. Warszawa, terroryzowana przez Rosjan i obrócona w kupę gruzów przez Niemców, unowocześniła się z musu. Kraków, omijany przez dziejowe kataklizmy, starał się zmieniać tak, by wszystko pozostało po staremu. Rzeczywistość skrzeczała, lecz kultywowano pamięć o dawnej wielkości. Na większość zabytków wydano jednak wyrok śmierci. Nie został on wykonany z prozaicznego powodu: na poważne inwestycje zabrakło pieniędzy.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku