W polskim języku polityczno-prawnym pojęcie „imposybilizmu prawnego" pojawiło się za pierwszych rządów PiS na przełomie 2005/2006 r. Za jego autora uchodzi wprawdzie Marek Jurek, ale upowszechnił je głównie Jarosław Kaczyński, i to raczej z jego nazwiskiem było ono od samego początku i jest do dzisiaj kojarzone (B. Machalica, Prawo według PiS, „Przegląd" z 4 lutego 2007).
Hamulec postępu
Pojęcie to jest używane głównie w publicystyce politycznej o charakterze propagandowym i według stanu mojej wiedzy nie zostało dotychczas poddane wnikliwej analizie naukowej na gruncie współczesnej teorii i filozofii prawa. W zamierzeniu autorów miał pierwotnie sens zdecydowanie pejoratywny – miał być synonimem krępującego i nieracjonalnego formalizmu prawnego, który rzekomo uniemożliwia przyjęcie określonych oraz pożądanych społecznie regulacji i jest hamulcem postępu. W tej zbitce pojęciowej akcent położony został zdecydowanie na pierwszy człon, ponieważ znaczenie drugiego nie budziło specjalnych wątpliwości. „Imposybilizm" oznaczał więc jakąś wyimaginowaną „niemożność", „niezdolność", „nieumiejętność" zmiany stanu prawnego wynikającą albo z braku prawniczych kompetencji, albo z motywowanej politycznie złej woli. Tak czy inaczej, „imposybilizm prawny" jest pewnym populistycznie atrakcyjnym neologizmem językowym stworzonym na potrzeby określonego modelu tworzenia i zmiany porządku prawnego.
Pozytywnym zaprzeczeniem „imposybilizmu prawnego", chociaż takiego zwrotu raczej się unika, ma być „omnipotencja prawna" ustawodawcy – ergo, można wszystko, trzeba tylko chcieć i umieć. To „chcieć" i „umieć" dotyczy, w zamyśle autorów pojęcia, nie tylko proceduralnych kwestii formalnoprawnych, które można instrumentalnie przezwyciężyć, lecz także treściowej zawartości tak pojętej zmiany ustawodawczej w sensie materialnoprawnym, którą można kreatywnie i dowolnie kształtować.
Powtórzenie tego zabiegu po ponownym dojściu PiS do władzy w 2015 r. spowodowało dalszą eskalację znaczenia i krytyki rzekomego „imposybilizmu prawnego". Okazało się bowiem, że można i powinno się go przezwyciężyć także na poziomie konstytucyjnym, co w pierwotnej wersji w latach 2005–2007 jeszcze wyraźnie nie występowało. Więcej nawet, nie występowało jeszcze w takim stopniu, głównie ze względów taktycznych, w programie wyborczym PiS z 2014 r. i w hasłach kampanii wyborczej 2015 r. Po zwycięskich wyborach natomiast w praktyce przełożyło się na dążenie i zdolność do pozakonstytucyjnej zmiany ustroju – abstrahuje się bowiem nie tylko od przewidzianej w konstytucji formalnej procedury jej zmiany, lecz także, a może przede wszystkim, od jej podstawowych zasad o charakterze materialnoprawnym. Ponieważ główną przeszkodą na froncie walki z „imposybilizmem prawnym" mógł się okazać Trybunał Konstytucyjny, przystąpiono do stopniowego funkcjonalnego paraliżu tego organu, a z czasem do całkowitej zmiany jego charakteru w ramach trójpodziału władzy. Tak przekształcony organ kontroli konstytucyjności prawa może się okazać w przyszłości jedynie listkiem figowym przykrywającym dodatkowo omnipotencję parlamentu – a de facto większości parlamentarnej lub, co gorsza, pozaparlamentarnego tzw. centralnego ośrodka decyzji politycznej.
Wystarczy chcieć i umieć
W sensie filozoficzno-prawnym można by poszukiwać jakiegoś głębszego uzasadnienia dla tak pojętej walki z „imposybilizmem prawnym", które wykracza poza polityczny instrumentalizm i populistyczne slogany. Na pierwszy rzut pasowałby do tego amerykański pragmatyzm prawniczy, ale są to tylko pozory. W rzeczywistości bowiem ten kierunek koncentrował się bowiem przede wszystkim na sądowym stosowaniu prawa, a nie na jego tworzeniu i zmianie, a więc nie na tym, o czym myślą w tym kontekście politycy PiS. Nawet amerykańscy pragmatycy otwieraliby szeroko oczy ze zdziwienia, co można rozumieć pod pojęciami „chcieć" i „umieć" w wydaniu PiS. Poza tym jestem niemalże pewien, że przeciętni politycy PiS nie mają bladego pojęcia o tym, czym jest w swojej istocie anglosaski pragmatyzm prawniczy.