W poniedziałkowej „Rzeczpospolitej” Jędrzej Bielecki napisał, że Joe Biden przedstawi się w Warszawie jako wojenny prezydent i zapowie walkę z Putinem „do upadłego”. Polska przyjęła bezalternatywnie najbardziej jastrzębi kurs, a na dodatek – na co w „Rzeczpospolitej” wskazywałem kilkakrotnie – bezpodstawnie utożsamiła własny interes z ukraińskim i amerykańskim. To prawda, jest wiele punktów zbieżnych, ale nie ma identyczności. Dlatego strategiczny kurs, o którym zapewne Joe Biden powie we wtorek (tekst z uwagi na cykl wydawniczy powstał przed wystąpieniem prezydenta USA – red.), będzie dla nas oznaczał nie tylko gigantyczne koszty, ale też rosnące z każdym miesiącem niebezpieczeństwo eskalacji, której Polska padnie pierwszą ofiarą. Na takie zagrożenie wskazują praktycznie wszystkie amerykańskie think tanki.
Te brzemienne w skutki decyzje mogą zaciążyć na życiu nie tylko naszym, ale też naszych dzieci, gdyby – nie daj Boże – Polska wplątała się w wojnę. Owszem, są argumenty przemawiające za podjęciem ryzyka. Problem w tym, że decyzje zostały podjęte. Zapadły w wąskim gronie partii rządzącej, bo przecież choć opozycja generalnie podpisuje się pod proukraińską orientacją, to jednak trudno powiedzieć, czy akceptuje wszystkie poczynania i koszty.
Polska postanowiła się podpisać pod wariantem walki bez realnego i klarownego celu. Nie jest nim przecież ogólnikowe „rzucenie Rosji na kolana”, niemające nic wspólnego z realizmem. Ba, niewiele ma z nim wspólnego nawet konkretniejsze oczekiwanie, że Rosja wycofa się ze wszystkich ukraińskich terytoriów, w tym z Krymu. Decyzja Warszawy o pójściu tą drogą jest być może równie doniosła strategicznie, co przystąpienie do NATO w 1999 r. Tymczasem Polakom nie przedstawiono rzetelnie zestawienia potencjalnych strat i zysków. Nie ma mowy o żadnej publicznej debacie, czy iść w tę stronę, czy jednak zacząć ograniczać naszą rolę na zapleczu konfliktu. Rządzący przyjęli domniemaną zgodę obywateli.
Czytaj więcej
Główną zagadką wystąpienia rosyjskiego prezydenta przed połączonymi izbami parlamentu było, jak odpowie na wizytę Joe Bidena w Kijowie.
Powie ktoś, że na wojnie nie robi się referendów. Paradoks polega na tym, że w takie okoliczności sami się wprowadzaliśmy, a też w dużej mierze są one wyobrażone i oparte na wojennej retoryce, nie na faktach. Nie jest prawdą, że Polska nie ma pola manewru w ramach obozu sojuszników Ukrainy. Nie bez znaczenia są tutaj nadchodzące wybory. PiS cynicznie kalkuluje, że wojenne wzmożenie, wywołane również wizytą Bidena, wywoła efekt skupienia pod flagą.