Czasami wytwory kultury są tak nieudane, że aż wzbudzają podziw. Bo czyż nie zasługuje na szacunek twórca, który niczym Don Kichot wkłada całą energię w rzecz, która od początku pachnie spektakularną klapą? Takie uczucie może towarzyszyć lekturze „Dziesięciu godzin" Marii Nurowskiej, autorki mającej ponad 30 książek w dorobku, z czego większość stanowią melodramaty i powieści o miłości.
Na "Dziesięć godzin" składają się dwa wątki. Pierwszy to historia Małgorzaty, która jest sędzią. Na jej biurko trafia sprawa Józefa Piniora i prokuratorskiego wniosku o areszt dla senatora oskarżonego o korupcję. Tytułowe dziesięć godzin to czas, który sędzia Małgorzata ma na podjęcie decyzji.
Mamy zatem prawdziwą sprawę, która w ostatnim czasie rozgrzała opinię publiczną, a wobec której Nurowska uznała, że niepotrzebny jest proces. Przekonuje, że zarzuty mają polityczny podtekst, a oskarżony senator jest wzorem cnót.
Sędzia Małgorzata nawiązuje romans z inteligentnym i seksownie szpakowatym psychologiem, a wszystko za plecami zgorzkniałego męża, poruszającego się na wózku inwalidzkim. Imię i losy bohaterki to jedno z wielu nawiązań do „Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa. Najbardziej jednak zastanawia to, czy autorka pomyślała, że gdzieś w rzeczywistości istnieje prawdziwa sędzia, która rozstrzygała sprawę aresztu dla Józefa Piniora, i powieść napisana w ten sposób może stawiać ją w mało zręcznej sytuacji.
W drugim wątku Maria Nurowska wprost cytuje Bułhakowa, sprowadzając do współczesnej Polski świtę Wolanda. Diabły zaczynają odstawiać złośliwy spektakl, skupiając się na członkach rządu i posłach prawicy. Na mniej lub bardziej wyrafinowane sposoby napastują Joachima Brudzińskiego, ministrów Szyszkę, Macierewicza, Ziobrę i innych polityków. Kto spodziewał się wyśmienitej satyry politycznej, będzie zawiedziony, bo rzadko kiedy jest zabawnie.