Podejrzewamy natychmiast zorkiestrowaną marketingową akcję, widzimy sztab fachowców od wizerunku doradzających mistrzowi, jak się zachować, jak się ubierać, gdzie bywać i co jeść, czyli w sumie jak żyć, by go wszyscy kochali i mógł wszystko reklamować.
W tenisie takim „idolem dla ustatkowanych" jest Roger Federer, choć u niego sztuczność specjalnie nie rzuca się w oczy, bo Szwajcar naprawdę ma klasę. Koronę króla tenisa nosi z godnością i trudno się dziwić, że już go ona nie uwiera, uznał to za stan naturalny, podobnie jak miliony fanów wielbiących go czasami ponad miarę. W Nowym Jorku podczas US Open rywal Szwajcara to po prostu wróg publiczności, w Paryżu w trakcie Roland Garros Francuz Jo-Wilfried Tsonga skarżył się, że miał trybuny przeciwko sobie, bo po drugiej stronie siatki był boski Roger.
Wszystkie te łaski spływają na Szwajcara z powodu, który jest ewidentny dla każdego, kto lubi tenis – on po prostu gra pięknie i w nagrodę dostaje zasłużony zachwyt. A jaki jest naprawdę? Trenerka z zaniedbanego klubu, w którym zaczynał grę w Bazylei, powiedziała w dokumentalnym filmie o Federerze, że od lat Rogera u nich nie było, a ogrodzenie rdzewieje.
Rafael Nadal to inny rodzaj idola. Gdy pojawił się i zaczął seryjnie wygrywać na kortach ziemnych, dominowała raczej obawa, że ten atleta z Majorki swoim liftem, przy którym nadgarstek musi być na śrubie, popchnie tenis w nienaturalną stronę. Andre Agassi ten energochłonny sposób gry opisał sławnym zdaniem: „Nadal wystawia swemu ciału rachunki, którego ono nie będzie w stanie spłacić".
Trudno o bardziej błędną prognozę – Nadal ma 32 lata, wygrał 17 turniejów wielkoszlemowych i choć kłopoty zdrowotne go nie omijały, zawsze wracał mocniejszy. W niedzielę wygrał turniej Roland Garros z przewagą nad konkurencją jeszcze większą niż w czasach pierwszych triumfów. I zapowiedział: wrócę do Paryża za rok, postaram się wygrać dwunasty raz.