Wiele wskazuje na to, że rok, który dopiero co się zaczął, może być jeszcze bardziej nieprzewidywalny i zaskakujący dla świata Zachodu niż rok 2020. Angela Merkel, która zakończy jesienią swoje wieloletnie rządy w Niemczech, jeszcze w grudniu zdołała rzutem na taśmę doprowadzić do podpisania porozumienia w sprawie nowej, wielkiej umowy inwestycyjnej między UE i Chinami. Świat obiegły zdjęcia jakby wprost wyjęte z filmu politycznego science fiction, pokazującego całkiem nieodległą, nową przyszłość: na tle niebieskich i czerwonych flag ze złotymi gwiazdami w równoległym czasie przywódcy w Pekinie, Berlinie i Brukseli podpisywali historyczne gospodarcze przymierze. Na pewno niemieckiej polityce w Europie nie można jednego odmówić: rozmachu.
Nie czekając na Amerykę
Umowę między UE i Chinami, której politycznym akuszerem są Niemcy, z ukrytym w cieniu swym słabnącym europejskim, głównym sojusznikiem – Francją, powinniśmy traktować jako symptom nowych porządków i zmieniającego się świata. Presja Merkel, by przeforsować porozumienie jeszcze przed końcem niemieckiej prezydencji w UE, spotkała się oczywiście z krytyką. Zarzucono Berlinowi naiwność wobec prawdziwych intencji Pekinu względem Europy, złamanie europejskiej solidarności, a przede wszystkim pogwałcenie europejskich wartości oraz praw człowieka, które jednak nie powinny tak otwarcie podlegać ekonomicznym interesom niektórych państw. Przede wszystkim jednak zdziwienie wywołał fakt, że Merkel nie poczekała z dobiciem targu z Chinami na błogosławieństwo, lub ewentualnie na interwencję, ze strony nowej amerykańskiej administracji Joe Bidena.
Sprawa domniemanej naiwności, łamania solidarności czy obojętności względem europejskich wartości nie powinna nas specjalnie zajmować – bo nie ma chyba w UE kraju z większą od Niemiec umiejętnością godzenia ze sobą głoszenia szczytnych uniwersalnych wartości i załatwiania twardych, egoistycznych interesów. Przykład Nord Streamu czy pozycja niemieckiego przemysłu zbrojeniowego w świecie są tego wystarczająco dobitnym przykładem. Naprawdę istotna jest ta ostatnia kwestia. Pokazuje ona bowiem, że politycy w Berlinie już wiedzą, że nie muszą czekać ani na aprobatę, ani na ewentualną naganę ze strony Waszyngtonu w kwestiach, które dla Niemiec uznają za strategicznie kluczowe.
W kontekście rozstrzygniętych właśnie wyborów prezydenckich w Ameryce dużo pisano i spekulowano na temat tak zwanej strategicznej autonomii UE. Wsłuchiwano się w głosy niemieckich i francuskich polityków. Analizowano stanowiska Berlina i Paryża. Zastanawiano się nad podobieństwami i różnicami między nimi. Wydaje się jednak, że po Trumpie i po brexicie sprawa ta się dokonała, na razie w umysłach polityków, a kwestią wyłącznie czasu jest to, jakie praktyczne rozwiązania będzie za sobą pociągać. O ile z punktu francuskiej polityki autonomia Europy wobec Ameryki nie znaczyłaby żadnej przełomowej zmiany, o tyle z punktu widzenia Niemiec byłaby to zmiana zasadnicza.