Za nami ostatni, ósmy odcinek „Króla", serialu Jana P. Matuszyńskiego, jeśli ktoś go oglądał jak ja w normalnym telewizyjnym rytmie. Adaptacja modnej powieści Szczepana Twardocha miała promocję jak mało która z podobnych produkcji. Nie chodzi tylko o reklamę pochodzącą od samego Canal+. Takie media jak „Gazeta Wyborcza" czy Onet.pl obwołały „Króla" najlepszym serialem roku, jeśli nie dekady.
Wpływa na to także popularność Twardocha jako pisarza. Jest jednym z nielicznych, którzy żyją w naszym kraju z uprawiania literatury. Jeszcze przed emisją serialu wznowiono powieść. Sprzedaje się ona lepiej niż najnowsze dzieło pisarza – powieść „Pokora".
Skromność w sam raz
Nawet w środowiskach bliższych Szczepanowi Twardochowi nie wszyscy jednak reagują stuprocentowym zachwytem. Jakub Majmurek z „Krytyki Politycznej" aprobuje zasadnicze przesłanie, jego zdaniem antynacjonalistyczne, ale ma poczucie braku rozmachu. On by pokazywał tę fabułę „brudnymi ujęciami kamery z ręki". Poszukałby większego autentyzmu warszawskiej ulicy. Wielu uczestników debat w sieci narzeka na małą wystawność serialu. Ktoś nazwał go Teatrem Telewizji w odcinkach. Publicysta i historyk Mikołaj Mirowski pisał o „biednej wersji Babylon Berlin".
Te krytyki wydają mi się przesadne. Choć może są wywołane gromką reklamą rozbudzającą nadmierne oczekiwania. Uważam powieść za bardzo sprawnie napisaną. Serial zasadniczo oddaje jej ducha, nawet jeśli w wielu miejscach zmienia różne elementy fabuły.
Przypomnę: głównym bohaterem jest przedwojenny żydowski bokser Jakub Szapiro obsługujący upolityczniony, warszawski gang socjalisty Kuma Kaplicy. Ale też wmieszany w pewnym momencie w czysto już polityczną intrygę: powstrzymanie puczu inspirowanego przez pułkownika Adama Koca, sanacyjnego dygnitarza próbującego się posługiwać nacjonalistami z ONR Falangi. Całość jest zresztą nasycona polityką: bojówki Falangi tłuką się na warszawskich ulicach z bojówkami socjalistycznymi. Jest rok 1937.