Wybory w USA i strach przed rozruchami

Kluczowe było, który kandydat przed podliczeniem wszystkich głosów przekonał wyborców, że to on jest zwycięzcą. Nie chodzi tu o psychologię, po prostu przez dłuższy czas oficjalne wyniki nie będą znane i wiele spornych problemów będzie rozstrzyganych przez sądy, a może nawet – jak się przyjęło od kilku miesięcy – przez ulicę.

Aktualizacja: 08.11.2020 07:08 Publikacja: 06.11.2020 00:01

Wynik wyborów w wielu stanach ważył się do ostatniej chwili, choć niemal wszystkie przedwyborcze son

Wynik wyborów w wielu stanach ważył się do ostatniej chwili, choć niemal wszystkie przedwyborcze sondaże sugerowały pewne zwycięstwo Joe Bidena. Na zdjęciu wiec Donalda Trumpa na lotnisku w Hickory w Karolinie Północnej, 1 listopada 2020

Foto: AFP, Brendan Smialowski

Tekst opublikowany w "Plusie Minusie" z 7 listopada - przed ogłoszeniem projekcji amerykańskich mediów dających bezwzględną większość w Kolegium Elektorów Joe Bidenowi.

Gdy w wyborczy wtorek po północy powoli już odrywałam się od internetu i telewizora, były wiceprezydent Joe Biden wygłosił krótkie przemówienie, w którym nie ogłosił się zwycięzcą, ale zasugerował, że nie wyklucza takiej możliwości. Oświadczenie samo w sobie dziwne, ale nic w tej kampanii wyborczej, samych wyborach czy okresie powyborczym nie jest normalne. W tym samym momencie z Białego Domu wyciekły informacje, że prezydent Donald Trump jest mocno niezadowolony (wściekły – mówili niektórzy), że nie tylko ogłoszono Bidena zwycięzcą wyborów w stanie Arizona, ale że zrobiła to stacja Fox News uchodząca za najmocniej popierający go kanał.

Arizona jest niewielkim stanem, który ma tylko 11 elektorów – na 270 potrzebnych do wygrania wyborów. Ale w noc z wtorku na środę jest bardzo ważne, który kandydat, przed podliczeniem wszystkich głosów, przekona wyborców, że to on jest zwycięzcą. Nie chodzi tu o psychologię, po prostu nie jest wykluczone, że przez dłuższy czas oficjalne (i nawet nieoficjalne) wyniki nie będą znane i wiele spornych problemów będzie rozstrzyganych przez sądy, a może nawet – jak się przyjęło od kilku miesięcy – przez ulicę. Potrzebne jest więc wstępne ustawienie się w pozycji zwycięzcy i zepchnięcie przeciwnika do roli pokonanego, skoro to ten drugi będzie odwoływał się do sądów.

W godzinę po Bidenie więc i Trump wygłosił swoją krótką mowę do kilkuset zaproszonych gości w Białym Domu – wszystkich bez masek. Stwierdził, że właściwie to on wygrał wybory, że media jak zawsze oszukują i nie chcą ogłosić jego zwycięstwa, i że zwróci się do Sądu Najwyższego, by natychmiast wstrzymano wszystkie głosowania, bo na pewno są oszukańcze. Problem w tym, jak zauważyli natychmiast czołowi komentatorzy Fox News, że wybory już są w pełni zakończone, a to, co powoduje opóźnienia w ogłaszaniu wyników, to liczenie oddanych już głosów.

Tygodnie niepewności

Od miesięcy Trump podawał w wątpliwość uczciwość głosowania korespondencyjnego, mówił o milionach nielegalnych głosów oddawanych tą drogą i sugerował, że głosowanie pocztą nie jest związane z pandemią, ale z zamysłem demokratów odsunięcia go od należnej mu władzy. Teorię tę odrzucili właściwie wszyscy politycy i obserwatorzy, zwłaszcza że w wielu stanach możliwość głosowania korespondencyjnego istnieje już od dawna. Największym problemem z głosowaniem przez pocztę okazał się nowo mianowany przez Trumpa poczmistrz generalny – jego znajomy i kontrybutor, który dokonywał wielu wysiłków, by spowolnić pracę podległej mu instytucji.

Dodajmy do tego, że nigdy w dniu wyborów nie udało się jeszcze podliczyć wszystkich głosów i podać pełnych wyników wyborów. W różnych stanach istnieją różne terminy, do kiedy liczenie głosów musi być zakończone, i może to według prawa trwać nawet kilka tygodni. Generalnie czas jest nawet do 14 grudnia, czyli dnia, w którym zebrać ma się kolegium elektorów i zatwierdzić nowo wybranego prezydenta. Liczenie głosów jest oczywiście utrudnione i przez Covid, który ogranicza skład komisji wyborczych, by w jednym pomieszczeniu nie przebywało zbyt wiele osób, i przez to, że w tych wyborach była największa od co najmniej 100 lat frekwencja. Do tego w wielu miejscach, mimo ogromnej liczby głosów oddanych korespondencyjnie, dozwolone było również głosowanie przedwczesne, czasem nawet kilka tygodni wcześniej.

Korespondencyjnie i przedwcześnie głosowali przede wszystkim sympatycy Bidena, podczas gdy sympatycy Trumpa ruszyli do urn raczej w samym dniu wyborów. Dlatego nawet w tych stanach, gdzie można było liczyć głosy od samego rana, trudno było cokolwiek przewidywać, skoro najpierw liczono głosy, które już napłynęły pocztą – w dużej mierze na Bidena – a do samego zamknięcia punktów wyborczych stawiali się w nich zwolennicy Trumpa. Po kolejnych przypadkach, gdy ani badania opinii publicznej, ani tzw. exit polls nie dawały właściwych wyników, dziś polega się bardziej na podliczonych już głosach i nie ogłasza się tak łatwo zwycięzcy.

Tucker Carlson, komentator i przyjaciel Trumpa, sugerował, że respondenci nie mówią ankieterom prawdy o swoich intencjach głosowania, co ma być świadectwem na to, że Stany są już państwem policyjnym, w którym ludzie boją się powiedzieć, co naprawdę myślą. Jest to dosyć dziwaczna teza, skoro na ulicach widzi się tylu ludzi w czapkach MAGA (Make America Great Again – hasło Donalda Trumpa), a tablice poparcia dla obu kandydatów stawiane były naprawdę wszędzie. Nie można wykluczyć jednak, że w pewnych środowiskach sympatycy Trumpa może nie tyle się bali, ile wstydzili tego, że na niego głosują – w różnych grupach społecznych czy miastach jest to po prostu niemile widziane. W końcu nawet tam, gdzie pornografia internetowa jest całkiem legalna, podobno tylko do 30 proc. ludzi, którzy ją oglądają, do tego się przyznaje. Nie ze strachu.

Nie taki ideał demokracji

Co zaś się tyczy największej od 100 lat frekwencji wyborczej – tak czy owak nie była i tym razem imponująca. Głosowało 65 proc. uprawnionych i to w sytuacji, gdy obie partie i obaj kandydaci mówili o najważniejszych wyborach w historii USA i gdy można było dostrzec olbrzymią mobilizację wyborców. Niska frekwencja wyborcza w Stanach miała zawsze pewien krępujący aspekt. Do niedawna wybory przebiegały tu raczej sprawnie i Stany Zjednoczone wzywały różne dyktatury oraz państwa autorytarne do przeprowadzania prawdziwych wyborów. Choć wiemy na przykład, że w 1989 r. właśnie ambasador USA w Polsce uczył niedemokratycznie wybranych przywódców Komitetu Obywatelskiego przy przewodniczącym NSZZ Solidarność Lechu Wałęsie, jak zachachmęcić, by generał Jaruzelski został prezydentem...

Jednak poza tym administracja amerykańska wydawała miliony dolarów na rozsyłanie po świecie doradców do nauczenia innych, czym są wybory, jaki system jest najlepszy i jak mobilizować ludzi, by w tych wyborach uczestniczyli. Doradcy ci zwani w Polsce „brygadami Mariotta", a w Bułgarii „oddziałami z Sheratona" w tych najdroższych w krajach hotelach tłumaczyli zgłodniałym uczciwych wyborów obywatelom, że demokracja jest i bardzo potrzebna, i w gruncie rzeczy bardzo prosta, bo należy nosić niebieskie krawaty, które wzbudzają zaufanie, i organizować koncerty na świeżym powietrzu, by zachęcić młodzież do egzekwowania swego prawa wyborczego. Niektórzy doradcy specjalizowali się w uczeniu kandydatów, jak przemawiać: stać w półrozkroku, uśmiechać się, poruszać zręcznie rękoma i używać zręcznych słów. „Forma jest ważniejsza od treści" – mówili. Nic więc dziwnego, że w Stanach frekwencja wahała się zazwyczaj w okolicach 50 proc. i podniosła się, gdy co najmniej jeden z kandydatów zlał swoją formę i treść w jedno.

Gorączka kampanii

Chociaż obaj kandydaci debatowali na różne tematy i różnili się w wielu sprawach, to wydaje się, że dla wyborców liczyły się przede wszystkim dwie sprawy: jak Donald Trump poradził sobie (czy też poradzi sobie) z pandemią i czy zapewni gospodarczy wzrost. Odpowiedzi na oba problemy układały się jednak wedle subiektywnych sympatii czy antypatii do prezydenta. Jego zwolennicy sprzed czterech lat – jego „baza", o której mówił, że nawet jeśli będzie strzelał do przechodniów na Piątej Alei w Nowym Jorku, to i tak od niego nie odejdą – zostali w dużej większości przy nim i wierzą, że do końca roku pojawi się magiczna szczepionka albo po prostu wszyscy cudownie wyzdrowieją. Jeśli zaś chodzi o Bidena, to trudno powiedzieć, żeby jego zwolennicy za nim szaleli, ale byli gotowi głosować na kogokolwiek poza Trumpem – ich nadzieją było zmobilizowanie tych, którzy zazwyczaj nie chodzili na wybory.

Obaj kandydaci walczyli o pewne stany, które wydawały się być do zdobycia, i o pewne grupy, które analitycy określili jako „decydujące". W gorączce kampanii wyborczej tworzono grupy postrzegane jako homogeniczne – na przykład „kobiety podmiejskie" (czyli białe i raczej zamożne); ale też dostrzegano te mocno podzielone, jak „Hispanics", obejmującą i średnią klasę głosującą na Bidena, i Kubańczyków z Florydy przekonanych, że Biden nie różni się zbytnio od Fidela Castro. Dodam tu, że nie zauważyłam, by któryś z kandydatów nadmiernie martwił się o głosy „Polish-Americans".

Jak zawsze poza dwoma głównymi kandydatami na listach znaleźć można było kilka nieznanych nazwisk. Jo Jorgensen, kandydatka Libertarian Party, startowała w wyborach we wszystkich stanach i w niektórych dostała nawet 1 proc. głosów, co jest bardzo dobrym wynikiem jak na kandydata spoza systemu. Ani ona, ani jej partia nie mają zbyt dużych szans na zaistnienie poważnie w polityce, ale jest to urocza, atrakcyjna pani, która uważa, że najgorszym prezydentem amerykańskim był Woodrow Wilson, który wprowadził podatki federalne. Jorgensen poparli ci (niezbyt interesując się jej programem politycznym), którzy chcieli zamanifestować, że są głosującymi obywatelami, którym nie podoba się żaden z dwóch głównych kandydatów.

Niepokój, lęk, strach

A co do ulicy, to wszystko właśnie nabrało większego rozmachu. W maju i czerwcu, po zabiciu George'a Floyda w Minneapolis, w większości amerykańskich miast i miasteczek odbywały się demonstracje, manifestacje i wiece. Wiele z nich kończyło się rozbijaniem i grabieżą sklepów, aptek i restauracji w centrum, ale też zdarzało się, że bojówki zaopatrzone w łomy, kije bejsbolowe i często broń palną jeździły do oddalonych od centrum zamożniejszych dzielnic i tam rabowały luksusowe sklepy oraz apteki. Jeszcze w czerwcu w Waszyngtonie, gdzie mieszkam, i w Nowym Jorku widziałam całe ulice z zabitymi dyktą i deskami sklepami, takimi jak Tiffany czy Neiman Marcus. Potem jednak, gdy zelżały obostrzenia związane z Covid-19, jedne sklepy zdejmowały dyktę, inne plajtowały.

Demonstracji na Wschodnim Wybrzeżu już nie było, na Zachodnim jakoś też się rozpełzły, aż w ostatnim tygodniu października zaczęły być słyszalne – wpierw między wierszami, a później formułowane wprost – ostrzeżenia, że coś może dziać się w noc wyborczą. Najpierw usłyszałam w radiu, że George Washington University w Waszyngtonie, jedna z droższych uczelni w Stanach, sugeruje studentom, którzy zresztą w większości uczyli się zdalnie, by przed wyborami zaopatrzyli się w artykuły pierwszej potrzeby i lekarstwa na co najmniej jeden tydzień. Potem już nastąpiło przyspieszenie: deski i dykta pojawiły się w promieniu kilometra od Białego Domu czy raczej od przylegającego do niego kawałka ulicy przemianowanego na Black Lives Matter Plaza. We wtorek zrobiłam objazd miasta i dykta była już w promieniu pięciu kilometrów.

Widać już, że jednym z objawów Covid-19 są zaburzenia psychiczne, zwłaszcza rozkwit paranoi i najdziwniejszych teorii konspiracyjnych. Niektórzy w ogóle nie wierzą w istnienie wirusa i są przekonani, że to spisek tych, którzy na tym najlepiej zarabiają. Podejrzewa się producentów masek czy płynów odkażających, ale czy ktoś pomyślał już o producentach dykty i fabrykach desek? Gdy odsyłam ten tekst do Warszawy, wiadomo już, że zaczęły się zamieszki w kilku amerykańskich miastach i że niepokój, lęk czy strach, który ogarnia całe społeczeństwo, nie zniknie zbyt szybko.

Tekst opublikowany w "Plusie Minusie" z 7 listopada - przed ogłoszeniem projekcji amerykańskich mediów dających bezwzględną większość w Kolegium Elektorów Joe Bidenowi.

Gdy w wyborczy wtorek po północy powoli już odrywałam się od internetu i telewizora, były wiceprezydent Joe Biden wygłosił krótkie przemówienie, w którym nie ogłosił się zwycięzcą, ale zasugerował, że nie wyklucza takiej możliwości. Oświadczenie samo w sobie dziwne, ale nic w tej kampanii wyborczej, samych wyborach czy okresie powyborczym nie jest normalne. W tym samym momencie z Białego Domu wyciekły informacje, że prezydent Donald Trump jest mocno niezadowolony (wściekły – mówili niektórzy), że nie tylko ogłoszono Bidena zwycięzcą wyborów w stanie Arizona, ale że zrobiła to stacja Fox News uchodząca za najmocniej popierający go kanał.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS