Latem 1989 r. karty miały być raz na zawsze rozdane. Koniec historii – zawyrokował Francis Fukuyama. Polska, która dzięki częściowo wolnym wyborom rozpoczynała właśnie przygodę z demokracją, była już po dobrej stronie dziejów. Tylko kwestią czasu było, kiedy tą samą ścieżką pójdą inne kraje. Nawet Chiny, gdzie w czerwcu doszło do krwawej masakry studenckiego buntu na placu Tiananmen, miały prędzej czy później dołączyć do wolnego świata. Ich los był przesądzony – rosnąca zamożność społeczeństwa, postępująca integracja z międzynarodową gospodarką miały przynieść kolejny triumf demokracji.
Takim przekonaniem światowi przywódcy kierowali się przez następne trzy dekady. To w imię realizacji tej wizji Ameryka zgodziła się w 2001 r. na przyjęcie bez wygórowanych wymagań Chin do Światowej Organizacji Handlu, dając władzom w Pekinie bezprecedensowe warunki do budowy drugiej po Ameryce superpotęgi. Ale paradoksalnie w imię tej samej wizji Waszyngton w latach 90. pozostawił osłabioną Rosję na pastwę dzikiego kapitalizmu, nie zdając sobie sprawy, że doprowadzi to do przejęcia władzy w Moskwie przez aparat KGB skupiony wokół Władimira Putina i znów przekształci Kreml we wroga Zachodu.
Jeszcze dziewięć lat temu, gdy w krajach arabskich wybuchły protesty przeciw dyktaturom, Ameryka i Europa przyglądały się im z boku. Barack Obama porzucił długoletniego sojusznika USA Hosniego Mubaraka i zachłyśnięty wolnością Egipt wybrał na prezydenta lidera Braci Muzułmańskich Muhammada Mursiego, co sprowokowało interwencję armii i ustanowienie jeszcze brutalniejszej dyktatury marszałka Sisiego. Nicolas Sarkozy i David Cameron po obaleniu reżimu Muammara Kadafiego także pozostawili Libię własnemu losowi. Jakby było jasne, że w kraju z krótką, postkolonialną historią, który nigdy nie zaznał demokracji, miało powstać państwo prawa poprzedzone wolnymi wyborami. Tak u wybrzeży Europy powstał obszar rywalizacji wojskowych watażków i bazy dla przerzutu nielegalnych emigrantów na Stary Kontynent. Wśród krajów arabskich tylko mała Tunezja walczy jeszcze o utrzymanie demokracji.
Rozczarowani demokracją
Dziś wszyscy już wiedzą, że droga od dyktatury do demokracji wcale nie jest przesądzona. Ale 30 lat po obaleniu w Europie Środkowej komunizmu sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Demokracja zdaje się cofać tam, gdzie wydawało się, że jest zakorzeniona. I to na wszystkich kontynentach.
W Ameryce Łacińskiej jeszcze dwa–trzy lata temu tylko Kuba i Wenezuela opierały się fali wolności, i to resztką sił. Miliony emigrantów przekraczających granicę z Kolumbią, brak podstawowych produktów żywnościowych czy hiperinflacja – sygnałów, że reżim Hugo Chaveza, a później Nicolasa Maduro ledwo zipie, nie brakowało. A historyczna wizyta Baracka Obamy w Hawanie w 2016 r. wydawała się jasnym dowodem schyłku dyktatury Fidela Castro.