Demokracja w odwrocie, despoci w natarciu

Demokracja przeżywa kryzys. Autorytarne rządy sprawiają wrażenie, jakby skuteczniej potrafiły oprzeć się presji globalnych koncernów, prowadzić długofalową politykę zagraniczną i wyrywać setki milionów ludzi z nędzy. Jeśli nawet jest to miraż, to ulegają mu nie tylko Chińczycy czy Rosjanie, ale coraz częściej także mieszkańcy Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej.

Aktualizacja: 06.12.2019 22:53 Publikacja: 06.12.2019 10:00

Demokracja w odwrocie, despoci w natarciu

Foto: Erin Schaff/The New York Times/east news

Latem 1989 r. karty miały być raz na zawsze rozdane. Koniec historii – zawyrokował Francis Fukuyama. Polska, która dzięki częściowo wolnym wyborom rozpoczynała właśnie przygodę z demokracją, była już po dobrej stronie dziejów. Tylko kwestią czasu było, kiedy tą samą ścieżką pójdą inne kraje. Nawet Chiny, gdzie w czerwcu doszło do krwawej masakry studenckiego buntu na placu Tiananmen, miały prędzej czy później dołączyć do wolnego świata. Ich los był przesądzony – rosnąca zamożność społeczeństwa, postępująca integracja z międzynarodową gospodarką miały przynieść kolejny triumf demokracji.

Takim przekonaniem światowi przywódcy kierowali się przez następne trzy dekady. To w imię realizacji tej wizji Ameryka zgodziła się w 2001 r. na przyjęcie bez wygórowanych wymagań Chin do Światowej Organizacji Handlu, dając władzom w Pekinie bezprecedensowe warunki do budowy drugiej po Ameryce superpotęgi. Ale paradoksalnie w imię tej samej wizji Waszyngton w latach 90. pozostawił osłabioną Rosję na pastwę dzikiego kapitalizmu, nie zdając sobie sprawy, że doprowadzi to do przejęcia władzy w Moskwie przez aparat KGB skupiony wokół Władimira Putina i znów przekształci Kreml we wroga Zachodu.

Jeszcze dziewięć lat temu, gdy w krajach arabskich wybuchły protesty przeciw dyktaturom, Ameryka i Europa przyglądały się im z boku. Barack Obama porzucił długoletniego sojusznika USA Hosniego Mubaraka i zachłyśnięty wolnością Egipt wybrał na prezydenta lidera Braci Muzułmańskich Muhammada Mursiego, co sprowokowało interwencję armii i ustanowienie jeszcze brutalniejszej dyktatury marszałka Sisiego. Nicolas Sarkozy i David Cameron po obaleniu reżimu Muammara Kadafiego także pozostawili Libię własnemu losowi. Jakby było jasne, że w kraju z krótką, postkolonialną historią, który nigdy nie zaznał demokracji, miało powstać państwo prawa poprzedzone wolnymi wyborami. Tak u wybrzeży Europy powstał obszar rywalizacji wojskowych watażków i bazy dla przerzutu nielegalnych emigrantów na Stary Kontynent. Wśród krajów arabskich tylko mała Tunezja walczy jeszcze o utrzymanie demokracji.

Rozczarowani demokracją

Dziś wszyscy już wiedzą, że droga od dyktatury do demokracji wcale nie jest przesądzona. Ale 30 lat po obaleniu w Europie Środkowej komunizmu sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Demokracja zdaje się cofać tam, gdzie wydawało się, że jest zakorzeniona. I to na wszystkich kontynentach.

W Ameryce Łacińskiej jeszcze dwa–trzy lata temu tylko Kuba i Wenezuela opierały się fali wolności, i to resztką sił. Miliony emigrantów przekraczających granicę z Kolumbią, brak podstawowych produktów żywnościowych czy hiperinflacja – sygnałów, że reżim Hugo Chaveza, a później Nicolasa Maduro ledwo zipie, nie brakowało. A historyczna wizyta Baracka Obamy w Hawanie w 2016 r. wydawała się jasnym dowodem schyłku dyktatury Fidela Castro.

Dziś obraz kontynentu jest jednak inny. W Brazylii, gdzie prezydentem został do tej pory mało znany, skrajnie prawicowy Jair Bolsonaro, zaufanie do demokracji deklaruje w sondażach już ledwie połowa mieszkańców tego gigantycznego kraju – najmniej od obalenia wojskowej junty w 1985 r. W tym samym czasie Meksykanie wybrali na prezydenta radykalnie lewicowego Andresa Manuela Lopeza Obradora, który chce budować bardziej sprawiedliwe społeczeństwo w kontrze do amerykańskiej potęgi, a nie jak robili od ćwierć wieku jego poprzednicy, pogłębiając integrację ze Stanami Zjednoczonymi. W Boliwii, gdzie Evo Morales próbował utrzymać się u władzy, fałszując wybory, zanim został zmuszony do szukania schronienia w Meksyku, połowa narodu uważa, że lepiej było nie zmieniać prezydenta, w którego żyłach płynie indiańska krew. Gwarantował on utrzymanie programów socjalnych. Chile, Kolumbia, Urugwaj to kolejne przykłady społeczeństw głęboko rozczarowanych demokracją.

Nie inaczej jest w Azji. Tu być może najbardziej szokującym przykładem porażki zachodniego modelu ustroju politycznego jest Turcja. Mija przecież 100 lat, od kiedy Ataturk rozpoczął na gruzach Imperium Osmańskiego budowę laickiego państwa, które przystępując do NATO w 1952 r. i do unii celnej ze zjednoczoną Europą w 1995 r., miało być na prostej drodze, by stać się członkiem elitarnego klubu zachodnich demokracji. Bruksela nigdy nie zdobyła się jednak na odwagę, aby powiedzieć jasno Turkom, czy mogą do niego dołączyć. Dziś upokorzona Ankara wróciła więc do islamskich korzeni, podejmując raz jeszcze budowę imperium na Bliskim Wschodzie, a reżimowi Recepa Tayyipa Erdogana pod wieloma względami bliżej jest do Moskwy niż Waszyngtonu.

Po wielkich nadziejach na dobrą zmianę fala demokracji opadła także w Czarnej Afryce, gdzie waszyngtoński Freedom House uznaje za „wolne" już tylko 10 państw, w tym tylko cztery znaczące: Nigerię, RPA, Senegal i Botswanę.

Unijny czyściec

Zachód nie ma już jednak ani środków, ani czasu, aby zająć się krajami porzucającymi idee demokracji. Rzecz wyjątkowa, musi bronić jej tam, gdzie zdawałoby się, są już okopane: w Unii Europejskiej i Ameryce.

Na początku tego tygodnia w Londynie spotkali się przywódcy krajów NATO, aby obchodzić 70. rocznicę powstania najpotężniejszego sojuszu świata. Ale nikomu nie było do świętowania. Trzy tygodnie temu prezydent Francji Emmanuel Macron nie tylko powiedział w wywiadzie opublikowanym na łamach tygodnika „The Economist", że „pakt przeżywa śmierć mózgową", ale też przekonywał, że bez porozumienia z autorytarnym reżimem na Kremlu Europa nie będzie bezpieczna. To cios w sojusz, który już wcześniej był osłabiony ciągłą krytyką ze strony Donalda Trumpa. Nie było przed nim prezydenta USA, który widzi w NATO przede wszystkim pole dla robienia biznesu, a nie szaniec broniący demokratycznych wartości.

Bezprecedensowy od swoich narodzin kryzys przeżywa jednak i druga najważniejsza organizacja integracji Zachodu: Unia Europejska. Nic nie świadczy o tym dobitniej niż wyjście ze Wspólnoty najstarszej demokracji kontynentu. W Brukseli pospiesznie uznano, że cała wina za brexit leży po stronie Londynu. Do wyjścia z Unii miały doprowadzić niestworzone obietnice Borisa Johnsona i innych przywódców kampanii na rzecz rozwodu. No i nieopatrzna decyzja Davida Camerona o rozpisaniu referendum w czerwcu 2016 r.

Prawda jest jednak bardziej złożona. Ciągnące się od trzech i pół roku pożegnanie Wspólnoty przez Wielką Brytanię nie daje dobrego świadectwa skuteczności zachodnich demokracji. Ale jednocześnie Brytyjczycy nie bez racji wskazują, że sama Unia staje się w coraz większym stopniu zaprzeczeniem demokracji. Czyż w Brukseli, w zaciszu gabinetów, bez skutecznej kontroli wyborców nie jest przyjmowane dwie trzecie ustaw obowiązujących we Wspólnocie? I dlaczego eurokraci, którzy dopuścili się nawet takich błędów jak przyjęcie niewydolnej gospodarczo Grecji do strefy euro czy forsowanie systemu obowiązkowego podziału uchodźców, którego jedynym efektem było pogłębienie podziałów w Unii, nigdy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności?

Jakby zrywając listek figowy, który ukrywał tę niewygodną prawdę, prezydent Macron minionego lata storpedował system desygnowania przewodniczącego Komisji Europejskiej przez większość europarlamentu. Przywódcy UE podzielili więc znowu stanowiska w unijnej centrali według klucza trudnego do zrozumienia dla wyborców. Przykład wśród wielu innych: czy ktokolwiek uwierzy, że Charles Michel, kolejny Belg mianowany na przewodniczącego Rady Europejskiej, który nie był w stanie wyrwać swojego malutkiego kraju ze strukturalnego kryzysu konstytucyjnego, będzie skutecznym partnerem dla Xi Jinpinga, Władimira Putina czy Recepa Tayyipa Erdogana?

Problemu braku demokratycznej kontroli nad działaniami merytokratycznych, brukselskich elit nie będzie łatwo przezwyciężyć. Unia zawisła w czyśćcu między luźną organizacją międzynarodową a państwem o charakterze federalnym. W Brukseli podejmowane są więc ważne decyzje dla obywatele Unii, ale ci nie mają na nie bezpośredniego wpływu. Teoretycznie integracja to próba wprowadzenia w życie pięknej wizji jedności bez narzucania przez silniejszych swojego stanowiska słabszym. Ale trzy pokolenia od zakończenia drugiej wojny światowej pobudki, z jakich się zrodziła, odchodzą w przeszłość. Bogaci Niemcy czy Holendrzy coraz niechętniej finansują biedniejszych Greków czy Portugalczyków. W Chinach, Rosji i innych rządzonych autokratycznie krajach problemów jest wiele, ale ten akurat raczej nie istnieje.

Ścieżki kontestacji

Jak w soczewce problemy europejskiej centrali skupiają kryzys demokracji w samych krajach członkowskich. We Francji wiosną 2017 r. Emmanuel Macron zagrał jak wytrawny pokerzysta, przedstawiając się jako jedyny zbawca kraju przed skrajną prawicą Marine Le Pen. To pozwoliło mu zdobyć Pałac Elizejski. Ale w miarę jak narasta zawód z powodu braku efektów reform gospodarczych, coraz więcej Francuzów przerzuca swój głos na jedyną alternatywę, jaką stworzył im sam prezydent: Zjednoczenie Narodowe. W sondażu „Journal du Dimanche" poparcie dla Le Pen deklaruje już 45 proc. ankietowanych. W ojczyźnie praw człowiek nie jest już więc wstydem głosować na ugrupowanie, którego korzenie sięgają kolaborującego z Hitlerem reżimu Petaina, a które jest finansowane przez Kreml i chce wysadzić w powietrze Unię Europejską.

Nie jest to odosobniony przypadek. Matteo Salvini, lider Ligi, najpopularniejszego ugrupowania we Włoszech, regularnie powtarza, że chce wyprowadzić kraj ze strefy euro, co zapewne oznaczałoby koniec unii walutowej. W Niemczech na trzecią siłę wybiła się Alternatywa dla Niemiec (AfD), której liderzy nie tylko relatywizują winę Trzeciej Rzeszy, ale także europejskie zaangażowanie Niemiec. Otwarcie przeciw demokratycznie przyjętej w 1978 r. konstytucji Hiszpanii występują katalońscy secesjoniści. Dwa lata temu zorganizowali oni nielegalne referendum w prowincji, choć po śmierci Franco wszyscy Hiszpanie ustalili, że to jest decyzja, którą musi podjąć cały naród. A mimo to niektóre kraje Unii, jak Niemcy i Belgia, nie zgodziły się wydać Madrytowi lidera ruchu separatystycznego Carlesa Puigdemonta, stawiając pod znakiem zapytania fundamentalną lojalność między krajami członkowskimi. Cztery lata po przejęciu władzy przez PiS pozostaje niesmak także z powodu procedury z art. 7. traktatu, podjętej przeciw Polsce. Czy nasz kraj podważa zasady praworządności? Rada UE nigdy tego nie potrafiła rozstrzygnąć, choć eurokraci jak mantrę powtarzają, że jest to kwestia absolutnie fundamentalna.

Przez dekady wydawało się, że po drugiej stronie Atlantyku demokratyczne instytucje opierały się falom populizmu. Choć do władzy po raz pierwszy doszedł prezydent, który otwarcie podważa rolę wolnej prasy, niezależnych sądów i demokratycznej opozycji, Kongres potrafił narzucić Białemu Domowi fundamentalne wektory polityki zagranicznej. Donald Trump musiał w listopadzie podpisać ustawę, która nałoży sankcje na Chiny w razie pacyfikacji Hongkongu. Wcześniej na podobnej zasadzie Kapitol zmusił prezydenta do zaostrzenia restrykcji wobec Rosji za wojnę na Ukrainie.

Przypomina to jednak stąpanie po cienkim lodzie. Trumpowi udaje się przecież wymknąć spod kontroli kongresmenów w wielu obszarach. Aby się o tym przekonać, wystarczy śledzić przebieg w Izbie Reprezentantów procedury impeachmentu prezydenta: wyłania się z niej obraz przywódcy największej demokracji, który zamiast wspierać walczącą z rosyjskim autorytaryzmem Ukrainę, zbudował równoległy do Departamentu Stanu system negocjowania z Kijowem, którego celem bynajmniej nie było wspieranie wolności, ale znalezienie haków na głównego kontrkandydata Trumpa, tak by prywatny interes wygrał z demokratycznym wyborem obywateli Stanów Zjednoczonych.

Atrakcyjna alternatywa

Dlaczego demokracja na świecie jest w odwrocie? Próbę odpowiedzi na to pytanie można znaleźć we wspomnianym wywiadzie Macrona dla „The Economist". Prezydent Francji twierdzi w nim, że jeśli Unia nie weźmie się w garść, stanie się biernym widzem pojedynku gospodarczych tytanów: Ameryki i Chin. 40 lat po podjęciu reform rynkowych przez Deng Xiaopinga okazuje się, że chiński model państwowego kapitalizmu nie jest, jak sądzono, tylko etapem na drodze do amerykańskiego kapitalizmu liberalnego, ale alternatywnym rozwiązaniem dla świata. Doszło do tego, bo Zachód nigdy nie podniósł się do końca z największego od trzech pokoleń kryzysu finansowego, jaki uderzył w Amerykę i Europę dekadę temu.

Do historii przeszło spotkanie Baracka Obamy z prezesami największych banków USA w grudniu 2009 r. To ich nieodpowiedzialna polityka kredytowa postawiła Stany na skraj bankructwa i spowodowała, że miliony Amerykanów straciły oszczędności życia. A jednak prezydent, który miał odnowić amerykańską politykę, nie zażądał od swoich gości ani dolara rekompensaty. Czyżby teoretycznie wybrani demokratycznie przywódcy tak naprawdę znaleźli się w kieszeni międzynarodowego kapitału, a ich możliwości manewru były bardzo ograniczone? Dopóki zachodnie gospodarki rozwijały się szybko, mało kto zaprzątał sobie głowę tym pytaniem. Ale kryzys postawił sytuację na ostrzu noża. Tym bardziej że także liberalna polityka Unii za główny cel ma wychodzenie naprzeciw potrzebom wielkiego biznesu, a nie zwykłych ludzi.

Przykład Chin, gdzie sterowany przez państwo kapitalizm zdołał w ciągu jednego pokolenia wyrwać z nędzy przynajmniej 400 mln osób, być może podpowiada tu pewne, wyjątkowo niedemokratyczne, rozwiązanie. Skuteczność Pekinu w budowie globalnej potęgi działa na wyobraźnię coraz większej grupy Europejczyków i Amerykanów. Zwłaszcza tych, których nęcą zyski z potężnego chińskiego rynku. Szczególnie że kontrast między nieskutecznością demokracji a efektywnością dyktatury powtarza się także w innych częściach świata. Pekin, Moskwa, Teheran, Ankara: autorytarni przywódcy rzucają także wyzwanie zachodnim demokracjom na płaszczyźnie geostrategicznej. Tu też zdają się być skuteczniejsi. Władimir Putin, choć stoi na czele kraju z dochodem narodowym wielkości Hiszpanii, potrafi tak sprawnie grać swoimi słabymi kartami, że od Gruzji po Krym i Syrię krok po kroku odbudowuje rosyjskie imperium. W tym czasie Teheran zdołał przejąć faktyczną władzę w Iraku, Syrii i Jemenie, otaczając największego sojusznika Ameryki na Bliskim Wschodzie – Arabię Saudyjską.

Ale to znowu Chiny, tak jak w gospodarce, także na scenie geostrategicznej rzuciły Zachodowi największe wyzwanie. Jedwabny Pas i Szlak, system powiązań infrastrukturalnych, komunikacyjnych i wojskowych w Azji, Europie i Afryce, ma odwrócić dominację potęg morskich zapoczątkowaną przez Portugalczyków przed przeszło pięcioma wiekami na rzecz potęg lądowych – a przede wszystkim na korzyść Państwa Środka. W wielu kluczowych technologiach przyszłości – choćby w rozwoju sztucznej inteligencji, sieci 5G, a nawet w rozwoju technologii kosmicznych – Chińczycy zdobywają nad Zachodem strategiczną przewagę. Jeśli w ciągu nachodzących kilkunastu lat Ameryce nie uda się obrócić sytuacji na swoją korzyść, to Pekin przejmie rolę głównej superpotęgi świata.

Wyjść z tej opresji Zachodowi nie będzie łatwo. Musiałby zmienić fundamenty, na których jest dziś zbudowany, zarówno w gospodarce, jak i w polityce. Ameryka tak późno zareagowała na rosnącą potęgę Chin, bo jej koncerny do końca chciały zarabiać na taniej, chińskiej sile roboczej i ogromnym rynku chińskich konsumentów. Nawet za cenę przekazywania Chińczykom strategicznych technologii, które w przyszłości uczynią z tamtejszych firm groźnych rywali amerykańskich koncernów. Taka logika odpowiadała amerykańskim i europejskim politykom, bo i oni działają na krótką metę: już nawet nie najbliższych wyborów, ale najbliższego wywiadu w telewizji, najbliższego tweeta. To zależność, od której bardzo trudno będzie się uwolnić. Od tego zależy jednak przetrwanie demokracji. I Zachodu, który znamy.

Latem 1989 r. karty miały być raz na zawsze rozdane. Koniec historii – zawyrokował Francis Fukuyama. Polska, która dzięki częściowo wolnym wyborom rozpoczynała właśnie przygodę z demokracją, była już po dobrej stronie dziejów. Tylko kwestią czasu było, kiedy tą samą ścieżką pójdą inne kraje. Nawet Chiny, gdzie w czerwcu doszło do krwawej masakry studenckiego buntu na placu Tiananmen, miały prędzej czy później dołączyć do wolnego świata. Ich los był przesądzony – rosnąca zamożność społeczeństwa, postępująca integracja z międzynarodową gospodarką miały przynieść kolejny triumf demokracji.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS