Holland w Hollywood a okręty w Zatoce Fińskiej

Wyrok krótki. Na Polskę i na Polaków. Na ciebie, na mnie.

Publikacja: 10.07.2015 16:47

Anna Kozicka–Kołaczkowska

Anna Kozicka–Kołaczkowska

Foto: archiwum prywatne

Frank Underwood znów więc przebojowo gdzieś wkracza i znów padają te słowa. Uszom nie wierzę. Nie rozumiem TEJ sceny ani za pierwszym, ani za trzecim razem. Cofam film raz po raz. Sztabowcy w scenie tylekroć ogranej w wojennych produkcjach, tym razem w Białym Domu, pochylają się nad mapą świata. Tworzą scenariusz wojny z Rosją prowokowanej w filmie przez alter ego Putina na Bliskim Wschodzie. W całej scenie padają tylko dwa zdania. Muszą być ważne, skoro dla nich ją nakręcono. Zapisuję je. Czytam. Nie wierzę.

„Uzgodnię te same warunki z sojusznikami z NATO" – mówi ktoś. Potem zaraz: „SZKODA, ŻE STRACIMY POLSKĘ, ale nadrobimy to okrętami w Zatoce Fińskiej". Frank nie komentuje. Koniec sceny.

Wyrok krótki. Na Polskę i na Polaków. Na ciebie, na mnie. Rozwiązanie światowego konfliktu. Brzmi znajomo.

Owszem, to tylko film. Trzecia seria „House of Cards" dzieje się w przyszłości. Na jej początku mamy rok 2015, zatem zgodne rzucenie nas na pożarcie Putinowi przez NATO przewiduje się tu może dopiero na 2016. Niby w realu globalnej wojny oficjalnie nie ma, ale plan manewru europejskiego będzie, jak znalazł. Podpowiedź gotowego myku niskim kosztem. Naszym kosztem. To miłe, że sojusznikom z NATO będzie nas szkoda. Mimo to, jak wynika z filmowej, krótkiej serii strzałów w naszym kierunku, stratą czasu jest deliberować, gdy pan Putin się sroży.

I rzecz nie mniej dziwna – ten film, w którym wtłacza się opinii świata plan bezszmerowego załatwienia Polaków, jest jednym z dwóch odcinków serialu „House of Cards" wyreżyserowanych przez Agnieszkę Holland, najbardziej wpływową reżyserkę w Polsce. Szok i konsternacja. Seria „Nasze matki, nasi ojcowie" to także tylko film, a pragmatyczni Niemcy nie wyrzucają pieniędzy dla fanaberii. Niemcy, jak szczyci się w reklamie auta Claudia Schiffer, poczucia humoru w sprawach ważnych nie mają. I film nie jest robotą rozrywkową. Jest zawsze klasycznym, leninowskim środkiem propagandy.

Dokładnie tak, prawie jako misję upowszechniania wiedzy politologicznej i historycznej, zapowiadała Holland swoje odcinki serialu:

„Może być konflikt rosyjski. Muszą się pojawić wątki rosyjskie, skoro mamy prezydenta Stanów Zjednoczonych. Trudno byłoby tego uniknąć. Moja wiedza o polityce międzynarodowej jest większa niż w przypadku większości moich amerykańskich kolegów, więc myślę, że mogę coś wnieść do tej historii".

Jasne. Na Amerykanach, nie wyłączając większości absolwentów Uniwersytetu Stanford, dla których Bukareszt czy Budapeszt to jeden pies, musiała zrobić wrażenie postać ruskiego prezydenta w odcinkach Holland, który w każdym dialogu pokazuje faka Frankowi Underwoodowi. Panoszy się on w Białym Domu jak na kołchozowej dyskotece, a nawet czaruje męskim urokiem jego ambitną, urodzoną w najwyższych sferach żonę. Gra go aktor znacznie górujący wzrostem nie tylko nad niewybujałym Frankiem, ale nawet nad piękną, rosłą jak modelka Clair. Ten twardziel, upozowany na jakiegoś współczesnego Rasputina, daje, dzięki reżyserce Holland, porządny wycisk prezydentowi Underwoodowi. Przytłacza go w kontaktach osobistych, ogrywa, dominuje na frontach politycznych swoich diabolicznych gier. Ba, choć furiat, potrafi powstrzymać swą potężną naturę wobec kalumni rzucanych mu w twarz przez błaźnice z Pussy Riot, gdyż w istocie jest szczerym, światowym demokratą. Ruskie pornoskandalistki zaproszono w filmie bowiem również do Białego Domu na przyjęcie na cześć przyjaciela Moskala, czym przy okazji uświadomiono i zareklamowano amerykańskim kolegom polskiej reżyserki oraz światu istnienie całkiem seksi, ruskiej opozycji.

Byłoby to komiczne, gdyby nie tamta, straszna kwestia o Polsce. Bo może krąży już po świecie coś nowego? Przypisywanie nam „obozów śmierci" wypaliło, lecz może to jeszcze za mało i pora walić wprost? A odcinki Holland „House of Cards" obiegają glob jak sputnik z ruską sabaką Łajką na pokładzie. Co z tego, że prawdziwa suka Łajka nie przeżyła eksperymentu, że tylko pierwszy „sezon" serialu jest bardzo dobry, drugi już nie, a trzeci jest słaby. Odcinki dziesiąty i jedenasty trzeciej serii spod ręki Holland wyróżniają się drętwotą, nudzą, ale i te obejrzą miliony na wszystkich kontynentach i to nie jeden raz.

Jak się nie trwożyć? Bezcennych ignorantów, którym jest zarówno, czy lądowanie samolotu odbywa się w Bukareszcie, czy w Budapeszcie, i którym słowo „Warszawa" mówi tyle co „Samarkanda", nie wspominając o różnicy pomiędzy pojęciami „Białystok" i „Wrocław", jest na świecie zastraszająco dosyć. Jak się nie trapić, gdy NATO, z naszymi, oszołomionymi wojakami włącznie, wciąż odstawia bufonadę trenowania obrony niemieckiej granicy z Polską?

Czy więc nie mamy, jak w banku, że miliony widzów, pomnąc odcinek słynnego serialu „HoC" , nie zdziwi ani trochę ożywiony scenariusz pani Holland, w którym, by uratować świat przed konfliktem globalnym zrealizuje się myk w rodzaju nadrabiania okrętami w Zatoce Fińskiej po wstępnym zaspokojeniu Putina Polską?

Na pozór, koncepcja politologiczna Holland zdaje się pomijać fakt, że Polska w NATO jest jednym z sojuszników. Niestety, przypuszczam, że reżyserka nie tyle go zapomniała, co założyła, że rodzimi priwislinscy z NATO w odpowiedniej chwili ochotniczo oddadzą nas w ramiona przyjaciela Moskala dla dobra sprawy i ze swej spolegliwej natury, zatem właśnie tę taktykę uzgodnią w porozumieniu z sojusznikami z prawa i z lewa. W świetle priwislinskich doświadczeń scenariusz ten wydaje się, w końcu, najbardziej prawdopodobny, no i sięga do źródeł. Koncepcja Holland to przecież, wypisz wymaluj, Plan Bis jaruzelskiej strategii towarzysza generalissimusa zapodanej mu przed laty przez towarzyszy sojuszników z Kraju Rad.

Tamten pierwszy plan nie do końca się udał, jako że dziura po bombie atomowej w miejscu Ojczyzny na mapach dla sztabu towarzysza generalissimusa zadziwiła Patriotę Ryszarda Kuklińskiego. Bez końca mogę oglądać minę naszego Bonda, zezującego na te mapy zza pleców generalissimusa, jak zwykle, rozpromienionego w bliskości swego mentora Kulikowa, boć ramię w ramię usadowionego z towarzyszem marszałkiem niby z serdecznym druhem. Dzięki Kuklińskiemu zdziwił się prezydent Regan i jeszcze cudem żyjemy, ale dziś, po sugestywnej, filmowej reanimacji koncepcji rytu towarzysza generalissimusa - Planu Bis pani Holland - oraz dzięki spektakularnej promocji, szanse jego u prezydenta Obamy jawią się, na moje oko, spore.

Czy Obama dotrwał do „sezonu" trzeciego „House of Cards" i czy dał za wygraną po nudach pierwszych minut dziesiątego odcinka, wkrótce się okaże. Na wszelki wypadek, warto byłoby go ostrzec, że w razie, gdyby w myśl rady polskiej reżyserki, dowódcy jego okrętów uzgadniali z sojusznikami z NATO nadrabianie faktu zaistnienia ruskiego zaplecza u wschodnich rubieży Niemiec, to z priwislinskiego poligonu ( Otuchy... Może choć Wisła z nami nie wyparuje! ) trzeba by w porę ewakuować do USA Polski Instytut Sztuki Filmowej i następnie fundować filmy do kręcenia pani Holland oraz pisfowskiej kamandzie. A to mogłoby wykończyć i Hollywood.

Frank Underwood znów więc przebojowo gdzieś wkracza i znów padają te słowa. Uszom nie wierzę. Nie rozumiem TEJ sceny ani za pierwszym, ani za trzecim razem. Cofam film raz po raz. Sztabowcy w scenie tylekroć ogranej w wojennych produkcjach, tym razem w Białym Domu, pochylają się nad mapą świata. Tworzą scenariusz wojny z Rosją prowokowanej w filmie przez alter ego Putina na Bliskim Wschodzie. W całej scenie padają tylko dwa zdania. Muszą być ważne, skoro dla nich ją nakręcono. Zapisuję je. Czytam. Nie wierzę.

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Andrzej Łomanowski: Rosjanie znów dzielą Ukrainę i szukają pomocy innych
Publicystyka
Zaufanie w kryzysie: Dlaczego zdaniem Polaków politycy są niewiarygodni?
Publicystyka
Marek Migalski: Po co Tuskowi i PO te szkodliwe prawybory?
Publicystyka
Michał Piękoś: Radosław, Lewicę zbaw!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Publicystyka
Estera Flieger: Marsz Niepodległości do szybkiego zapomnienia. Były race, ale nie fajerwerki