Rozejrzyjcie się wokoło: płyną krwi rzeki w sposób arcywesoły, (...) niczym szampan", pisał Dostojewski w „Notatkach z podziemia". Istotnie, turyści odwiedzający stylizowany na Dziki Zachód park rozrywki Westworld uczestniczą w szampańskiej zabawie. Ludzie prostych potrzeb przyjeżdżają tu na dziwki. Ci o bardziej skomplikowanym wnętrzu odkrywają przyjemny dreszcz towarzyszący zabijaniu. Realizację tych rzadkich pragnień można zobaczyć w znakomitym, wyprodukowanym przez stację HBO serialu „Westworld". Właśnie premierę miał jego drugi sezon.
Szczyt cywilizacji
Park, który zwiedzamy w serialu wraz z przybywającymi do niego gośćmi to niezwykłe miejsce. Poza płacącymi za wzięcie udziału w atrakcjach turystami zamieszkują go człekokształtne roboty. Maszyny te pod każdym względem – nie tylko zewnętrznej aparycji, ale również wnętrzności – przypominają prawdziwych ludzi. Przybysze używają więc sobie z nimi na każdy możliwy sposób. Niektórzy wchodzą po prostu do baru, jednym uśmiechem uwodzą którąś z ponętnych prostytutek, po czym zażywają z nią rozkoszy. Inni, zamiast dobrowolnego seksu, który dawno już im się znudził, wolą spróbować gwałtu. Komu to nie wystarcza, może wyjść na ulicę i postrzelać sobie do woli. Nie do żadnej tarczy czy nabazgranej na tekturze podobizny człowieka. Do czegoś, co krwawi i krzyczy zupełnie jak mordowany człowiek. Czegoś, co potrafi łkać, błagać o litość, wyć z rozpaczy, ostatkiem sił chwytać się gasnącego w nim życia.
W Westworld przemysł rozrywkowy wydaje się dochodzić do swego kresu. Oto finalna postać rozrywki – a rozrywka, jak niedwuznacznie sugerują autorzy serialu, to finalna postać kultury. „Spójrz, udało nam się uwolnić spod władzy ewolucji", mówi do swojego współpracownika doktor Ford, jeden z architektów parku (w tej roli kapitalny Anthony Hopkins). „Potrafimy wyleczyć każdą chorobę, utrzymać przy życiu nawet najsłabszych z nas. Któregoś dnia, kto wie, być może uda nam się nawet wskrzesić umarłych; wywołać Łazarza z jego jaskini. Wiesz, co to znaczy? Że już po wszystkim. Lepiej nie będzie".
Czy tak wyglądał będzie punkt kulminacyjny rozwoju cywilizacji? Czy może raczej jej koniec? Bez względu na to, która z odpowiedzi bardziej do nas przemawia, warto odmalować, jak wygląda z grubsza ten obrazek. Dobrze odżywieni, zadbani i eleganccy mieszkańcy opływającej w dobrobyt przyszłości organizują sobie wycieczki pełne gwałtów i mordów. To znaczy, tak upływa im weekend, bo już w poniedziałek, otarłszy ślady cudzej krwi z twarzy, wracają do swojego sterylnego, pełnego komfortu życia. A wszystko dzięki pomysłowości twórców wspomnianych uciech. Udało im się wszak stworzyć coś absolutnie niezwykłego. Miejsce, w którym można dokonywać rzezi bez poczucia winy.
Bo wszystko, co w parku widzimy, to przecież sztuczka wprawnego iluzjonisty, bujda na kółkach. Roboty, z którymi kochają się i które mordują turyści, niczego naprawdę nie czują. Wszystko, co widzimy – ich krew, ich łzy, ich szczęście, ich rozpacz – jest zagrane, zmyślone. To tylko aktorzy, a Westworld – podobnie jak teatr – jest zinstytucjonalizowaną fikcją. Różnica polega co najwyżej na tym, że widz staje się uczestnikiem spektaklu, jego aktywnym współtwórcą. Roboty posłusznie realizują napisane dla nich scenariusze. Owszem, obdarzone zostały również pewną zdolnością improwizowania. Potrafią więc dynamicznie dostosować się do zachowania gości. Nigdy jednak w takim stopniu, by całkowicie odejść od planu. Ta improwizacyjna szczelina została w nich utworzona jedynie po to, by goście lepiej się bawili. A zatem, istotnie, nic nie dzieje się tu naprawdę. Wszystko jest umowne i nierealne, a uczestnicy krwawego spektaklu nie mają powodów, by czuć się bardziej winni niż my – oglądający to wszystko z bezpiecznego oddalenia widzowie. „Pamiętaj, one nie są prawdziwe!" – mówi o robotach doktor Ford jednemu ze swoich współpracowników.