Okrągły Stół, bracia Kurscy, rząd Olszewskiego…Czas na nowe spory

Ciągły spór o efekty transformacji staje się nie tylko coraz bardziej anachroniczny, ale też oderwany od rzeczywistości. Ważniejsza jest raczej debata o tym, w jakiej demokracji, gospodarce, Polsce i Europie żyć będą nasze dzieci. Taki spór przybliży nas do podjęcia kluczowych decyzji o przyszłości naszej wspólnoty politycznej.

Publikacja: 22.02.2019 10:00

Spory o Okrągły Stół (na zdjęciu obrady plenarne w marcu 1989 r.) czy rząd Jana Olszewskiego już nie

Spory o Okrągły Stół (na zdjęciu obrady plenarne w marcu 1989 r.) czy rząd Jana Olszewskiego już nie porywają tłumów. Czas na nową opowieść o Polsce

Foto: Leszek Łożyński

Przekonanie o anachroniczności polskiego sporu politycznego AD 2019 wydaje się coraz bardziej powszechne. Skrzecząca rzeczywistość sprawia, że coraz lepiej widoczny jest również jego pozorowany charakter. O Okrągły Stół i bilans rządu Jana Olszewskiego być może część polityków i komentatorów będzie w stanie kłócić się jeszcze kilka lat, ale koniec tego spektaklu jest bliski. Ostatnie tygodnie pokazały, że te lubiane przez organizatorów naszej zbiorowej wyobraźni i powtarzane do znudzenia kwestie nie porywają już tłumów. Za rogiem czyha konflikt może bardziej aktualny i rzeczywisty, ale równie trudny do załagodzenia. Podejmijmy jednak próbę zorganizowania naszego życia politycznego wokół wyzwań realnych, rozstrzygalnych i adekwatnych do problemów, jakie przyjdzie nam niebawem rozwiązywać.

Spór anachroniczny i pozorowany

Dwa tygodnie temu na łamach „Plusa Minusa" Michał Szułdrzyński zauważył, że „nasza polityka to jedynie przypis do Okrągłego Stołu". Myśl redaktora „Rzeczpospolitej" wywołuje we mnie ambiwalentne reakcje.

Z jednej strony Szułdrzyński ma rację, bo spory o sądownictwo, kształt transformacji gospodarczej czy ocenę ładu medialnego III RP rzeczywiście osadzone są w ogólnej ocenie przemian ustrojowych. Jakkolwiek z przyjaciółmi mojego pokolenia – głównie osobami urodzonymi w drugiej połowie lat 80. i pierwszej połowie lat 90. – przedyskutowałem na te tematy setki godzin, to nie mogę zaprzeczyć, że organizowanie wyobraźni politycznej całego narodu wokół wydarzeń epoki naszych narodzin to anachronizm. Skoncentrowanie debaty wokół kwestii historycznych już dziś utrudnia nam podmiotowe mierzenie się z wyzwaniami, którym sprostać będzie musiało nasze pokolenie, a od których zależy to, w jakim świecie i w jakim kraju wchodzić będzie w dorosłość pokolenie naszych dzieci.

Jednocześnie diagnoza Szułdrzyńskiego wydaje mi się zbyt łatwo przechodzić do porządku dziennego nad innym problemem naszego sporu politycznego – nad jego pozorowanym charakterem. Powiedzmy sobie szczerze – trudno traktować poważnie konflikt „kolejnego pokolenia AK" z „kolejnym pokoleniem UB", bo realne podziały na scenie politycznej i medialnej mają w gruncie rzeczy charakter koteryjno-towarzyski. Co najmniej od 2005 r. spersonalizowanie tego sporu ma właściwie wymiar karykaturalny. Na banał zakrawa przypomnienie, że realną osią podziału na polskiej scenie politycznej nie są wszak zasługi lub hańby czasów nocy komunizmu, ocena transformacji ustrojowej czy nawet stanowisko wobec lustracji i dekomunizacji, ale personalny stosunek do Jarosława Kaczyńskiego.

Nie byłoby w tym może nic gorszącego – wszak wyraziści i wybitni politycy w każdej epoce w każdym państwie mają duży potencjał do ogniskowania wokół siebie sporu – gdyby przywódca obozu „dobrej zmiany" w jakimś istotnym stopniu różnił się od pozostałych liderów politycznych swojego pokolenia. Problem w tym, że będąc najsurowszym krytykiem III RP jest też w swojej działalności politycznej współsprawcą i beneficjentem tego, co nierozliczonej z komunizmem odrodzonej Polsce zarzuca, o czym brutalnie przypomniały wydarzenia ostatnich tygodni.

To Kaczyński był jednym z głównych architektów rzeczywistości politycznej transformacji i niebagatelny był jego udział w decyzjach politycznych oraz personalnych pierwszych lat postkomunizmu. To Kaczyński pozwolił, by kluczowymi osobistościami obozu politycznego Prawa i Sprawiedliwości były postaci z co najmniej dwuznaczną przeszłością w PRL – by wspomnieć tylko Stanisława Piotrowicza, Wojciecha Jasińskiego, Krzysztofa Czabańskiego, Stanisława Kostrzewskiego czy wreszcie Kazimierza Kujdę. Wreszcie to Kaczyński umiał zagwarantować przetrwanie swojego obozu politycznego, uczestnicząc w koncesjonowanej prywatyzacji majątku Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch, korzystając przy tym z wątpliwego moralnie wsparcia finansowego kontrolowanego przez postkomunistów banku. Jedynie z faktu, że zarządził tym procesem sprawniej i z większą przenikliwością niż jego polityczni konkurenci – wśród innych beneficjentów podziału w początku lat 90. było m.in. otoczenie Aleksandra Halla, środowisko konserwatywno-ludowe czy Konfederacja Polski Niepodległej, którzy w większości zdobyty wówczas kapitał roztrwonili – wynika, że dziś tak wielkie emocje polityczne budzić może sprawa majątku spółki Srebrna. Paradoks polega więc na tym, że Kaczyński, wyznaczając na dekady oś polskiego sporu właśnie wokół oceny transformacji, i będąc niemal personifikacją jej zdecydowanej krytyki, okazał się w tym tak przekonujący, że uwadze jego zwolenników umknęło, że jest co najmniej tak samo istotnym aktorem tego procesu jak jego główni oponenci.

Niepokojąco aktualna diagnoza Rokity

Konkludując więc: jeszcze poważniejszym zarzutem niż anachroniczność sporu „transformacyjnego" jest jego oderwanie od rzeczywistości – nie tylko rzeczywistości Polski AD 2019, ale też rzeczywistości historycznej. Tu do rangi symbolu urasta mit „nocnej zmiany" i „obalenia rządu Jana Olszewskiego".

Celnie wydarzenia te opisał w wywiadzie rzece z Robertem Krasowskim Jan Rokita. „Nastąpiło wtedy coś złego, co sprawiło, że pod polską polityką zaczęła płynąć podziemna rzeka, coraz bardziej niszcząca dla polskiego życia publicznego. Rzeka, która podmywała instytucje realne budowane na powierzchni, która pozbawiała je etycznej wartości, sensu, legitymizacji. Wspólnota patriotyczna zaczęła się rozjeżdżać z rzeczywistym państwem". Wówczas po raz pierwszy strony polskiego sporu założyły kostiumy „prawdziwych patriotów" i „obrońców kraju przed fundamentalistami". „Dla mnie, uważającego to wszystko zarówno wtedy, jak i teraz, za maskaradę, istotą rzeczy było całkiem co innego. Ustrój państwa był zły" – punktował niedoszły premier z Krakowa.

Choć zapewne rację ma Szułdrzyński, gdy pisze, że „duża część z kilkunastu milionów Polaków, którzy urodzili się po 1989 r., wolałaby się spierać o coś innego niż o wydarzenia, które miały miejsce, nim przyszli na świat", to w Polsce AD 2019 „podziemna rzeka" wciąż płynie wartkim nurtem. „Państwo musi się wtedy psuć, a wspólnocie grozi ucieczka w oderwane od realiów urojenia" – i ta diagnoza Rokity zdaje się zachowywać niepokojącą aktualność.

Polityka nie znosi próżni

W pierwszych miesiącach „dobrej zmiany" Przemysław Czapliński, poznański profesor literatury i jeden z bardziej przenikliwych komentatorów polskiej debaty publicznej, nazwał politykę historyczną obozu rządzącego miksem poetyki grupy rekonstrukcyjnej (społeczności pasjonatów odtwarzającej wydarzenia danej epoki m.in. przez inscenizowane bitwy) i fandomu (społeczności miłośników fantastyki, japońskiej mangi czy gier RPG spotykających się na środowiskowych imprezach, na których m.in. wcielają się w ulubione postaci, przebierając za nie). Trudno nie przywołać tego plastycznego porównania w dniach, gdy telewizja zwana niegdyś publiczną serwuje nam „na specjalne życzenia telewidzów" kolejne powtórki konstytuującego mit rządu Jana Olszewskiego filmu Jacka Kurskiego i Piotra Semki pt. „Nocna zmiana".

Jednocześnie obserwując dość skromne emocje towarzyszące tak rekonstrukcyjnym poczynaniom telewizji Jacka Kurskiego, jak i 30. rocznicy obrad Okrągłego Stołu, wydaje się, że te lubiane przez organizatorów naszej zbiorowej wyobraźni i powtarzane do znudzenia kwestie nie porywają już tłumów. Dość wspomnieć, że w pierwszych dniach lutego, gdy przypadał jubileusz historycznego porozumienia, użytkownicy wyszukiwarki Google ponadtrzykrotnie częściej niż o Okrągłym Stole szukali informacji o Robercie Biedroniu. O smog zaś pytali sześciokrotnie częściej niż o wydarzenia 1989 roku i dwukrotnie częściej niż o lidera Wiosny...

Daleki jestem jednak od entuzjazmu, z jakim nadejście „politycznej Wiosny" przywitał Rafał Woś. Lewicowy symetrysta w tydzień po inauguracji partii byłego prezydenta Słupska ogłosił na łamach „Super Expressu" „koniec Polski braci Kurskich". „W polskiej polityce jest życie poza (coraz częściej jałowym) sporem PiS z Platformą. (...) Pogrążone w swoim rytualnym konflikcie obie strony przestały zauważać, że coraz większa część obywateli nie widzi rzeczywistości w tak czarno-biały sposób. (...) Od tygodnia wygląda na to, że Polki i Polacy nie muszą być na wieki wieków skazani na pozorny wybór pomiędzy braćmi Kurskimi (jeden szefuje TVP, drugi »Gazecie Wyborczej«) albo na obrotowych polityków w stylu Morawieckiego czy Gowina (wczoraj z Tuskiem dziś z Kaczyńskim)" – pisał.

Celnie Woś widzi w medialnych funkcjach Jacka i Jarosława Kurskich groteskową metaforę III RP opartej o tożsamościowe-historyczne spory. Gdy ziści się „koniec ich Polski", będzie to zapewne dużo trafniejszą cezurą historyczną, niż przedwcześnie chyba ogłoszony ponad dekadę temu przez śp. Macieja Rybińskiego „koniec Polski Kiszczaka i Michnika". Wszak niespełna 30-letni u zarania III RP bracia dołączyli do wrogich sobie obozów organizowanych przez demiurgów politycznej wyobraźni postkomunistycznej Polski – Jarosława Kaczyńskiego i Adama Michnika, znakomicie odnajdując się w realiach ich sporu. Na pierwszy rzut oka „koniec Polski braci Kurskich" może więc zdawać się powodem do radości dla symetrystów wszelkich proweniencji, nieodnajdujących się w dzisiejszym duopolu. Pamiętając jednak, że przyroda próżni nie znosi, nie sposób uciec od pytania, jaki nowy polski spór wieszczy dziś pojawienie się na scenie politycznej formacji eksprezydenta Słupska.

Nowe koryto starej rzeki

Uczciwość każe odnotować, że Woś na plus Biedroniowi zalicza po pierwsze odwagę ucieczki ze spolaryzowanego podziału polskiej sceny politycznej, a po drugie odważne propozycje gospodarcze, wśród których wymienia m.in. emeryturę obywatelską, wyższą płacę minimalną i podwyżki dla nauczycieli. Redaktor „Tygodnika Powszechnego" pomija jak na razie ideologiczne zapowiedzi byłego posła Ruchu Palikota. Na dłuższą metę trudno jednak ignorować polityczne plany, jakie ten ogłosił na konwencji założycielskiej swojej formacji: wprowadzenie do polskiego porządku prawnego małżeństw homoseksualnych, ostrą konfrontację z Kościołem w postaci lansowania pozakonstytucyjnej kategorii świeckiego państwa czy uchylenie klauzuli sumienia pozwalającej lekarzom odmawiać uczestnictwa w nieakceptowalnych dla nich etycznie procedurach.

Oczywiście, nie można ignorować faktu coraz większej akceptacji społecznej dla postulatów światopoglądowej lewicy i odmawiać komukolwiek prawa do ich artykułowania. Problem w tym, że Robert Biedroń robi to w najlepsze, czerpiąc właśnie z wzorców „Polski braci Kurskich", „Polski Michnika i Kaczyńskiego". Jest kolejnym aktorem polityki rozumianej jako mało szlachetna sztuka hiperbolizowania przewin wroga i eksponowania najbardziej polaryzujących postulatów. Ogłaszając chęć zakończenia wojny polsko-polskiej, w praktyce postuluje przesunięcie jej kluczowego frontu z pola sporu plemienno-koteryjnego na front najbardziej dla niego korzystny, spór wojny kulturowej. Robi to – podobnie jak jego pozornie tylko odlegli mistrzowie – za nic mając sobie wartości wyrażone w polskiej konstytucji, jej literę i ducha, a także nie oglądając się na potrzebę deeskalacji konfliktu politycznego między Polakami.

Zgoda – spór kulturowy między progresywną lewicą a zachowawczą prawicą jest koniec końców bardziej autentyczny niż konflikt skłóconych o personalia koterii III RP. Wynika z prawdziwych różnic między stronami. Tyle tylko że jest on z natury swojej nierozstrzygalny i wymagający trudnych, obustronnie zgniłych kompromisów. Ze względu na swój fundamentalny charakter jest przy tym jeszcze bardziej bolesny dla jego uczestników. Próba konstruktywnego zarządzania nim wymaga jeszcze większej wirtuozerii i otwartości na wrażliwość drugiej strony niż zarządzanie konfliktem dotąd w Polsce dominującym. Nie sposób to uczynić, gdy traktuje się go jako paliwo polityczne w partykularnym, partyjnym interesie – a to właśnie postanowił w pierwszych dniach lutego uczynić Robert Biedroń.

Wiosna Biedronia jest więc pewnie autentycznym zwiastunem pokoleniowej zmiany, która czeka polską politykę. Sukcesem inicjatywy byłego prezydenta Słupska będzie, jeżeli wojna kulturowa trwale zastąpi wojnę o transformację, a doświadczenie uczy, że nakreślenie nowego pola bitwy jest niemal gwarancją hegemonicznej w niej pozycji. Sama natura tego sporu sprawia jednak, że stanie się on co najwyżej nowym korytem „podziemnej rzeki", która nadal podmywać będzie wątłe fundamenty polskiej wspólnoty politycznej.

Nie jest zatem, jak chciałoby wielu moich lewicowych rówieśników, inicjatywa Roberta Biedronia żadnym pokoleniowym nowym otwarciem. Prawdziwa pokoleniowa zmiana przyjdzie, jeśli w miejsce nierozstrzygalnych sporów tożsamościowych postawimy zagadnienia, na które rzeczywiście jest dziś czas i miejsce, by rozstrzygać i toczyć o nie zacięte polemiki.

Aborcja na żądanie nie rozwiąże przecież problemów dramatycznego kryzysu demograficznego, przed którym stoimy. Opodatkowanie kościelnej tacy nie pomoże nam w wypracowaniu stosunku do ponadnarodowych technologicznych gigantów, których wpływ na społeczeństwa zmienia nasze codzienne życie, rzeczywistość gospodarczą i kształt debaty politycznej. Równość małżeńska dla homoseksualistów nie przybliży nas do przywrócenia europejskim narodom zaufania do Unii Europejskiej, a zakazanie cyrkowych pokazów z udziałem zwierząt nie jest żadnym pomysłem na to, jak poradzić sobie z narastającą polaryzacją naszych społeczeństw i podmywaniem zaufania do demokracji jako takiej.

Dopiero gdy te tematy zaczną organizować naszą wyobraźnię polityczną, będziemy mogli mówić o realnej podmiotowości Polski w globalnym przewartościowaniu ładu politycznego Zachodu, który następuje na naszych oczach. To wymaga jednak odwagi myślenia, otwartości na polityczne i ustrojowe innowacje i konsekwentnego karczowania przestrzeni debaty dla pomysłów brzmiących w naszej anachronicznej debacie niczym wizje futurologów. Zakres toczących się przemian jest tak wielowymiarowy, że może zmienić globalną hierarchię, a dla Polski może być okazją do wyrwania się z jej półperyferyjnego statusu. Zastąpienie partykularnego sporu plemienno-koteryjnego, wytyczonego przed dwie partie wojną kulturową lansowaną przez partię trzecią, raczej nas od tego oddala, niż zbliża.

Alternatywne ośrodki debaty

Jeśli demokracja rzeczywiście jest już w fazie agonii, to ci gracze, którzy odpowiednio wcześnie wprowadzą u siebie jakąś formę łagodnego autorytaryzmu, uzyskają większą kontrolę nad pewnymi procesami i w konsekwencji większą podmiotowość dla swoich krajów i społeczeństw. Ci, którzy tego nie zrobią, padną ofiarą np. jakiejś formy kolonializmu cyfrowego ze strony tych pierwszych" – prowokacyjnie ostrzegał rok temu Andrzej Zybertowicz. „System jest niewydolny, ale nie za bardzo wiadomo, jak to zmienić, bo jest on równocześnie bardzo skomplikowany. Dlatego państwa, które pierwsze wpadną na pomysł, jak te systemy uprościć, będą wygrywać. I to jest gra o wielką stawkę, bo w tym wyścigu wcale nie muszą wygrać państwa, które dzisiaj są liderami" – prognozował mniej więcej w tym samym czasie Rafał Matyja.

Czy w Polsce jesteśmy dziś w stanie podjąć się choćby próby mierzenia z tymi wyzwaniami? Tak, jeśli dostrzeżemy, że Matyja ma rację również wówczas, gdy w swoim „Wyjściu awaryjnym" przekonuje, iż „nowy język (...) może zaistnieć jedynie z dala od ośrodków medialnej i politycznej grawitacji, żyjących często głównie z konformizmu i agresji".

Tylko w ostatnich kilku tygodniach niszowe środowisko Klubu Jagiellońskiego, które mam zaszczyt współtworzyć, debatowało nad inspirowanymi doświadczeniami społeczności skupionych wokół technologii blockchain nowymi mechanizmami podejmowania decyzji („Demokracja do kwadratu. Nowa metoda podejmowania kolektywnych decyzji" Jakuba Lipińskiego), postulatem „pensji rodzicielskiej", a więc swoistym dochodem gwarantowanym mającym pomóc nam uporać się z kryzysem demograficznym i napięciami międzypokoleniowymi („Wyzwanie na XXI wiek. Projekt solidarności międzypokoleniowej" Marcina Kędzierskiego), pomysłem przywracania zaufania do demokracji poprzez zastąpienie senatorów z wyboru senatorami z losowania („Projekt demokracji losowanej" mojego autorstwa) czy ideą „cyfrowej niepodległości" Europy w kontekście kontrowersji wokół chińskich gigantów technologicznych („O co chodzi z Huawei?" Bartosza Paszczy).

Chociaż to Jarosław Kaczyński zapowiadał niespełna trzy lata temu przedstawienie „nowego europejskiego traktatu", to jednak prym w inicjowaniu debaty na ten temat wiodą dziś środowiska intelektualnej lewicy. To one niestrudzenie przekładają, wydają i popularyzują kolejnych myślicieli próbujących „wymyślić Unię Europejską na nowo", proponując w niej więcej solidarności i demokracji w miejsce technokratycznego dyktatu cieszących się coraz słabszym zaufaniem elit. Niezależnie od tego, kilka lat temu polscy ekonomiści Stefan Kawalec i Ernest Pytlarczyk w książce „Paradoks euro" przekonywali, że kontrolowana dekompozycja wspólnej waluty może być jedyną szansą na uratowanie „europejskiego projektu" w jego kluczowym, politycznym wymiarze, który zapewniał przez ostatnie półwiecze pokój w Europie.

Wreszcie, pragmatyczni przedsiębiorcy z Warsaw Enterprise Institute zaprezentowali niedawno wizję, zgodnie z którą w Polsce w 2050 roku żyć powinno 50 milionów ludzi, postulując zarówno wsparcie dzietności, jak i otwarcie Polski dla imigrantów. Również bliska ekipie „dobrej zmiany" Fundacja Republikańska miała odwagę stanąć w poprzek dominującym na prawicy nastrojom antyimigranckim i przedstawiła w minionym roku raport „Polski model gościnności", otwierając dyskusję na temat zasad, na jakich moglibyśmy zgodzić się na napływ cudzoziemców na polski rynek pracy...

Co nas bardziej bulwersuje

To tylko garść pomysłów, o których debatuje się dziś „z dala od ośrodków medialnej i politycznej grawitacji". Każdy z tych postulatów zasługuje zapewne na solidną krytykę, ale jej warunkiem jest rzetelna debata, do której brakuje dziś chętnych w polityczno-medialnym establishmencie. Każda z tych propozycji jest próbą odpowiedzi na pytanie, w jakiej demokracji, gospodarce, Polsce i Europie żyć będą nasze dzieci. Każda z nich tworzy przestrzeń do pasjonującego, trudnego, ale prorozwojowego sporu – bo sporu, który przybliża nas do podjęcia kluczowych decyzji o przyszłości naszej wspólnoty politycznej.

O którym z tych pomysłów mogliśmy usłyszeć w wieczornych wydaniach serwisów informacyjnych którejkolwiek ze stacji? O który dziennikarze zapytali w porannych wywiadach polityków parlamentarnych? Który z nich stanie się osią dwóch kampanii wyborczych, które czekają nas w tym roku?

Jednego możemy być pewni. Bracia Kurscy zrobią wiele, byśmy przy urnach znów wybierali, czy bardziej bulwersuje nas odwołanie rządu Jana Olszewskiego, czy uwłaszczenie się politycznego środowiska Jarosława Kaczyńskiego na spółce Srebrna. Zmęczonych ich sporem może będzie nieco więcej niż dotychczas, ale ci oddadzą swój głos najpewniej na opodatkowanie kościelnej tacy.

Nic nie wskazuje, by szybko doszło do zmiany politycznego prawa ciążenia. Gdy ktoś wynajdzie na to sposób, może być już zwyczajnie za późno. Cóż, utonąć w podziemnej rzece, to też przecież jakaś innowacja.

Autor jest prezesem Klubu Jagiellońskiego i redaktorem portalu klubjagiellonski.pl

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Przekonanie o anachroniczności polskiego sporu politycznego AD 2019 wydaje się coraz bardziej powszechne. Skrzecząca rzeczywistość sprawia, że coraz lepiej widoczny jest również jego pozorowany charakter. O Okrągły Stół i bilans rządu Jana Olszewskiego być może część polityków i komentatorów będzie w stanie kłócić się jeszcze kilka lat, ale koniec tego spektaklu jest bliski. Ostatnie tygodnie pokazały, że te lubiane przez organizatorów naszej zbiorowej wyobraźni i powtarzane do znudzenia kwestie nie porywają już tłumów. Za rogiem czyha konflikt może bardziej aktualny i rzeczywisty, ale równie trudny do załagodzenia. Podejmijmy jednak próbę zorganizowania naszego życia politycznego wokół wyzwań realnych, rozstrzygalnych i adekwatnych do problemów, jakie przyjdzie nam niebawem rozwiązywać.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi