Pierwsze antysemickie wypowiedzi księdza Jankowskiego zaskoczyły jego znajomych. - Nie wiedzieliśmy kompletnie, o co w tym chodzi. Ksiądz początkowo tłumaczył się, że jego słowa wypaczono. Nie znaliśmy go od tej strony, przecież nawet chrzcił syna Michnika - mówi Bogdan Lis.
Nic w przeszłości księdza Jankowskiego nie zapowiadało, że zostanie tropicielem "mniejszości żydowskiej w rządzie". - Na przyjęciach u księdza Jankowskiego lała się nissowka dostarczana przez Nissenbauma, z którym się przyjaźnił. Miał dobre kontakty z wieloma Żydami, chyba nawet łączyły go z nimi jakieś interesy. Czasem w wąskim gronie mówił jakieś dowcipy o "Mośkach", ale był to antysemityzm w wersji soft - wspomina jeden z częstych gości na plebanii.
Żeby zrozumieć nagłe zainteresowanie księdza Jankowskiego problematyką żydowską, trzeba choć raz pójść do bazyliki św. Brygidy. Kiedy kończy się niedzielne nabożeństwo, wokół kościoła kłębi się wychodzący tłum. Od chwili wybuchu skandalu wokół prałata ludzie nie rozchodzą się od razu do domów. Przystają, podpisują petycje w jego obronie, dyskutują. Przypomina to trochę Hyde Park - wokół osoby, która zaczyna przemawiać, błyskawicznie gromadzi się grono słuchaczy. Jest jednak jedna różnica - większość wypowiedzi dotyczy złowrogiej roli Żydów i masonów, którzy opanowali instytucje państwowe, media, a nawet zdominowali Kościół.
- Jestem pewien, że ksiądz Jankowski, idąc na mszę, często nie miał nawet zamiaru mówić tego, co w końcu powiedział - opowiada duchowny od lat znający prałata. - Ale potem czuł na plecach oddech tysiąca ludzi. W takich sytuacjach nawet księdzu wydziela się adrenalina. I wiedział, na jakie słowa czekają. Rozpędzał się, ale nigdy później tego nie żałował.
Ksiądz Jankowski znowu miał swoje pięć minut. Światowe agencje, które w latach 80. przytaczały jego ostro krytykujące system homilie jako news, znów zaczęły odnotowywać jego wystąpienia. Co prawda uznając je za szokujące, ale prałat ponownie był w centrum wydarzeń.
Przyjaciele milczeli, lecz pochlebcy w jego otoczeniu utwierdzali go, że mówi rzeczy doniosłe, ważne, których nikt inny nie ma odwagi powiedzieć. - Mówię głośno to, o czym myśli naród - oznajmił prałat podczas swej bytności w Rzymie. Raz jeszcze poczuł się trybunem ludowym.
Z bogatym każdy rozmawia
Na dziedzińcu plebanii św. Brygidy nie ma już jaguara, o którym ks. Jankowski powiedział parę tygodni temu w programie Tomasza Lisa, że się nim specjalnie nie zachwyca, bo to samochód dobry dla prezesa i sekretarki. Od dawna nie ma też żadnego mercedesa, choć marka ta była niemal znakiem firmowym ks. Jankowskiego od momentu, gdy biała limuzyna z napisem "Opieka duszpasterska" pojawiła się w Stoczni Gdańskiej podczas strajków sierpniowych w 1980 r.
- Bardzo prawdopodobna jest wersja, że to diler samochodowy wypożyczył ks. Jankowskiemu jaguara. Wszystkich bulwersowało, że prałat jeździ tak luksusowym samochodem, a nikt nie pytał, dlaczego zrezygnował z mercedesa - mówi jeden ze znajomych prałata. - Tymczasem najbardziej intrygujące jest to, co się za tym kryje: prawdopodobnie nie ma pieniędzy, by pojechać do Niemiec i kupić samochód, jak to robił kiedyś, a nie zjawia się już nikt w rodzaju Barbary Piaseckiej Johnson, by mu go podarować.
Kiedy telefonuję do Bogdana Dullecka, przedsiębiorcy budowlanego, który budował Centrum Ekumeniczne św. Brygidy, jest wyraźnie spłoszony.
- Ledwo żyję. Bardzo proszę mnie o nic nie pytać, bo to może mi tylko zaszkodzić. Teraz mam jeszcze pewne nadzieje... Pani sama rozumie, jako człowiek religijny wierzyłem pewnym ludziom. Zwłaszcza taka osoba wydawała mi się gwarancją...
Od jakiegoś czasu mówi się w Gdańsku, że pewne przedsięwzięcia, z którymi związany był ostatnio prałat Jankowski, okazały się niewypałem pod względem finansowym. Głośno jest, że prałat Jankowski na prośbę matki generalnej sióstr brygidek Tekli Famiglietti zajmował się budową Centrum Ekumenicznego św. Brygidy, do którego teraz najchętniej odesłałby go arcybiskup Gocłowski. Ale nie wszyscy wiedzą, że nie wszystkie zobowiązania finansowe zostały uregulowane, chociaż prałat zapewniał, że trzeba tylko budować, a pieniądze na pewno się znajdą.
Kiedy w 1993 r. tygodnik "Wprost" umieścił nazwisko księdza na liście stu najbogatszych Polaków, sam zainteresowany protestował - nie jest przecież żadnym biznesmenem, ma tylko sutannę. Jednak potem wielokrotnie dawał do zrozumienia, że rzeczywiście jest człowiekiem bogatym. - Z bogatym każdy rozmawia, a z biedakiem nikt się nie liczy - podkreślał często, co było zresztą bardzo śmiałą reinterpretacją Ewangelii, mówiącej wszak o bogaczu i uchu igielnym.
Jednak widoczne oznaki bogactwa - mercedesy, kapiące złotem ornaty, buty z krokodylej skóry i wystawne przyjęcia - nie oznaczają wcale wypłacalności finansowej. Zwłaszcza że wiele wskazuje na to, że ostatnio sytuacja finansowa prałata bardzo się zmieniła.
- To już tylko potiomkinowska wioska, fasada, za którą nic się nie kryje. Prałat ma długi. Wiele rzeczy funkcjonowało dzięki dobrej woli sponsorów. Ale to się skończyło lub kończy - mówi jedna z osób z otoczenia ks. Jankowskiego.
Zmiana warty w prezbiterium
Kiedy sekretarki zjawiały się na plebanii św. Brygidy, by przekazać zaproszenie na kolejne przyjęcie czy galę, z reguły zaznaczały: "Pan prezes prosi, by ksiądz prałat założył ordery. Nie za dużo, ale te najważniejsze."
Słabość prałata do orderów jest powszechnie znana. Dostał ich wiele i brał chętnie, choć czasem nie powinien - od Sokolnickiego, samozwańczego emigracyjnego prezydenta przyjął Komandorię z Gwiazdą i Virtuti Militari, mimo że ostrzegano go, iż wzmacnia pozycję uzurpatora. Miał podobno nadzieję, że w ilości doktoratów honoris causa dorówna Wałęsie - było to oczywiście niemożliwe, a i uczelnie, które go honorowały, zazwyczaj były znacznie pośledniejszej rangi.
Największą jednak ambicją księdza Jankowskiego była w swoim czasie Pokojowa Nagroda Nobla. Gdy jej laureatem został Wałęsa, do Komitetu Nagrody w Oslo przez dwa lata napływały firmowane przez komisje zakładowe "Solidarności" listy, w których w podobnym stylu pisano, że po biskupie Desmondzie Tutu kolejnym wybitnym duchownym walczącym ze złem metodą "no violence" jest ksiądz Jankowski.
Nuworyszowskie zapędy i słabostki prałata doskonale znane są otoczeniu. Przez wiele lat prałat, w kolejnych operetkowych kostiumowych wcieleniach - wśród których najbardziej malowniczy był biały mundur komandora marynarki - był ozdobą salonów. O jego przyjęciach na kilkaset osób krążą legendy. "Uczta Baltazara jest niczym w porównaniu z tym, co wyprawia ksiądz Henryk" - mówią z wyraźną zazdrością księża z Trójmiasta.
- Gdyby mu nie przygotowywano tych przyjęć, to na pewno by ich nie wydawał. Przecież nie idzie na nie grosz z tacy - trzeźwo ocenia Jerzy Borowczak, bywający na plebanii od czasów strajków sierpniowych. - Wiadomo, że ksiądz Henryk nie lubi chałtury, ceni zaś luksus. Wszystko musi być na najwyższym poziomie. Ale o to, co znajduje się na stole, troszczą się inni. Dania Rysia Kokoszki czy bułeczki Pellowskiego wszystkim smakują. I potem goście często dzwonią do mnie: Słuchaj, kto robił tego węgorza w sosie koperkowym czy prosiaczka nadziewanego, bo chciałbym mieć to samo na swoim przyjęciu?
- Proszę mnie nie pytać, dlaczego prałat cieszył się taką popularnością wśród elit. Chociaż odpowiedź dużo mówiłaby o elitach - mówi mieszkający w Gdańsku pisarz Paweł Huelle. - I dlaczego Kościół reagował w sprawie ks. Jankowskiego z refleksem szachisty, choć i tak szybciej, niż w sprawie Galileusza?
Kilka miesięcy temu, jeszcze przed skandalem, Huelle opublikował w "Rz" polemiczną wypowiedź o ks. Jankowskim. Była utrzymana w bezprecedensowo ostrym tonie i doczekała się reakcji prałata, który pozwał pisarza do sądu, nazywając go "pseudointeligentem".
- Kroplą, która przelała czarę goryczy, było to, co zobaczyłem pewnej niedzieli na mszy w bazylice św. Brygidy. To była apoteoza Leppera przedstawianego, niczym bohatera narodowego, nowego Kościuszkę. A on przemawiał wśród aplauzu tłumu - mówi Huelle.
Najnowszy rozdział politycznych sympatii prałata to Samoobrona. - Wy jesteście nową "Solidarnością" - mówił do posłów tej partii ks. Jankowski. Na miejscu w prezbiterium, które przez lata zajmował Wałęsa, pojawił się Lepper. - Już nigdy tam nie usiądę - mówi dziś Wałęsa.
To także twój dom
Gdyby Chrystus żył dzisiaj, też jeździłby mercedesem - oświadczył kiedyś publicznie prałat Jankowski. Do dziś nie może mu tego wybaczyć wielu księży.
- Aż trudno uwierzyć, że w kraju, w którym kardynał Wojtyła chodził w góry we flanelowej koszuli, pojawił się taki ksiądz jak Jankowski. On zrezygnował z elementarnej duchowości - oburza się ksiądz z jednego z najważniejszych kościołów Gdańska. Dla idealistycznie nastawionych młodych księży prałat Jankowski jest odwrotnością modelu kapłana. - W seminarium często rozmawialiśmy o tym, jak kapłaństwo wpływa na człowieka. Skarlałe człowieczeństwo pasie się purpurami i godnościami, prawdziwe stanowi fundament powołania. Nie wyobrażam sobie, żeby moje pokolenie znalazło w księdzu Jankowskim cokolwiek do naśladowania.
W środowisku trójmiejskich księży prałat Jankowski nie cieszy się raczej sympatią. Niektórzy nie lubią go ze względów pryncypialnych - bo uważają, że złoto i mamonę stawia nad inne wartości, innych razi jego kardynalska wyniosłość, jaką im okazuje, a jeszcze inni zwyczajnie mu zazdroszczą.
Jednak nawet jego wrogowie przyznają jedno - może duchowość czy intelekt nie jest jego mocną stroną, ale jest nią z pewnością działanie. I na pewno bardzo wielu ludzi zawdzięcza mu bardzo dużo. To prałat wysyłał dzieci na zagraniczne operacje, to dzięki niemu chorzy dostawali nieosiągalne w inny sposób lekarstwa, domy opieki tony żywności, a potrzebujący wsparcie materialne. Ksiądz Jankowski reagował natychmiast - kiedy po pożarze w hali Stoczni Gdańskiej wiele osób uległo ciężkim poparzeniom, dzięki swym kontaktom sprowadził sztuczną skórę do przeszczepów.
Na plebanię św. Brygidy przychodzono po pomoc wprost z ulicy, bez żadnych protekcji i zawsze ją otrzymywano. Jeden ze znajomych prałata opowiada historię z lat 80., która utkwiła mu w pamięci: na plebanii odbywała się właśnie narada w sprawie wizyty Margaret Thatcher. Omawiano kwestie, jak zapewnić jej bezpieczeństwo. Pojawił się nieznajomy człowiek, który powiedział, że jego dziecko musi być na diecie bezglutenowej. Ksiądz Jankowski natychmiast wstał, zszedł do piwnicy, by po chwili pojawić się obsypany mąką. Przyniósł odżywki i wrócił na naradę.
- Prałat Jankowski ma szczególny dar zjednywania sobie ludzi. Wystarczy, że z kimś na plebanii wypije kawę lub zje obiad i już jego najgorszy wróg staje się najlepszym przyjacielem. Czuje, że płynie do niego przekaz; ten dom jest teraz także twoim domem - mówi osoba, daleka skądinąd od zachwytów nad prałatem.
Nie tylko ku chwale bożej
Trzeba pewnej dozy szaleństwa, by powstały rzeczy wielkie. Kiedy ks. Jankowski roztoczył przed gdańskimi bursztynnikami wizję olbrzymiego, monumentalnego ołtarza z bursztynu, który miałby przyćmić wszystko, co do tej pory powstało, wzbudził powszechny aplauz.
- Ksiądz prałat lubi rzeczy duże i z hukiem - mówi nestor bursztynników Wiesław Gierłowski. Nie ukrywa, że pomysł urzekł środowisko nie tylko ze względów religijnych. Ołtarz, bursztynowe dzieło wszechczasów, służyłby nie tylko chwale Boga, ale i promocji polskiego bursztynnictwa, przyćmiewając rekonstruowaną przez Rosjan Bursztynową Komnatę. Ksiądz Jankowski dawał do zrozumienia, że tak jak w latach 70. jego zasługą było odbudowanie z gruzów kościoła św. Brygidy, tak u progu nowego stulecia da światu coś niepowtarzalnego.
Zapowiedź budowy bursztynowego ołtarza odbiła się dużym echem, jednak losy tego pomysłu mają parę mniej znanych momentów.
- Prałat jest nieco porywczy w inicjatywach. Podejmuje ich wiele naraz, lecz nie doprowadza do końca - mówi Gierłowski. - I w tym przypadku dość szybko stracił zainteresowanie.
Co prawda ks. Jankowskiemu udało się przekonać ówczesnego premiera Leszka Millera do uzyskania zezwolenia na wydobycie bursztynu - co jest jeszcze jednym przykładem jego siły oddziaływania - jednak zezwolenie okazało się niewystarczające. Trzeba było przekonać jeszcze innych decydentów, a ci, choć zjedli w parafii św. Brygidy pięć wystawnych obiadów, nie okazali woli współpracy.
Zaczątkiem wielkiego ołtarza miało być założenie bursztynowej korony obrazowi Matki Boskiej Świata Pracy i wkomponowanie podtrzymujących ją orłów. Matka Boska dostała też sukienkę z białego bursztynu.
- Chodziłem po znanych bursztynnikach z Trójmiasta i zbierałem najcenniejsze kolekcjonerskie okazy. Tego, co mi dano, nie można kupić. Czternaście rodzin sięgnęło do swych skarbczyków - mówi Gierłowski. Bardzo szybko zaczęły się niesnaski. - Prałat fukał na mnie, gdy prosiłem go, by rozliczył się z darów. Uważałem, że jego stosunek do ofiarodawców, zacnych, przyzwoitych ludzi, jest niewłaściwy.
Prace nad ołtarzem stanęły w martwym punkcie, a dodatkowo bursztynników zraził sojusz prałata z Samoobroną. - A jednak to wielkie dzieło może powstać - uważa Gierłowski. - Jest tylko jeden warunek: musi być nowy gospodarz bazyliki św. Brygidy.
Stale na barykadzie
- Wyniosła go historia. Jest człowiekiem, który znalazł się we właściwym czasie na właściwym miejscu, choć z pewnością musiał podjąć jakieś ryzyko. Ale nie zrozumiał, że historia się zmienia. Nie można być stale na barykadzie. I nie chodzi o to, by walczyć dla samej walki - mówi o prałacie Bogdan Lis.
Dla ks. Jankowskiego walka zaczęła się w sierpniu 1980 r. Parafia św. Brygidy była parafią stoczniową, na terenie strajkującej stoczni ks. Jankowski pojawił za aprobatą biskupa Kaczmarka. - Początkowo ks. Jankowski nie czuł się najlepiej w nowej dla siebie sytuacji i wyraźnie musiał się przełamać - mówi jeden z uczestników sierpniowych strajków. - Znana jest historia, którą opowiadał historykowi Kościoła Peterowi Rainie, jak przed odprawieniem pierwszej mszy dla strajkujących sporządził testament, by "rodzina się nie pokłóciła". Nie zjadł śniadania, "bo rany postrzałowe lepiej operuje się na pusty żołądek". Tak dawała o sobie znać trauma, jaką wielu ludzi w Trójmieście miało po krwawym stłumieniu robotniczych protestów w grudniu 1970.
Pierwsze kazanie ks. Jankowskiego odebrano jako mdłe, a nawet trochę konformistyczne, ale już wkrótce jego wypowiedzi stały się bardziej radykalne. - Ksiądz Jankowski rozkręcał się z dnia na dzień. Był stale przy Wałęsie, przyciągał uwagę. Zagraniczni korespondenci byli trochę zgorszeni, gdy zaczął rozdawać swoje fotografie, ale szybko nauczyli się zgłaszać po wypowiedzi. Bo był zawsze dostępny, a Wałęsa nie. Pisali potem "jak powiedział spowiednik Wałęsy", i choć Jankowski nim nie był, nigdy tego nie prostował - mówi jeden z dziennikarzy obecnych w czasie strajków.
- Ksiądz Jankowski zachowuje się tak, jakby ciągle żył w tamtej epoce. Przypomina Japończyka, o którym pisała prasa, którego znaleziono w dżungli kilkadziesiąt lat po wojnie. Tkwił tam, bo nie wiedział, że wszystko się już skończyło - uważa Bogdan Lis
- Nie zrozumiał, że w pewnym momencie czas przeszły staje się czasem dokonanym. I nie potrafi z pokorą przyjąć tego, że już nie jest kimś tak ważnym, jak kiedyś - mówi jeden z niegdyś bliskich współpracowników prałata. - Do tego nałożyły się inne problemy - ma 68 lat, jest od kilku lat poważnie chory na cukrzycę i coraz mniej panuje nad sytuacją.
***
Kiedy kończy się wieczorna msza w bazylice św. Brygidy, idę na dziedziniec plebanii. Razem ze mną wychodzi kilkunastoletni chłopak, którego widzę później, jak przed zakrystią czeka na prałata.
- Jeśli pani chce się czegoś dowiedzieć, proszę rozmawiać z panem Wojtkiem - powtarza ksiądz Jankowski, gdy próbuję umówić się na rozmowę. W końcu udaje mi się go przekonać i wyznacza termin.
O umówionej porze zjawiam się na plebanii. Otwiera mi barczysty mężczyzna, wychowanek prałata Wojciech Knitter. - Żadnej rozmowy nie będzie. Czytałem faks z redakcji i mówię nie. Nie obchodzi mnie, co pani ustalała z prałatem. Kto tu podejmuje decyzje? Proszę napisać: odźwierny.