Prawo i Sprawiedliwość buduje swój program ideologiczny na zręcznym podkradaniu pojęć ze słownika skrajnej prawicy. Głównym celem nie jest przejmowanie elektoratu narodowców, bo ten – jak pokazują sondaże – jest na szczęście wciąż niewielki. Politycy PiS dostrzegli jednak, że po oczyszczeniu z nazbyt radykalnych elementów turbopatriotyczne idee okazują się kuszącą propozycją dla znacznej części Polaków. Pojęcia takie jak „antypolonizm", „ojkofobia" czy „pedagogika wstydu" dobrze współgrają z wizją świata wielu z nas – z lękami, aspiracjami poczuciem krzywdy, ale też po prostu z obrazem historii, jaki wpoiły nam szkoła i kanon kulturowy, czy z właściwą każdemu z nas potrzebą życia w świecie sensownym i uporządkowanym.
Rafinowanie pojęcia
Maszyna, którą Jarosław Kaczyński, Piotr Gliński czy Mateusz Morawiecki obsługują z imponującą sprawnością, działa na prostej zasadzie. Na wejściu wrzucamy pojęcia takie jak „antypolonizm". Mają one własną, fascynującą historię obiegu liczoną przynajmniej od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku (a często i wcześniej). Tę historię całkowicie odcinamy. Traktujemy nowo zdobyte pojęcia trochę tak, jakby były po prostu elementami neutralnego słownika, którym od zawsze posługiwali się „zwykli Polacy", a trochę jakbyśmy właśnie je wynaleźli, opatentowali, uczynili zastrzeżonymi znakami towarowymi. Ich dawni właściciele – ekscentryczni filozofowie, gwiazdy prawicowego YouTube'a, antysemici i tropiciele spisków – zostają całkowicie pominięci. Nie wspominamy ich, nie podpieramy się cytatami, nie budujemy własnej opowieści o świecie na fundamencie ich autorytetów. Następnie pojęcia rafinujemy tak, żeby nie wzbudzały wątpliwości bardziej umiarkowanego wyborcy. Oskrobane z nazbyt jawnego antysemityzmu, elementów otwarcie antyeuropejskich, rasistowskich czy wezwań do przemocy i nienawiści, turbopatriotyczne hasła trafiają do głównego nurtu debaty publicznej, gdzie szybko odnoszą spektakularny sukces, powielane w przekazach dnia i odbijane echem w życzliwych mediach. Szyderstwa ze strony liberalnych adwersarzy i analizy zafrapowanych językoznawców tylko zwiększają zasięg oddziaływania turbopatriotycznego słownika. Oswajają publiczność z brzmieniem nowych pojęć, ich treścią i łączącą je siecią powiązań. Aż wreszcie wyborcy dochodzą do wniosku, że to ma sens. Skoro istnieje mądre słowo, to musi istnieć też opisywane przez nie zjawisko. Skoro pojęcia odsyłają do siebie nawzajem, to pewnie związek sugerowany przez te połączenia występuje także w rzeczywistości.
Umiejętność stworzenia nowego, przekonującego słownika, którym następnie nasycone zostają przemówienia, wywiady, partyjne programy i przekazy dnia, niewątpliwie stanowi jedno ze źródeł spektakularnych sukcesów współczesnej prawicy. Ale dzięki konsekwentnej pracy nad językiem partia nie tylko zapewnia sobie zwycięstwo w najbliższych wyborach. To także długoterminowa inwestycja. Zmiana językowego obrazu świata Polaków znajduje odzwierciedlenie w ich poglądach politycznych. Wcześniej czy później zmusi więc także inne partie poważnie myślące o objęciu władzy do dostosowania się do reguł gry. Bo przecież badania wykażą, że tego właśnie „chcą wyborcy", opowiadający o świecie za pomocą słownika, którego przez lata uczyli się z mediów.
W ten sposób polityczny słownik okazuje się bronią równie potężną co mechanizmy redystrybucji takie jak sławne 500+. Powinien to wziąć pod uwagę każdy, kto poważnie myśli o dokonaniu zmiany, która nie byłaby tylko zmianą partyjnego szyldu.
Ale z analizy tego mechanizmu niepokojąca lekcja płynie również dla samego Prawa i Sprawiedliwości. Czy jego politycy mogą mieć stuprocentową pewność, że to oni sprytnie przechwycili i przerobili na swoją modłę ideowy słownik skrajnej prawicy? A może to słownik przechwycił ich? Może pokonany, połknięty i przetrawiony duch radykalno-narodowy właśnie przerabia PiS po swojemu, powoli przejmując nad nim kontrolę niczym pasożyt z podrzędnego filmu science fiction? Przyjrzyjmy się temu uważnie.