Szahaj. Zmierzch intymności, początek epoki bezwstydu

Dobrowolnie wyrzekamy się intymności i niezależności, zamieniając się w ochoczych niewolników pseudouznania, jakim raczą media społecznościowe z ich systemem lajków i przyciągania uwagi. Wstyd traci swoją wartość jako kulturowe narzędzie regulowania naszych wzajemnych stosunków. Jeśli wszystko jest na sprzedaż, niczego nie należy się wstydzić.

Publikacja: 20.09.2019 10:00

Szahaj. Zmierzch intymności, początek epoki bezwstydu

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek

Intymność pojmowana jako chęć zachowania jakiegoś fragmentu swojego życia dla siebie, a zatem z dala od oczu innych jest zachodnim konstruktem kulturowym. Na dodatek dosyć późnym, ewidentnie związanym ze wzrostem znaczenia jednostki, a następnie upowszechnieniem się takiego myślenia, prowadzącym do czegoś, co niektórzy socjologowie określają mianem „kultury indywidualizmu" (M. Jacyno), a inni „społeczeństwem jednostek" (N. Elias). Bez opisywania procesu rodzenia się jednostki w kulturze zachodniej (jedynej, która jednostkę „wynalazła") zauważmy jedynie, że jego początki w sensie ideowym sięgają starożytnej Grecji i filozofii stoików oraz cyników, narodzin chrześcijaństwa, a następnie wyłonienia się w jego łonie protestantyzmu, który dokonał indywidualizacji relacji pomiędzy człowiekiem a Bogiem. Proces ten wzmógł się wraz z renesansem z jego kulturą indywidualnej chwały artystycznej, pogłębionej następnie przez romantyzm, a wreszcie oświecenie z jego filozofią liberalną.

Narodziny indywidualizmu

Przyczyny stopniowej indywidualizacji społeczeństw zachodnich miały jednak także źródła społeczne, w tym ekonomiczne. Tutaj na plan pierwszy wysuwają się narodziny kapitalizmu i wejście na arenę dziejów burżuazji jako nowej klasy dominującej. To ona uczyniła z indywidualizmu swoją ideologię, która ściśle współgrała z wyobrażeniem osobistej zasługi nagradzanej ekonomicznym sukcesem, typowym dla kapitalizmu w jego wczesnej postaci. Indywidualizm ów przejawiał się m.in. narodzinami intymności jako chęci utrzymywania pewnych fragmentów swojego życia w ukryciu, co było z pewnością wyrazem dążenia do zachowania osobowej autonomii pojmowanej przede wszystkim jako możliwość realizacji swojej egzystencji w sposób przez siebie wybrany, a nie narzucony. To właśnie ową autonomię filozofowie liberalni uczynili znakiem rozpoznawczym liberalizmu, wskazując na to, że bez niej wolność i godność ludzka jest narażona na szwank.

Na pierwszym miejscu należy tu wymienić Immanuela Kanta z jego ideą prawa moralnego, jako wybranego rozumnie przez jednostki ładu moralnego, który nienarzucony z zewnątrz ma moc regulowania ludzkich postępków bez pogwałcenia ludzkiej wolności. Na drugim – Johna Stuarta Milla z jego potępieniem paternalizmu jako chęci wybierania za konkretnych ludzi, co jest dla nich dobre, a co złe. Na trzecim Benjamina Constanta, który pokazywał, czym wolność starożytnych różni się od wolności nowożytnych. Ci pierwsi byli wolni tylko w sensie wolności, jaką cieszyła się wspólnota, w której żyli, a nie w sensie wolności jednostkowej, ci drudzy jako poszczególne jednostki, które mogą już być wolne od wspólnoty. Czcicieli jednostki i jej wolności było oczywiście w dziejach nowożytnej filozofii więcej, niektórzy z nich ów kult indywidualizmu doprowadzali wręcz do skrajności, jak piewca osobowej niezależności i wynalazca obywatelskiego nieposłuszeństwa H.D. Thoureau, wyznawca „nadczłowieka" Friedrich Nietzsche czy ideolog indywidualistycznego anarchizmu Max Stirner. Również liberalizm potrafił przybierać formy skrajnie indywidualistyczne, przekształcając się w nurt tzw. libertarianizmu, filozofii politycznej szczególnie popularnej od XIX wieku w Stanach Zjednoczonych i do dzisiaj kształtującej w dużej mierze amerykański horyzont polityczny (ostatnio np. w postaci Tea Party).

Życie na pokaz

Co ciekawe, owej tendencji do indywidualizacji towarzyszyła tendencja o znaku przeciwnym. Szczególnie wyrazisty kształt przybrała ona w totalitaryzmach europejskich – faszyzmie i komunizmie. W tym pierwszym jednostkę złożono na ołtarzu narodu, w tym drugim na ołtarzu klasy. W każdym przypadku triumfował kolektywizm, czyli przekonanie o bezwzględnej nadrzędności kolektywu nad jednostką, w myśl słynnych słów Włodzimierza Majakowskiego: „jednostka zerem, jednostka bzdurą".

Po upadku muru berlińskiego triumf indywidualizmu wydawał się już niezagrożony. Totalitaryzmy zostały pokonane i wydawało się, że już nic nie stanie na przeszkodzie pochodowi indywidualizmu. A jednak w pewnym momencie zaczął się odradzać nacjonalizm, ideologia, która z indywidualizmem nie ma nic wspólnego. Politolodzy są zgodni, że to m.in. reakcja właśnie na przesadny indywidualizm, który zaczął cechować kulturę zachodnią. Nacjonalizm stał się wypaczonym poszukiwaniem wspólnotowości, której poczucia tak bardzo brakuje w dzisiejszym świecie, z jednej strony owładniętym ideowym kultem jednostki, a z drugiej przeoranym przez skrajnie indywidualistyczny turtbokapitalizm z jego socjaldarwinistycznym nachyleniem.

W moim przekonaniu to jednak nie nacjonalizm jest głównym zagrożeniem indywidualizmu, z jakim mamy dziś do czynienia. Choć rację mają filozofowie z obozu tzw. komunitarystów, czyli wspólnotowców, gdy uważają, że indywidualizm ów przybrał formę patologiczną i domagają się rewitalizacji różnorakich wspólnot oraz kategorii dobra wspólnego. Tym zagrożeniem jest raczej zjawisko, które chciałbym określić mianem „zmierzchu intymności i narodzinami sprywatyzowanego nadzoru". Jego znakiem jest niezwykła wprost kariera „mediów społecznościowych" (faktycznie antyspołecznościowych), takich jak Facebook, a szczególnie Instagram, które żerują na chęci frymarczenia swoim życiem. Ale nie tylko. Oto czytam, że na casting do nowej polskiej edycji programu, który w tym względzie był przełomowy, a mianowicie „Big Brothera", zgłosiło się u nas 28 tysięcy chętnych! Wiadomość ta wstrząsnęła mną na równi z widzianą niedawno reklamą tego programu na billboardzie, która zachęcała do tego, aby „wejść z butami w czyjeś życie".

Wygląda na to, że prywatność przestała być dla wielu ludzi wartością. Ale oznacza to także ni mniej ni więcej, że wartością przestała być dla nich autonomia. Że chcą oni dobrowolnie wyrzec się tego, co w kulturze zachodniej uchodziło przez wieki za wartość nadrzędna: intymności, chęci prowadzenia życia wedle swego uznania, a nie uznania innych, a wreszcie wolności. Wszak tzw. media społecznościowe czy programy typu „Big Brother" to nic innego, jak tylko narzędzia inżynierii społecznej, mającej skłonić ludzi do tego, aby zamienili swoją intymność na towar, a także, aby uzależnili się od aprobaty innych. Oznacza to jednak, że tak wychwalane przez liberałów wolność i autonomia to wartości, których większość z nas chętnie czy wręcz entuzjastycznie się wyrzeknie i nie trzeba do tego nakłaniać żadnymi narzędziami przymusu typowymi dla ustrojów totalitarnych, wystarczy uwieść mirażem sławy czy pieniędzy. Wszak swoją internetową aktywność niektórzy skutecznie zamieniają na bogactwo.

Odwrócenie wartości

Dobrowolnie wyrzekamy się więc intymności i niezależności, zamieniając się w ochoczych niewolników pseudouznania, jakim raczą media społecznościowe z ich systemem lajków i przyciągania uwagi. Nie protestujemy przeciwko byciu permanentnie inwigilowanym, obserwowanym i rejestrowanym przez wielkie korporacje internetowe, które znakomicie opanowały sztukę zamieniania naszej prywatności na zyski.

Dotychczas obawialiśmy się permanentnej inwigilacji i nadzoru ze strony państwa (znakomicie te obawy oddal Michel Foucault w swojej sławnej książce „Nadzorować i karać"). Dziś widać, że to nie państwo jest głównym zagrożeniem dla naszej wolności (może z wyjątkiem Chin czy krajów totalitarnych, jak Korea Płn.), ale prywatne korporacje internetowe. Ich motywowany ekonomicznie nadzór nad naszym życiem (im więcej o nas wiedzą, tym więcej na nas zarabiają) jest znakiem czegoś, co amerykańska politolożka Shoshana Zuboff określiła mianem kapitalizmu nadzoru, nasza zaś gotowość, aby się temu poddać wskazuje na to, że turbokapitalizm przemienił ludzi całkowicie w małe przedsiębiorstwa, które kierują się jedynie kalkulacją zysków, a nie jakimikolwiek wartościami moralnymi.

Dobrowolne wyrzeczenie się intymności jest jednocześnie znakiem utraty wartości wstydu jako kulturowego narzędzia regulowania naszych wzajemnych stosunków. Jeśli wszystko jest na sprzedaż, niczego nie należy się wstydzić. Każdy fragment swego życia można korzystnie sprzedać na medialnym rynku, powstaje kultura bezwstydu, w której normą staje się to, co przez setki lat było odstępstwem od niej. W ten sposób dokonuje się proces odwrócenia wartości; to, co było przez wieki dobre, jak np. ochrona swej intymności, skromność czy dyskrecja, staje się powodem do wstydu, gdy tymczasem to, co było powodem do wstydu jak ujawnianie swych prywatnych aspektów życia, samochwalstwo czy gotowość do frymarczenia swym życiem intymnym staje się nową normą. Człowiek przestaje być tajemnicą, czymś, co może być odkrywane stopniowo na drodze emocjonalnej więzi (miłość, przyjaźń), staje się przejrzystym towarem, który najlepiej się sprzedaje, gdy jest gotów do oddania duszy i ciała kupującym go korporacjom czy oglądającym go internautom.

Próżność staje się cnotą

Zadziwiający proces transformacji kultury zachodniej prowadzi ją do jakiejś nowej postaci, której jeszcze nie pojmujemy w całej pełni. Przy czym, aby być precyzyjnym, bezwstyd dzisiejszej kultury nie oznacza, że wstyd jako taki przestał istnieć, ale raczej, że co innego niż niegdyś staje się jego przedmiotem. Zatem dzisiejsza kultura bezwstydu powinna być raczej określona kulturą innego wstydu. Zaryzykowałbym tezę, że dziś jego głównym przedmiotem jest brak uwagi innych, identyfikowany np. jako nieobecność na Facebooku czy Instagramie (a także brak urody i sukcesu ekonomicznego). Ponieważ zaś uwaga innych oraz atrakcyjność zewnętrzna są jednymi z głównych towarów, którymi handluje się w ramach dzisiejszego zmedializowanego kapitalizmu kognitywnego, gdzie marka, obraz i wrażenie znaczą więcej niż cokolwiek innego, przemiany kategorii wstydu należy łączyć właśnie z nim.

To sile jego oddziaływania zawdzięczamy dzisiejsze odwrócenie wszelkich wartości. Dopóki chodziło w nim przede wszystkim o produkcje rzeczy, a nie wrażeń czy obrazów, intymność mogła być chroniona i ceniona jako wartościowa moralnie, a bezwartościowa ekonomicznie, jednak wraz z przejściem do kapitalizmu kognitywnego, stała się ona zbyt cennym towarem, aby można było pozostawić jej chroniony kulturowo status. Trzeba było przekonać ludzi, że już nie warto jej bronić, dając im w zamian poczucie bycia uznanym bez zasług. Najdobitniejszym tego przykładem jest zjawisko celebrytyzmu, które znakomicie ilustruje dzisiejsze przechodzenie od kultury zasług do kultury robienia wrażenia.

Intymność, prywatność, dyskrecja, skromność, stały się przeszkodami na drodze ewolucji kapitalizmu, który w swym pędzie do podbijania terenów jeszcze nie podbitych wziął na celownik ludzkie emocje i to często te najniższe moralnie. Uczynił ze wstydliwej niegdyś próżności cnotę, z potępianej niegdyś tendencji do uzyskania uznania bez zasług wzór dzisiejszego sukcesu, z długo nieakceptowanej moralnie chęci „wchodzenia z butami w cudze życie" akceptowane moralnie wścibstwo, ze wstydliwej kiedyś chęci publicznego obnażania swego życia, radośnie witaną otwartość na wzrok innych.

Mieszkańców Zachodu od wieków marzących o wolności jednostkowej zamienił w dobrowolnych niewolników wielkich korporacji medialnych, radośnie wyrzekających się swej autonomii i prywatności w imię wygody oraz szansy na uznanie wynikające z samego faktu swego istnienia. Nasza uwagę i chęć bycia z innymi w towar, a nas samych w darmowych pracowników od rana do nocy zarabiających krocie dla biznesmenów z Doliny Krzemowej, którzy marzą coraz śmielej o władzy nad światem. Wstrząsająca relacją z tych objawianych publicznie marzeń jest reporterska książka Coreya Peina „Nowy dziki zachód. Zwycięzcy i przegrani Doliny Krzemowej". Wpisane w kulturę zachodnią pragnienie bycia odmiennymi jednostkami przemienił w chęć konformistycznego spełnienia oczekiwań innych, zbiór złożonych wewnętrznie osób w tłum podobnych do siebie produktów medialnej obróbki udających, że budują więzi wspólnotowe, gdy tymczasem pogłębiają jedynie swoją samotność (każdy sam na sam ze swoim smartfonem).

To zresztą paradoks, że im bardziej chcemy być inni, tym bardziej stajemy się tacy sami. W ten sposób ponowoczesny hiperindywidualizm, do którego zachęcają nas rynek kapitalistyczny oraz dominująca ideologia troski o siebie („jesteś tego wart/warta"), zamienia się faktycznie w nową odmianę społeczeństwa masowego. Kontrola zaś i nadzór, tak typowe dla społeczeństw totalitarnych z wszechobecnym państwem, realizowane są teraz za pomocą miękkich metod rynku kapitalistycznego. Traci na tym wszystkim jednostkowa wolność i autonomia, neoliberalizm ekonomiczny zaś chwalący wszelkie działania wolnego rynku w imię kumulacji zysków staje się głównym wrogiem liberalizmu, który ich bronił. Staje się też wrogiem konserwatyzmu z jego kultem wspólnoty i tradycji, czy socjalizmu z jego uznaniem dla równości i sprawiedliwości społecznej.

Wszystko to prowadzi do realizacji dystopijnych wizji Aldousa Huxleya („Nowy wspaniały świat") i George'a Orwella („Rok 1984"), z tą jedynie różnicą, że pigułki szczęścia podawane jego mieszkańcom w „nowym wspaniałym świecie" zastępuje dzisiaj system lajkowania, a ekrany telewizorów śledzących mieszkańców Londynu w „Roku 1984" zastępują algorytmy internetowych wyszukiwarek i mediów społecznościowych, pozwalające jego twórcom wiedzieć o nas więcej, niż wiemy o sobie sami. W ten sposób dochodzimy do smutnego kresu człowieczeństwa w formie znanej nam na Zachodzie o kilkuset lat. I nie potrzeba już żadnego przymusu, abyśmy poddali się totalitarnej władzy, zrobimy to dobrowolnie. Radośnie i entuzjastycznie. Byle tylko nikt nie zabrał nam naszych smartfonów.

Andrzej Szahaj jest filozofem, historykiem myśli społecznej i kulturoznawcą, pracuje w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu

Intymność pojmowana jako chęć zachowania jakiegoś fragmentu swojego życia dla siebie, a zatem z dala od oczu innych jest zachodnim konstruktem kulturowym. Na dodatek dosyć późnym, ewidentnie związanym ze wzrostem znaczenia jednostki, a następnie upowszechnieniem się takiego myślenia, prowadzącym do czegoś, co niektórzy socjologowie określają mianem „kultury indywidualizmu" (M. Jacyno), a inni „społeczeństwem jednostek" (N. Elias). Bez opisywania procesu rodzenia się jednostki w kulturze zachodniej (jedynej, która jednostkę „wynalazła") zauważmy jedynie, że jego początki w sensie ideowym sięgają starożytnej Grecji i filozofii stoików oraz cyników, narodzin chrześcijaństwa, a następnie wyłonienia się w jego łonie protestantyzmu, który dokonał indywidualizacji relacji pomiędzy człowiekiem a Bogiem. Proces ten wzmógł się wraz z renesansem z jego kulturą indywidualnej chwały artystycznej, pogłębionej następnie przez romantyzm, a wreszcie oświecenie z jego filozofią liberalną.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi