Adrian Zandberg. Drwal kontra PiS

Lewicowa opozycja ma twarz Adriana Zandberga. A Prawo i Sprawiedliwość – kłopot.

Aktualizacja: 30.11.2019 19:46 Publikacja: 29.11.2019 10:00

O jakiej Polsce śni Adrian Zandberg? Na zdjęciu w Sejmie z posłankami partii Razem Marceliną Zawiszą

O jakiej Polsce śni Adrian Zandberg? Na zdjęciu w Sejmie z posłankami partii Razem Marceliną Zawiszą (z lewej) i Magdaleną Biejat

Foto: Reporter

Sejmową mowę Adriana Zandberga po exposé premiera potraktowano jako jedno z najważniejszych wydarzeń poprzednich tygodni, a przecież przyniosły one ukonstytuowanie się nowego parlamentu i stworzenie staro-nowego rządu. Rękawica rzucona Mateuszowi Morawieckiemu przez jednego z polityków lewicy była czymś więcej niż epizodem sejmowej debaty.

Z jednej strony dostrzeżono w tym zdarzeniu zapowiedź zasadniczych trudności PiS zmuszonego do walki z ugrupowaniem bardziej od obozu rządzącego prospołecznym. Premier Morawiecki, zwykle reagujący jak cyborg, był wyraźnie zdenerwowany. Z drugiej strony to sygnał przełamania duopolu, w którym ton opozycji nadawała cokolwiek bezkształtna Platforma Obywatelska. Choć chyba za wcześnie ogłaszać, że lewica zajmie jej miejsce. Na razie jej poparcie w sondażach prawie nie drgnęło, a szum jest głównie medialny.

Zabawne jest obserwować, jak dzieli się opozycyjny mainstream w stosunku do pakietu programowego lewicy. Ostatni liberałowie stawiają opór. Tomasz Lis napisał o „niebezpiecznym ideologicznym pomyśle". Witold Gadomski o pomysłach „bolszewickich". Ale Twitter i Facebook zostały zalane głosami mniej eksponowanych przedstawicieli anty-PiS-u, którzy nagle zaczęli przedstawiać Zandberga i jego formację jako ostatnią nadzieję na przegnanie Jarosława Kaczyńskiego.

Wielu z nich to niedawni zwolennicy tezy, że w Polsce na nic nie ma pieniędzy, a 500+ to droga do katastrofy finansów publicznych. Teraz gotowi są przełknąć program jeszcze kosztowniejszy. Bo każdy jest lepszy niż narodowo-katolicki PiS. Oczywiście często z Zandbergiem łączy ich coś więcej – jego Razem jest antyklerykalne, obyczajowo progresywne i euroentuzjastyczne. Ale wiele zdawałoby się trwałych przekonań idzie tym samym do kosza na śmieci.

A może tylko jest chwilowo chowane. Jak już wyśle się w kosmos Kaczyńskiego, ucywilizuje się porównywanego czasem z wyglądu do westernowego drwala Zandberga, wtedy wytłumaczy mu się, że wiele postulatów socjalnych i ekonomicznych trąci socjalizmem i trzeba z nimi co najmniej zaczekać. Taki jest, zdaje się, scenariusz wielu ludzi.

Oczywiście, radykalizm Zandberga wywołał zamieszanie po wszystkich stronach. Skąd choćby krótkotrwała nadzieja otoczenia premiera Morawieckiego, że głosami Razem można będzie obejść niesfornego „liberała" Jarosława Gowina i podnieść składki emerytalne lepiej zarabiającym? Z tym akurat pomysłem trzeba się było szybko rozstać, a mowa Zandberga to podzwonne dla takich nadziei.

Zmierzch Biedronia

Decydując się nie wspierać rządu w żadnej sprawie, Zandberg poszedł właściwie drogą zwolenników totalnej wojny z PiS. Wybrał budowanie własnej potencjalnej siły ponad możliwość przeforsowania swojego poglądu w tym parlamencie, w egzotycznej, choć przecież do pewnego stopnia logicznej, doraźnej koalicji. Pytanie, w imię czego to zrobił. Chyba jednak nie starej wojny „wszyscy przeciw Kaczyńskiemu", choć efekt był właśnie taki.

Pojawienie się Zandberga i jego kolegów w Sejmie zmieniło definitywnie geografię wewnętrzną samej lewicy. Kilka miesięcy temu zdawało się, że naturalnym jej kandydatem na prezydenta jest Robert Biedroń. On sam wierzył w to chyba najdłużej. Tak naprawdę Włodzimierz Czarzasty, sam niezdolny do bycia twarzą skleconej przez siebie koalicji, zaczął rozważać postawienie na Zandberga jako na atrakcyjny sztandar, zanim jeszcze on sam zdążył się porządnie zaprezentować.

Dziś nie ulega wątpliwości, że gwiazda Biedronia blednie, Zandberg jest na wznoszącej. Oczywiście celem nie jest prezydenckie zwycięstwo, lecz wzmocnienie lewicy w kampaniach parlamentarnych. To wywołuje u niechętnych lewicy komentatorów uszczypliwe uwagi, że Zandberg okaże się taką samą efemerydą jak Biedroń. Nie sądzę, aby tak było.

Ma wszechstronną agendę, inaczej niż lider Wiosny, zainteresowany tak naprawdę kilkoma nowinkami obyczajowymi, a socjalne obietnice traktujący jako dodatek do nich. Co więcej, Zandberg jest mocniejszą osobowością. Biedroń zaplątał się w osobistych kalkulacjach. Ani upieranie się przy własnym projekcie wiosną, ani łatwa rezygnacja ze swojej samodzielności jesienią nie przyniosły mu chluby. A już szczególnie nie przyniosło mu jej uczepienie się mandatu europarlamentarzysty. Zandberg nie jest takim człowiekiem i na dokładkę widziałby w tym potencjalne zagrożenie dla swojej reputacji. I w tym sensie wydaje się on ofertą trwalszą. Czasem w polityce pewna dawka pryncypialności się przydaje.

Ofensywa Zandberga, a w szerszym sensie debiut lewicy wracającej do parlamentu, przypadły w odpowiednim dla tego obozu momencie. Znika wrażenie, że nie da się obejść rządzących z prospołecznej strony. PiS naprawdę ma kłopot nie tylko z panowaniem nad parlamentem, ale i z zachowaniem spójnej linii programowej.

Wielkie „sprawdzam"

Trudności z wypłaceniem 13. emerytury są tego symbolem, próby manipulowania przy wysokości składek emerytalnych – też. Można się spodziewać zatrzymania aktywności państwa występującego w roli Świętego Mikołaja. Prospołeczność premiera traci powab, kiedy jest wspierana już tylko wspominaniem dawniejszych zasług lub ogólnikowymi rozważaniami o konieczności naprawienia niesprawiedliwości globalnego kapitalizmu.

Szef rządu próbuje, oczywiście, szukać na to rad. Wraca do ogólnikowych zapowiedzi ożywiania polskiej gospodarki przez inwestycje i podniesienie innowacyjności. Wchodzi na pole opozycji, choćby poprzez częściowe przejęcie jej retoryki proekologicznej. Wreszcie szuka przewag w innych przestrzeniach.

Hasło „normalność" wychodzi naprzeciw prawdziwym obawom wielu Polaków postawionych wobec nowinek obyczajowych, zwłaszcza obaw, że wtargną one do szkół. Ale trudno się też oprzeć wrażeniu, że znaczenie igrzysk musi wzrosnąć, kiedy o chlebie rozmawia się jakby trudniej. I że prawicy wygodniej debatować nad zagrożeniami ekstremizmem progresistów niż nad zabieraniem niepełnosprawnym pieniędzy z ich funduszu po to, aby zadowolić emerytów. Choć skądinąd opozycja, w tym zwłaszcza lewica, także dosypuje do ideologicznego pieca. Groteskowa wojna o żeńskie końcówki w sejmowych drukach była tego pierwszą zapowiedzią.

Lewicowcy mogą jednak równolegle z bojami o światopogląd powtarzać swoje wielkie „sprawdzam". Pytać obóz władzy o nierozwiązany problem nadużywanych umów cywilnoprawnych, zwanych przez nich śmieciówkami, czy wypominać, że nie zrobił niczego z programem taniego mieszkalnictwa. PiS próbuje reprezentować różne środowiska i interesy równocześnie, jak przystało partii „ogólnonarodowej", a to skazuje na bolesne kompromisy i niemożności. Przenoszenie wszystkich na etaty wiązałoby się na przykład z kłopotami drobnego i średniego biznesu. Bankowiec na stanowisku szefa rządu wie to doskonale.

W teorii podejście lewicy, jej występowanie w roli reprezentantów przede wszystkim osób żyjących z pensji, jest jakimś ograniczeniem własnej bazy społecznej. Ale przecież na użytek drobnych przedsiębiorców czy samozatrudnionych może z kolei wymachiwać oskarżeniami pod adresem obozu rządzącego, że – prospołeczny w teorii – nie robi wszystkiego, aby obciążyć podatkami wielkie korporacje. Zresztą liczy się samo wrażenie bardziej kompletnego i spójnego programu.

Lewicowcy mówią: im, rządzącym, wszystko się rozłazi w wykonaniu, my to raz jeszcze policzyliśmy i wiemy, że się da. To samo deklarowali w 2014 i 2015 r. politycy PiS wobec rządzącej Platformy Obywatelskiej.



(Nie)normalna socjaldemokracja

Czy program Zandberga jest programem bardzo radykalnym? To normalny socjaldemokrata, mówią jego obrońcy. To marksista, może nawet komunista, odpowiadają najzagorzalsi krytycy, zresztą z różnych stron, od resztek liberałów na opozycji po ludzi bliskich wolnorynkowej Konfederacji.

Z pewnością na tle dzisiejszych zachodnich socjaldemokratów, mocno uwikłanych już nie tylko w programowe kompromisy, ale też w biznesowe aktywności, inteligenccy asceci z Razem muszą się jawić jako rewolucyjna bojówka. Oni nie stawali przed dylematem, czy najpierw dzielić, czy najpierw ożywiać wzrost gospodarczy. Zandberg ma za sobą ideowy flirt z marksizmem, a jego wyznawcy do dziś plączą się w swoich związkach ze skrajną, czasem i totalitarną, lewicowością (ostatni dylemat: jak oświetlać Wielki Głód na Ukrainie). Prowadzi to nieraz do wypowiedzi budzących na przemian dreszcz zgrozy lub rozbawienie wielu środowisk.

Ale ich podstawowe postulaty nie wykraczają poza logikę systemu kapitalistycznego, choć jest to kapitalizm zdecydowanie szwedzki, a nie anglosaski. Nie żądają upaństwowienia czegokolwiek. Wierzą, że po zrealizowaniu ich eksperymentów fiskalnych i regulacyjnych wolnorynkowa gospodarka będzie dalej pracować. Obce im są wprawdzie fascynacje Morawieckiego, który marzył, zdaje się, o pogodzeniu wrażliwości społecznej z wydajnością. Oni na gospodarkę patrzą jak na wielką dojną krowę, ale przynajmniej w teorii nie chcą jej zarzynać.

Są i tacy, którzy pewne ich żądania próbują racjonalizować w duchu zachodniego pragmatyzmu. Łukasz Pawłowski, naczelny „Kultury Liberalnej", dowodzi na przykład, że Zandbergowa wizja państwa jest w wielu punktach zgodna z tym, czego chcą lub powinni chcieć liberałowie. Postawienie na publiczną służbę zdrowia powinno interesować ludzi zamożnych, którzy w tej chwili są obciążeni podwójnym podatkiem: tym pobieranym przymusowo pod postacią składki zdrowotnej i tym nieformalnym – na prywatne leczenie. Nawet Zandbergowe żądanie bardziej niekorzystnego dla bogatych systemu emerytalnego (z emeryturą maksymalną) nie przeraża liberała, skoro już teraz dopłacamy do tego systemu potężne sumy z budżetu. Dają więc na niego i tak przede wszystkim zamożni.

Ludziom strapionym przechyłem sceny politycznej w stronę specjalistów od dzielenia i rozdawania można było nawet tłumaczyć, że lewica proponuje alternatywny wobec pisowskiego model opiekuńczości. Skoncentrowany nie na wielkich transferach socjalnych do jednostek, ale na odbudowie publicznych usług: właśnie służby zdrowia, ale także edukacji czy infrastruktury.

Taki był ton wystąpień kandydatów lewicy, ale przede wszystkim tych z Razem, w ostatniej kampanii wyborczej. Mnie taką wizję merytorycznej dyskusji z pisowskim punktem widzenia zarysowała najpełniej, podczas debaty zorganizowanej przez Komitet Dialogu Społecznego, Agnieszka Wiśniewska, dziennikarka „Krytyki Politycznej". Była to wizja nawet atrakcyjna.

Kontury takiej nowej agendy można było wyczytać także z samego sejmowego wystąpienia Zandberga. I można by mu nawet przyznać rację. Nie jest normalną sytuacja, kiedy wszyscy, także zamożni, dostają pieniądze do ręki, ale najsłabsi, a nawet i średnio uposażeni, umierają na przepełnionych izbach przyjęć, bo czy są wspierani przez państwo czy nie, nie będzie ich stać na prywatny szpital, a ten publiczny jest w opłakanym stanie.

I wy to wykonacie?

Gdy spytamy o wykonanie zapowiedzi, zaczynają się jednak schody. Najmocniej gnębiło to Platformę Obywatelską, ale przecież i lewica zmuszona była składać rytualne zapowiedzi nieodebrania niczego, czym obdarzył obywateli PiS. Pozostaje więc kwestią otwartą, jak zamierza ona budować „nowoczesne państwo opiekuńcze", dźwigając równocześnie brzemię prawicowym transferów. Jej program staje się z definicji arcykosztowny i mało realny.

Oczywiście to nie musi przeszkadzać wyborcom, którzy od PiS dostali już wszystko i mogą szukać nowych dobroczyńców. Nie do takich sprzeczności, niekonsekwencji, zapowiedzi na wyrost przyzwyczaił się polski wyborca. Niemniej warto ocenić wiarygodność gromkich zapowiedzi apostołów nowej dobrej zmiany. Perspektywa ich realizacji jest mglista i niepewna.

Gdyby sprowadzić zarzuty Zandberga wobec Morawieckiego do wspólnego mianownika, byłaby to wizja permanentnych kompromisów – z grupami interesów, innymi krajami, wreszcie oporem materii. To stały los rządzących. Jak to wygląda w wykonaniu staro-nowej lewicy? Już tylko Marek Jurek przypomina na łamach katolickiego tygodnika „Idziemy", że za plecami ludowego trybuna mamy chytrego machera, który, owszem, okazał się zręczny w tkaniu sojuszów, ale którego jedynym głośnym wkładem w historię Polski była afera Rywina – mowa o Czarzastym. Metodę rządzenia jego i jego kolegów znamy – był to jeden nieustający kompromis z grupami biznesowymi i rozmaitymi lobby. Przypomnijmy sobie całe rządy SLD.

Podział lewicy na skrzydła, bardziej idealistyczne i bardziej pragmatyczne, zawsze był czymś naturalnym. Tu jednak zandbergowcy robią wrażenie przybrania na torcie. Nie ich są struktury, pieniądze, powiązania. One skądinąd mocno osłabły, ale czy naprawdę widzimy tych ludzi w roli nieustraszonych pogromców choćby zagranicznych korporacji? Cała ich kultura polityczna polegała przecież na wiecznych dealach – od późnego PRL począwszy.

Można oczywiście przewidywać, że się zmienili, że w ich interesie będzie pokazanie nowej twarzy. Ale czy widzimy ich choćby w roli sojuszników Jana Śpiewaka toczącego w dużej mierze samotnie boje z reprywatyzacyjną mafią warszawską? A czy w gruncie rzeczy wiele zrobił dla wsparcia tej walki papierowy idealista Zandberg? To nie on, lecz Piotr Ikonowicz biegał wspierać ludzi wyrzucanych z własnych mieszkań.

Ale idźmy dalej – koronnym i zręcznym zarzutem Zandberga było wykazanie, że premier Morawiecki zrezygnował z podatku cyfrowego pod presją amerykańskiego wiceprezydenta. Była to prawda. Tyle że atak w tym akurat kierunku nie jest poświęceniem ze strony polityka Razem. Jest sceptyczny wobec proamerykańskiego kursu, wraz z całą lewicą. W tej samej mowie domagał się zacieśnienia relacji z „naszymi przyjaciółmi z Unii Europejskiej".

Można postawić pytanie, czy lewica będzie równie bezkompromisowa wobec europejskiej finansjery. I wobec struktur i zaleceń Unii Europejskiej, zdominowanej przecież przez „przyjaciół", w której biurokracja bywa wzorcowo liberalna. Z kolei Francja i Niemcy często wspierają interesy swoich firm. To Ryszard Bugaj zalecał kiedyś polskim socjaldemokratom dystans wobec zbyt natrętnego euroentuzjazmu, bo on nie zawsze służy polskim ludziom pracy. Zapatrywań Zandberga na te tematy nie znamy. Politycy SLD są pod tym względem idealnie pragmatyczni.

Tor z przeszkodami, czyli ideologia

We wszystkich tych kwestiach lewicę czeka tak naprawdę dopiero test udziału w rządach. Przemilczenia albo sprzeczności nie muszą rzutować negatywnie na jej wyborcze szanse. Będzie zresztą z pewnością współrządzić w koalicjach, które jeszcze bardziej stępią jej programowy radykalizm.

Jest sfera, w której już dziś radykalizm może jej zaszkodzić. Lewica startowała jako formacja antyklerykalna. W jej ramach młode pokolenie, także to z Razem, jest wzorcowo bezkompromisowe w forsowaniu kompletu ideologicznych zaleceń lewicy zachodniej – od wolnej aborcji po forsowanie politycznej poprawności i mocno teatralnego feminizmu. Symbolem takiej postawy stała się Magdalena Biejat. Z obsadzenia jej w Sejmie na fotelu szefowej Komisji Polityki Społecznej PiS tłumaczy się teraz przed swoim elektoratem.

Wiadomo, że zwykli Polacy, którym lewica oferuje komplet socjalnych udogodnień i wsparć, są bardziej tradycyjni niż liberalne, kosmopolityczne elity. Nie gustują ?w ekscesach parad równości, nie chcą poprawiania historii Polski według lewicowych podręczników, nie czekają na masową imigrację narzucaną przez unijnych urzędników. Ludzie typu Magdaleny Biejat mają w tej sprawie dokładnie przeciwne zdanie, niehamowane nawet skrupułami starych SLD-owców. Dlatego poparcie dla lewicy szacowano tylko na kilkanaście procent. Dokładnie taki odsetek Polaków uważa Kościół za swojego wroga.

Czy w imię szukania szerszego poparcia młodzi lewicowcy i ulegający im starsi działacze gotowi są choćby niuansować swój przekaz, język? O takiej lewicy, spokojnej w sprawach światopoglądowych, marzył kiedyś laicki skądinąd Bugaj. Wtedy jednak lewicowość, zwłaszcza pozbawiona otoczki postkomunistycznych sentymentów, nie była modna. Dziś jest modna, czy jednak w takim wprost importowanym z Zachodu opakowaniu?

Oczywiście można sobie wyobrazić różne scenariusze. Także taki, że niosąc zwykłym Polakom skasowanie śmieciówek i bardziej egalitarny system emerytalny, Zandberg i jego koledzy przekonają ich także do nowinek ideologicznych. Tyle że będzie o to trudno. Na razie Polskę lewicowcy traktują jak jedną wielką klasę szkolną, w której niedorośli uczniowie wymagają reedukacji. A właśnie PiS nauczył Januszów i Grażyny wyżej podnosić głowy.

Sztandar czy lider

Think tank Nowa Konfederacja oznajmił, że sprawdziły się jego przewidywania. Przestrzegał PiS, że potrzeba większej pracy nad modernizacją państwa. Prawica skoncentrowana na polityce historycznej to przegapiła, a teraz w pozostawioną lukę wdziera się Zandberg – z wolną aborcją i innymi nowinkami. Nie do końca podzielam tę optykę. Zandberg uczy nas może bardziej merytorycznej rozmowy o polityce społecznej i czasem miewa rację – choćby stawiając na większe wsparcie szkół i szpitali. Ale w jego ofercie nie widzę (jeszcze?) recept na zmodernizowanie państwowego aparatu.

Kto niby i jak miałby się uporać z polityką fiskalną wobec wielkich korporacji? Państwa o większych demokratycznych i instytucjonalnych tradycjach łamią sobie na tym zęby. Nie widzę też pomysłów na zmianę języka polityki. Lewica będzie się ścigała z PO w krzykach o braku demokracji (już doniosła do prokuratury na marszałek Sejmu Elżbietę Witek), choć może zadba o większe uzupełnienie tej tematyki inną. PiS zresztą to prowokuje, nadal idąc drogą budowania państwa partyjnego. Przykład z minionego tygodnia: żaden z przedstawicieli parlamentu w Krajowej Radzie Sądownictwa nie pochodzi z szeregów opozycji.

Niewątpliwie jednak próba prowadzenia opozycyjnej polityki w imię bardziej konkretnych i merytorycznych racji jest czymś nowym, bo PO próbuje reprezentować wszystkie poglądy i grupy społeczne równocześnie, bardziej jeszcze od PiS. No i dochodzi do tego urok nowości. Zwłaszcza gdy Zandberg, podobny do drwala czy nie, jest i bardziej błyskotliwy, i bardziej ludzki od zmęczonego technika władzy Grzegorza Schetyny. Co nie zmienia faktu, że „drwal" wciąż jest bardziej sztandarem niż realnym liderem.

Sejmową mowę Adriana Zandberga po exposé premiera potraktowano jako jedno z najważniejszych wydarzeń poprzednich tygodni, a przecież przyniosły one ukonstytuowanie się nowego parlamentu i stworzenie staro-nowego rządu. Rękawica rzucona Mateuszowi Morawieckiemu przez jednego z polityków lewicy była czymś więcej niż epizodem sejmowej debaty.

Z jednej strony dostrzeżono w tym zdarzeniu zapowiedź zasadniczych trudności PiS zmuszonego do walki z ugrupowaniem bardziej od obozu rządzącego prospołecznym. Premier Morawiecki, zwykle reagujący jak cyborg, był wyraźnie zdenerwowany. Z drugiej strony to sygnał przełamania duopolu, w którym ton opozycji nadawała cokolwiek bezkształtna Platforma Obywatelska. Choć chyba za wcześnie ogłaszać, że lewica zajmie jej miejsce. Na razie jej poparcie w sondażach prawie nie drgnęło, a szum jest głównie medialny.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi