Henryk Domański: Nierówności społecznych nie da się zniwelować

Większość Polaków uważa, że to nie oni jako potencjalna klasa średnia powinni polegać na sobie, tylko państwo powinno się nimi zajmować. Takie podejście utrzymuje się mimo zmiany pokoleniowej, jakby dzieci były w tym kierunku „socjalizowane" przez rodziców i inne instytucje - mówi Prof. Henryk Domański, socjolog.

Publikacja: 06.12.2019 18:00

Bartłomiej Zborowski;

Bartłomiej Zborowski;

Foto: PAP

Plus Minus: Klasa średnia stała się ostatnio bohaterem politycznych wystąpień. Odnosił się do niej Mateusz Morawiecki w exposé. A są tacy, którzy uważają, że w Polsce nie ma żadnej klasy średniej. To jak to jest?

W Polsce jest klasa średnia, podobnie zresztą jak w innych społeczeństwach rynkowych, ale jak na razie to bardziej kategoria obejmująca określone pozycje zawodowe niż grupa społeczna o określonych postawach i orientacjach życiowych, co stanowi clou klasy średniej w krajach anglosaskich. Warto zaznaczyć, że nie jest to klasa sensu stricto, tylko kategoria niezwykle zróżnicowana wewnętrznie, bo mieszczą się w niej specjaliści z wyższym wykształceniem, kadra kierownicza przedsiębiorstw, dyrektorzy, przedsiębiorcy, czyli prywatni właściciele, farmerzy, ale też sekretarki, sprzedawczynie, personel biurowy. Jest jednak traktowana jako konieczny warunek funkcjonowania systemów rynkowych.




Co świadczy o tym, że w Polsce ukształtowała się klasa średnia?

Warunkiem koniecznym do jej ukształtowania się są pozycje zawodowe wymagające obsadzania według wysokich kwalifikacji i wykształcenia. Od lat 80. dokonuje się w Polsce wzrost liczby pozycji zawodowych określanych mianem specjalistów, odpowiednika „wyższej" klasy średniej. Z badań socjologicznych wynika, że w 1988 roku (wtedy nazywaliśmy ich inteligencją) ich udział wśród ogółu społeczeństwa kształtował się na poziomie 7,7 proc., obecnie dochodzi do 14 proc.

Prawie dwa razy więcej.

Tak, ale na przykład w krajach skandynawskich tak rozumiana wyższa klasa średnia stanowi ok. 30 proc. Więc mogłoby być lepiej. Z drugiej strony najbardziej zwiększył się u nas odsetek „niższej klasy średniej", czyli szeregowych pracowników handlu i usług oraz pracowników umysłowych niższego szczebla – z ok. 7–8 proc. w latach 80. do 20 proc. obecnie. Zwiększyła się również liczba właścicieli poza rolnictwem, tzw. stara klasa średnia – z ok. 3 proc w PRL-u, a był to i tak najwyższy wskaźnik w krajach komunistycznych, do 8–9 proc. obecnie. A więc obiektywne podłoże kształtowania się klasy średniej się zwiększa. Jednak kluczowe jest, czy za tym strukturalnym podłożem idą zmiany strategii życiowych, czyli samodyscyplina, przedsiębiorczość, samodzielność, skłonność do polegania na sobie, pracowitość, a przede wszystkim inwestowanie w siebie i w edukację dzieci. W mojej ocenie te cechy kształtują się bardzo powoli. Na pewno zmieniły się strategie edukacyjne. Rodzice, głównie ci z wyższym wykształceniem, zdają sobie sprawę z wartości wykształcenia i potrafią podporządkować własną karierę zawodową karierze edukacyjnej dzieci.

To już chyba nie obowiązuje? Pamięta pan, jak premier Donald Tusk powiedział, że lepiej być dobrym ślusarzem niż byle jakim magistrem?

Malejąca rola wykształcenia jako czynnika awansu zawodowego to coś, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu w ogóle nam się nie śniło. Wtedy uznawaliśmy za pewnik, że im wyższe wykształcenie, tym wyższa pozycja zawodowa. W PRL 75 proc. absolwentów wyższych uczelni zajmowało pozycje zawodowe specjalistów, czyli inteligencji. A jednak sam fakt ukończenia wyższych studiów przestał mieć wysoką wartość rynkową. Nie tylko w Polsce, lecz na całym świecie. Z badań, które prowadzimy od lat 80., wynika, że w 2019 roku w Polsce odsetek absolwentów szkół wyższych zajmujących wysokie pozycje zawodowe wyniósł już tylko 22–23 proc. Powoduje to określone konsekwencje polityczne. Młodzi ludzie, którzy kończą studia, oczekują, że otrzymają zwrot nakładów w postaci zajmowania odpowiednio wysokiej pozycji. Ponieważ tego zwrotu nie mają, rodzi to postawy niezadowolenia i buntu, młodzi głosują na partie antysystemowe, takie jak Ruch Kukiza (w wyborach z 2015 roku głosowały na niego głównie najmłodsze roczniki) czy obecnie Konfederacja, w której również nadreprezentowani byli ludzie młodzi.

Czy politycy mogą coś z tym zrobić?

Niewiele. Przecież nie zmuszą przedsiębiorców do zatrudniania ludzi z wyższym wykształceniem na wysokich pozycjach, bo liczba stanowisk do obsadzenia musiałaby być znacznie większa niż jest to potrzebne. Nie można zwiększyć na siłę liczby dobrych posad, bo rządzi tym rynek.

Jak Polska wygląda pod względem nierówności społecznych? PiS twierdzi, że dzięki jego polityce maleją, a na przykład lider partii Razem Adrian Zandberg twierdzi, że rosną.

Najistotniejsze nierówności wynikają z barier awansu zawodowego, wyboru małżonka o innym statusie czy dostępu do wykształcenia. Te utrzymują się na prawie niezmienionym poziomie od 1988 roku. Najbardziej czytelne są nierówności dochodów mierzone indeksem Giniego na skali od 0 do 1 (im jest on wyższy, tym nierówności są większe). W Polsce w 1988 roku indeks ten wynosił ok. 0,28, a teraz kształtuje się na poziomie 0,32–0,35, a więc zasadniczy wzrost dokonał się w latach 90.

To dlaczego politycy nieustannie chcą niwelować nierówności społeczne?

Prawdopodobnie dlatego, że jest to bardzo chwytliwe hasło wyborcze. Natomiast faktem jest, że nierówności społecznych nie da się zniwelować. Można zmniejszyć nierówności dochodów, na przykład poprzez podnoszenie płacy minimalnej, ale też tylko do pewnego stopnia. Doświadczenia krajów, które próbowały redukować nierówności społeczne, wskazują, że taka polityka na dłuższą metę nie działa. Wystarczy przypomnieć reformę edukacyjną w Wielkiej Brytanii zainicjowaną w 1944 roku przez Partię Pracy, politykę redukcji nierówności w USA prezydenta Johnsona w latach 60. (jego doradcą był socjolog James Coleman), a u nas – preferencje pochodzeniowe przy rekrutacji na studia w PRL. Nierówności edukacyjne, które są podstawą nierówności społecznych, nie zmniejszyły się ani na jotę.

Dlaczego?

Bo o sile nierówności edukacyjnych decyduje wpływ czynników związanych z pochodzeniem społecznym. Wyniki analiz prowadzonych we wszystkich krajach jednoznacznie wskazują, że pochodzenie z rodzin o wysokim statusie zwiększa szanse dostępu do szkół otwierających możliwości zrobienia kariery. Osoby pochodzące z takich rodzin reprezentują wyższy kapitał kulturowy, a więc zarówno wyższe aspiracje, jak i znajomość pewnych mechanizmów – co trzeba mieć, żeby się dostać do prestiżowej uczelni i obsadzić najlepsze stanowiska. Trudno przekonać rodziców z klas niższych, że warto inwestować w edukację dzieci, ponieważ duża część z nich żyje w przekonaniu, że i tak przegrają w walce o awans zawodowy. Oczywiście politycy mogą zwiększać dostępność do szkół i otwierać nowe uczelnie, ale na zachowanie rodziców nie są w stanie wpłynąć. Procesy kształtowania nierówności mają swoją logikę i są impregnowane na ingerencje zewnętrzne.

Więc gdy Adrian Zandberg mówi, że trzeba położyć nacisk na progresję podatkową, bo jej brak generuje nierówności, ma rację czy nie?

Ma rację, tyle że zmniejszanie nierówności ekonomicznych, bo o nich mówimy, bywa po przekroczeniu pewnej bariery dysfunkcjonalne dla gospodarki i oczekiwań społecznych. Po pierwsze, wielki biznes zacząłby przenosić dochody za granicę. Mechanizm taki próbowały swego czasu wprowadzić rządy socjaldemokratyczne w Szwecji i skończyło się to ucieczką bogatych przedsiębiorców. Drugą negatywną konsekwencją mogłoby być obniżenie motywacji do podwyższania swych kwalifikacji, a mówiąc najogólniej – osłabienie zasady merytokracji, która jest koniecznym warunkiem funkcjonowania systemów rynkowych. Po trzecie wreszcie, ludzie akceptują nierówności ekonomiczne, oczekują tylko pewnego ich zmniejszenia. W badaniach powtarzanych co kilka lat w kilkudziesięciu krajach respondenci odpowiadają na pytanie, ile ich zdaniem zarabia się w kilkudziesięciu zawodach (od wielkiego przedsiębiorcy do robotnika drogowego) oraz ile się „powinno zarabiać", żeby było sprawiedliwie. Okazuje się, że wszędzie, w tym również w Polsce, hierarchia „sprawiedliwych" zarobków jest identyczna z hierarchią przyjmowaną przez respondentów za rzeczywistą.

Czyli ludzie uważają, że tak, jak jest, jest dobrze?

To jest teza Hegla i ona się potwierdza. Natomiast dystans między zarobkami biznesmenów i robotników w ramach hierarchii „sprawiedliwych" płac jest mniejszy niż w hierarchii wynikającej z oceny „rzeczywistych" zarobków. Politycy powinni zatem brać pod uwagę to, co jest akceptowane przez ogół, i zastanowić się, jaka redukcja nierówności płacowych nie spowoduje wzrostu niezadowolenia i nie zagrozi stabilności systemu. Jak już wspominałem, nierówności społeczne należy redukować przede wszystkim poprzez zmniejszenie nierówności edukacyjnych, bo to jest pierwsze ogniwo barier społecznych. Gdyby udało się doprowadzić do tego, że taki sam odsetek dzieci robotników i dzieci inteligentów studiuje na najbardziej opłacalnych kierunkach, na przykład na Uniwersytecie Warszawskim, byłby to istotny krok w kierunku zmniejszenia nierówności społecznych. Dotychczasowe badania dowodzą jednak, że nie da się ich zmniejszyć, chociaż można próbować.

Z jakiego powodu się nie da?

Podstawą nierówności jest ich odtwarzanie się w perspektywie pokoleniowej, czyli przechodzenie z rodziców na dzieci. Wydaje się, że w każdym społeczeństwie musi się utrzymywać pewien margines dziedziczenia pozycji, bo zanikanie go byłoby naruszeniem ładu społecznego. Znowu odwołam się do analiz, które prowadzimy z Bogdanem Machem i Dariuszem Przybyszem. Wynika z nich, że od lat 30–35 proc. społeczeństwa niezmiennie dziedziczy pozycję rodziców i podobnie jest w innych krajach. Dlaczego ten odsetek jest tak stabilny, mimo że stopa życiowa rośnie, a odsetek ludzi z wyższym wykształceniem się zwiększa? Bo nie da się np. odebrać rodzicom z wyższych klas średnich umiejętności do lokowania swych dzieci w lepszych szkołach lub skuteczności pod względem kontaktowania się z nauczycielami, co zwiększa ich szanse edukacyjno-zawodowe. Nikt nie zgodzi się, żeby ograniczyć szanse jego dzieci po to, żeby zrobić miejsce dzieciom robotników.

W latach 90. obowiązywało myślenie, że każdy sam odpowiada za siebie i swoje powodzenie życiowe. Czy nasze społeczeństwo pod wpływem tej doktryny się zmieniło?

Było to zaprzeczenie tezy, że zadaniem państwa jest walka z ubóstwem i nierównościami ekonomicznymi oraz prowadzenie polityki socjalnej, ograniczenie bezrobocia czy wyrównywanie szans edukacyjnych. Dobrym wskaźnikiem stosunku ludzi do tych spraw mogą być odpowiedzi respondentów na pytania dotyczące tzw. państwa opiekuńczego. Od lat 90. do dziś zdecydowana większość społeczeństwa polskiego, ok. 80–90 proc, opowiada się za interwencjonizmem państwowym, aczkolwiek na samym początku transformacji było ich mniej – występował efekt przejściowego zachłyśnięcia się wolnokonkurencyjnym liberalizmem. Odsetek popierających państwo opiekuńcze jest o wiele wyższy niż w krajach zachodnich. Mimo presji środowisk opiniotwórczych polskie społeczeństwo nie zaakceptowało filozofii, że skoro wprowadzono gospodarkę rynkową, powinniśmy się przeorientować na strategię polegania na sobie. W dalszym ciągu preferujemy model etatystyczny.

Czyli taki pisowski?

No tak. Takie podejście utrzymuje się mimo zmiany pokoleniowej, tak jakby dzieci były w tym kierunku „socjalizowane" przez rodziców i inne instytucje. Większość Polaków ciągle uważa, że to nie oni jako potencjalna klasa średnia powinni polegać na sobie, tylko państwo powinno się nimi zajmować.

Skoro PiS odpowiada na to zapotrzebowanie społeczne, obywatele powinni być zadowoleni. Tymczasem słyszymy, że nasze społeczeństwo jest skłócone jak nigdy.

Według mnie jest to teza jednostronna. Dotyczy głównie konfliktu polityczno-światopoglądowego, który przekłada się w jakimś stopniu na inne stosunki społeczne. Jednak prawdziwe konflikty są widoczne wtedy, gdy ludzie wychodzą na ulicę. Tymczasem u nas odsetek uczestników demonstracji nie przekracza 3 proc. społeczeństwa i jest taki sam niezależnie do tego, czy rządzi PiS czy Platforma lub SLD. We Francji czy Hiszpanii odsetek ludzi deklarujących uczestnictwo w takich protestach wynosi w ostatnim roku 25–26 proc. i jest najwyższy w Europie. Gdy zatem mówimy o konfliktach, mamy na myśli spory częściowo wykreowane przez media, polityków, dotyczące głównie Warszawy i innych metropolii. Ludzie czytają prasę, śledzą wydarzenia w internecie i dowiadują się, że gdzieś jest jakiś konflikt, więc widocznie on jest. W opinii respondentów jako główne źródło konfliktów są traktowane kwestie polityczne, wyprzedziły one problemy ekonomiczne.

Na tle politycznym dochodzi podobno do waśni rodzinnych?

Z obserwacji wynika, że wcześniej to zjawisko nie występowało w takim nasileniu. Pytanie, czy ma to jakieś poważne konsekwencje w sensie destabilizacji systemu politycznego. Myślę, że świadczą o tym oznaki delegitymizacji władzy, czyli odmawianie jej prawomocności. Podłoże takiego zjawiska stanowi tych dwadzieścia parę procent zdeterminowanych wyborców PO. Nie twierdzą oni, że wybory zostały sfałszowane, ale głoszą, że społeczeństwo dało się ogłupić...

...albo przekupić...

...i nie ma prawdziwej demokracji, bo władza nie przestrzega konstytucji i niezależności sądów. Z czego wynikałoby, że wynik wyborów nie odzwierciedla faktycznych nastrojów społecznych. Można z tym polemizować, bo nawet jeżeli ludzie dają się ogłupić albo przekupić, to na tym polega instrumentarium demokracji – na wolności pod względem „ogłupiania" i „przekupywania" przez polityków reprezentujących obie strony konfliktu. Kilka tygodni temu była minister w rządzie PO–PSL przekonywała w TOK FM, że PiS dlatego ma tak duże poparcie w sondażach, że respondenci boją się mówić prawdę.

Demokracja polega na ogłupianiu i przekupywaniu?

Takie są fakty. W systemie demokracji robi się obecnie wszystko, żeby przekonać do siebie wyborców, i każda ze stron posługuje się dokładnie takimi samymi argumentami, tylko jedni mają lepszą pozycję albo lepszych przywódców i dlatego wygrywają, a inni nie. Zatem byłbym ostrożny z tymi rzekomo niszczącymi konfliktami.

Dlaczego nasze społeczeństwo jest nieskore do wychodzenia na ulicę?

Być może dlatego, że uważa, iż kierowanie i rządzenie należy do wybranej władzy. Skoro kogoś wybraliśmy, to nawet jeżeli nie podoba nam się to, co robi, nie jest to powód do demonstracji, bo to i tak nic nie da. A ewentualny sprzeciw można wyrazić absencją wyborczą.

Przecież najmniej ludzi chodziło na wybory, gdy z kranów płynęła osławiona ciepła woda Donalda Tuska.

Rzeczywiście uważano, że Polska pod rządami premiera Tuska całkiem dobrze prosperuje, więc jeśli na przykład uniknęliśmy kryzysu, nie warto fatygować się do urn, żeby coś zmieniać. Do końca nie potrafię wyjaśnić, dlaczego Polacy nie robią użytku z narzędzi, którymi dysponują, bo udział w protestach, podpisywanie petycji czy noszenie flag to wskaźniki demokratyzacji. Może jeszcze się jej nie nauczyliśmy.

A może ludzie są zmęczeni?

Z hipotezą o zmęczeniu kontrastują wyniki badań, wskazujące, że Polacy są coraz bardziej zadowoleni z życia i to ze wszystkich jego aspektów – nie tylko z położenia materialnego własnego, rodziny i dzieci, ale nawet ze zdrowia. Jest to odzwierciedlenie systematycznego podnoszenia się stopy życiowej i innych obiektywnych wskaźników. Za rządów PiS odsetek ludzi pozytywnie oceniających gospodarkę po raz pierwszy przekroczył 50 proc. Powtórzę, że konflikt, o którym mówimy, odnosi się wyłącznie do sfery politycznej. Ludzie mają świadomość, że dwie główne partie nie chcą ze sobą rozmawiać, i to ich irytuje. A stan rozchwiania wartości, czyli anomia, zawsze jest niebezpieczny dla społeczeństwa. Potencjalnie zwiększa na przykład prawdopodobieństwo wzrostu liczby samobójstw, ludzie zaczynają się też częściej rozwodzić, bo maleje przekonanie, że koniecznym warunkiem naszego funkcjonowania są zintegrowane rodziny.

Jeżeli PiS żywi się konfliktem w polityce, a zarazem mówi o trwałości rodziny, to postępuje wbrew temu, co chce osiągnąć?

Tak, chociaż w działaniach polityków często występują takie dysonanse. Warto jednak podkreślić jedną rzecz - elektorat PiS to głównie kategorie lokujące się w niższych partiach hierarchii społecznej (robotnicy, a zwłaszcza rolnicy), a PO to wyższa klasa średnia. W ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat będzie się prawdopodobnie dokonywał przyrost wyższej klasy średniej, czyli Platforma powinna zyskiwać wyborców. Rozsądnie reaguje na to Mateusz Morawiecki. Coraz częściej zaczyna się zwracać właśnie do klasy średniej. Nowe pokolenie PiS-owskie jest świadome, że elektorat może im odpłynąć. Dotychczas politycy bali się odwoływać do klasy średniej, tymczasem premier próbuje przeciągnąć nową inteligencję na swoją stronę. Ciekawe, czy mu się uda?

Klasa średnia zazwyczaj jest otwarta i tolerancyjna, a PiS walczy z LGBT, z aborcją i z innymi nowinkami światopoglądowymi.

To typowe i świadome zachowanie partii konserwatywnej, która być może wyczuwa, że 30 proc. ludzi dziedziczy pozycję rodziców, zatem z tymi zmianami trzeba uważać. Dlatego partie lewicowe tracą poparcie - ich radykalizm obyczajowy jest dysfunkcyjny w sensie zapewnienia potrzeby bezpieczeństwa. Na rewolucję światopoglądową nie ma u nas jeszcze zapotrzebowania.

Na lewicę też nie ma zapotrzebowania?

Z moich analiz wynika, że odsetek ludzi deklarujących lewicowe poglądy to ok. 25 proc. Ale nie wiemy dokładnie, jak respondenci definiują lewicę. Na pewno do zbioru lewicowych przekonań należy zaliczyć walkę o emancypację kobiet, małżeństwa partnerskie itd. Zapotrzebowanie na to jest, ale mimo wszystko społeczeństwo polskie jest bardziej prawicowo-centrowe niż lewicowe. Dlatego Adrian Zandberg najbliższych wyborów nie wygra.

—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")

Henryk Domański Socjolog, profesor nauk humanistycznych, w latach 2000–2012 dyrektor Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk, obecnie kieruje Zespołem Badań Struktury Społecznej oraz Zespołem Studiów nad Metodami i Technikami Badań Socjologicznych. Zajmuje się m.in. badaniem obiektywnych i świadomościowych aspektów podziału społeczeństwa na warstwy, jest autorem licznych artykułów i książek na temat stratyfikacji i ruchliwości społecznej oraz metodologii badań społecznych.

Plus Minus: Klasa średnia stała się ostatnio bohaterem politycznych wystąpień. Odnosił się do niej Mateusz Morawiecki w exposé. A są tacy, którzy uważają, że w Polsce nie ma żadnej klasy średniej. To jak to jest?

W Polsce jest klasa średnia, podobnie zresztą jak w innych społeczeństwach rynkowych, ale jak na razie to bardziej kategoria obejmująca określone pozycje zawodowe niż grupa społeczna o określonych postawach i orientacjach życiowych, co stanowi clou klasy średniej w krajach anglosaskich. Warto zaznaczyć, że nie jest to klasa sensu stricto, tylko kategoria niezwykle zróżnicowana wewnętrznie, bo mieszczą się w niej specjaliści z wyższym wykształceniem, kadra kierownicza przedsiębiorstw, dyrektorzy, przedsiębiorcy, czyli prywatni właściciele, farmerzy, ale też sekretarki, sprzedawczynie, personel biurowy. Jest jednak traktowana jako konieczny warunek funkcjonowania systemów rynkowych.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS