Od wirusa do EU-topii

Lockdowny, czerwone strefy i poziomy zagrożenia – od prawie roku reguły naszego współżycia stoją na głowie. Potrzebujemy nowej umowy społecznej, która stanie na straży powściągliwości państwa opiekuna.

Publikacja: 01.01.2021 18:00

Od wirusa do EU-topii

Foto: Rzeczpospolita

W drugą sobotę maja 2020 r. wybrałem się pod berliński teatr Volksbühne. Grupka ludzi medytowała tam na karimatach. W zwiewnych strojach etno przybierali pozy joginów obojętnych na otoczenie. I milczeli. Nieopodal pewien pan ciągnął ręcznie wykonaną tablicę z ewangelicznym cytatem: „Chcę, bądź oczyszczony! Trąd natychmiast go opuścił i został oczyszczony", jednocześnie filmując mijanych komórką, a głos z furgonetki policyjnej przekonywał, że dla zdrowia warto przebywać na świeżym powietrzu, ale lepiej w innych częściach miasta.

Milczenie demonstrantów tylko pozornie przeczyło nadprodukcji dziennikarzy i regulacyjnemu rozgorączkowaniu polityków. Im wszystkim, być może nam wszystkim, przydarzyło się to samo: koronawirus pomieszał nam język. Pchnął nas w ramiona afazji, która niszczy to, co wspólne nazwom i rzeczom.

Covid podstawił nam lustro pod nos. Nagle okazało się, że nie jesteśmy tacy, jak byśmy chcieli. W lustrze zobaczyliśmy lęki, do których wolimy się nie przyznawać, problemy, które dawno powinniśmy byli przegadać, ale jakoś nigdy nie nadszedł dobry moment, złość, którą tłumimy w imię różnych poprawności, oraz gry, w które gramy, bo plansza leży już na stole i ktoś uczynnie wytłumaczył co i jak.

Koronoafazja ma charakter psychosomatyczny. O współistnieniu w czasach globalnej wioski cyfrowej napisano biblioteki książek – o zdrowiu i chorobie, bezpieczeństwie, kontroli i mobilności, władzy i samostanowieniu, ciele, seksualności i przemocy, o mediach czy statusie medycyny oraz o faktach i fikcji. Nie brakuje teorii ani strategii działania. Ale choć coś tam czytaliśmy, to czy owo przegadaliśmy, to czy nie wyparliśmy? Co z tych bibliotek przeniknęło do praktyki delegatur NFZ? Inspektorów sanitarnych? Co przyswoili sobie dziennikarze gazet, po które sięgam, prowadzący programy publicystyczne, które oglądam, a co politycy, których wybieram?

Władza jako opieka

Kryzys trwa w najlepsze. Lockdowny, czerwone strefy i poziomy zagrożenia – od prawie roku reguły naszego współżycia stoją na głowie. Najwyższy czas skończyć z wypieraniem. Potrzebujemy nowej umowy społecznej. Nawet jeśli uznać, że moment nie jest sprzyjający, chciałbym wreszcie przestać przekładać rozmowę.

Demonstracje milczenia to dla mnie ślad szkód, jakie przyniosło czekanie na lepsze czasy. Jedną z nich jest owo komunikacyjne wygłuszenie, które czasem skrywa się pod płaszczykiem politycznej poprawności. Gender, klimat, przeszłość, migracja i mobilność, nawet wirus – w domu, w pracy, w mediach i w polityce mnożą się sytuacje, w których za niebaczne słowo jedni gotowi są banować, a inni czcić jako bohatera wolności wypowiedzi. Gdy nie interesują mnie bany i bohaterstwo, coraz częściej wypada milczeć. Ale jak rozmawiać, milcząc?

Mam wrażenie, że jogini pod teatrem dokonali czegoś ważnego: zdemaskowali ciszę. Być może nie mieli takich intencji. Być może zaskoczeni własną odwagą nie potrafili wziąć na siebie ciężaru działania i sięgnąć po to, co wykluczone z języka. Jednak ich milczący manifest odczytuję jako wezwanie. To wezwanie do walki z wykluczeniem i do renegocjacji umowy. Świat po Covidzie może być światem EU-topii, światem dobrego miejsca opartego na nowych zasadach współżycia w Europie i poza nią. Zacznijmy go projektować.

Szczytnie jest podnosić budżety na świadczenia i tarcze, ale jakie są cele wydatków socjalnych w naszych opiekuńczych państwach? Ochrona zdrowia, czyli ciało w formie, a śmierć odwlekamy jak najdłużej? Kto ma decydować, kiedy na przykład jestem chory i należy mi się pomoc? Szef? Lekarz? Ja sam? A może urzędnik?

Państwo jako opiekun gwarantujący obywatelom możliwość daleko posuniętej samorealizacji, a pomagający w potrzebie, to postulat ani nie oczywisty, ani być może nie taki szczytny. Michel Foucault zwraca uwagę, że w świecie współczesnym władza przenika nieomal całość stosunków społecznych. O wytyczaniu pola tego, o czym „wypada" rozmawiać, a co należy pokryć milczeniem, była już mowa. Ale praktyki dyskryminacyjne władzy to także tworzenie podziału na osoby samodzielne i wymagające opieki. Intensywne działania indywidualizujące, które im towarzyszą, daleko wykraczają poza kwestie zdrowia.

Popularne dziś poszukiwanie własnego „ja" tylko pozornie jest wyrazem krnąbrnej niezależności. Określeniu własnego „ja" służy poruszanie się poszczególnych jednostek w subtelnej, wielowymiarowej siatce wyznań zdominowanej przez władzę – cudzych opinii i wyrzutów własnego sumienia, ale też deklaracji, oświadczeń, zeznań i wyjaśnień, na przykład wobec lekarza, terapeuty czy urzędnika (działających przecież z ramienia władzy lub przez nią usankcjonowanych). Co ciekawe, dopiero w tego rodzaju akcie wyznania powstaje owa „prawda" o sobie samym, czytaj – tożsamość. Wiązanie jednostek z określoną tożsamością i jej klasyfikowanie to zatem przykład rozplenienia władzy. Celem tego typu władzy nie jest zbawienie w zaświatach, ale troska o tu i teraz. To opieka nad zdrowiem, zapewnienie bezpieczeństwa oraz minimum dobrostanu. W ten sposób władza pasterska łączy funkcje nadzorcy, ratownika oraz przewodnika, który „wie lepiej", a więc może decydować bez konsultacji z tymi, którzy „nie wiedzą". Wolność i samostanowienie jednostek, podstawy demokratycznego państwa opiekuńczego globalnego Zachodu, popadają tu w ostry konflikt z opiekuńczością. Czy w dobie powszechnego kryzysu epidemiologicznego nie trzeba o tym rozmawiać?

Wirus może dotknąć każdego z nas. Nawet jeśli nie wywoła „objawów", zagraża innym. Nagle wszyscy stajemy się chorymi i jako „chorzy" wymagamy „opieki". W ten sposób „zdrowie" staje się emanacją porządku władzy, a dopiero w drugiej kolejności dobrostanem ciała. Z tej perspektywy diagnozy, jakie oferują nauki medyczne, choć mogą podtrzymać funkcjonalność ciała (co nie zawsze znaczy jego komfort), są częścią procesu wytwarzania „prawdy". Jako pochodne porządku władzy definiują dobro pacjenta, „wiedząc lepiej".

Być może dlatego wyłonieniu i izolowaniu grup podwyższonego ryzyka nie towarzyszy intensyfikowanie procesów partycypacji. Czy systematycznie rozmawiamy z ludźmi z owych grup, jakie mają potrzeby i co czują? Dla ilu z nich opieka, czyli potencjalna ochrona przed zarażeniem i ryzykiem wcześniejszej śmierci, jest warta ceny izolacji, którą każe im się płacić – ograniczeń poruszania się, zakazów odwiedzin, a szerzej – daleko posuniętej rezygnacji z ciała, czyli z bliskości, ludzkiego dotyku i ciepła? Czy solidarność z tymi, którzy tej solidarności może wcale nie chcą, to nadal solidarność?

Do tej pory partycypacja odgrywała kluczową rolę w naszych systemach ochrony zdrowia. Byli eksperci – lekarze, terapeuci i inni „opiekunowie", którzy radzili, jak zdrowo żyć, ale to „chory" podejmował decyzję. Tymczasem zasady, które stosowaliśmy wobec nielicznych grup ludzi określanych jako zaraźliwie chorzy, zawiodły w czasie, kiedy „zaraźliwie chory" jest każdy z nas. Wyzwania, które najwyraźniej przerosły państwa opiekuńcze, jakby odsłoniły ich drugą twarz. Twarz surowych pasterzy, którzy „wiedzą lepiej".

Wiara, że jakakolwiek zbiorowość ludzka ma za zadanie i może uchronić swoich członków przed każdą chorobą, to groźna iluzja. Kiedy bowiem śmierć przestaje być postrzegana jako doświadczenie ciała i oznacza porażkę systemu, walka jest z góry przegrana. Po pierwsze, szybko wyczerpiemy nasze siły i zasoby. Po drugie, rozbudzimy oczekiwania, których nie da się zaspokoić: każda śmierć będzie się domagać winnego. Wreszcie, po trzecie, sparaliżowani porażką utorujemy drogę śmiałkom, którzy jako pierwsi przestaną się lękać działać. Obawiam się, że demokracja, samostanowienie, a nawet, owszem!, na nowo określona równościowa opieka zdrowotna, mogą nie leżeć owym śmiałkom na sercu.

Jak zatem pojednać poszanowanie zdrowia i życia z samostanowieniem oraz oczywistym faktem, że dysponujemy ograniczonymi zasobami i jesteśmy śmiertelni? Kiedy można uznać, że śmierć przychodzi „ze starości", „naturalnie" i niezależnie od tego, jaki patogen znajdziemy w ludzkim ciele, a kiedy trzeba walczyć do upadłego?

Myśląc o EU-topii, wolałbym nie nadymać się zerojedynkowymi konkluzjami. Bardziej odpowiada mi łagodność „zarówno tak, jak i inaczej". Do istoty demokracji należy bowiem regulacyjna powściągliwość. Choćby intencje były słuszne, a kryzys przemożny, próba ustanowienia totalnej kontroli nad obywatelami, nad chorobą, a może w ogóle nad śmiercią, musi się zakończyć katastrofą. EU-topijna umowa społeczna powinna stać na straży powściągliwości państwa opiekuna.

Eksces wypartego ciała

Zdrowie to konkretne doświadczenie ciała. Moje drogie ciało, zapytam cię wprost, czy ja to ty, czy całkiem ktoś inny? „Okazuj miłość, zachowuj dystans" – popularny slogan inicjatywy „Niemcy przeciw koronie" to kwintesencja działań antyepidemicznych. W szerszym kontekście slogan wpisuje się w tradycję identyfikowania bycia z myśleniem. Zgodnie z nią miłość osadzona jest w sterylnej sferze ducha, a świat poddawany jest intelektualnej obserwacji „z lotu ptaka". Kartezjańskie cogito jakby rezygnowało z ciała, znajdowało się wszędzie naraz i nigdzie konkretnie. W najlepszym razie ciało jest tu niczym naczynie, czyli bierne medium, które musi porzucić „dzikość" i zostać „ucywilizowane". Ciała, które przeczą rzeczonej przezroczystości – „chorowite", „słabowite", ale także miesiączkujące i rodzące – skazane są na uległość.

Upośledzoną, zranioną komunikację z ciałem obrazuje stosunek do jego kluczowych doświadczeń: seksualności i przemocy. Nagi człowiek z jego cielesnym tu i teraz ciągle oscyluje między obrzydzeniem fizjologicznego udosłownienia, fikcją pornograficznej inscenizacji i wykroczeniem ściganym przez prawo. Legitymizując ten stan rzeczy, rządzący wysyłają czytelne sygnały, że w imię porządku publicznego bliskość ciał należy wypchnąć poza nawias tego, co widzialne i słyszalne. Zabijanie w blasku fajerwerków i kamer – „służba wojskowa", „interwencje zbrojne", „obrona ojczyzny" – bardzo proszę, ale kochanie się – lepiej nie. Czy można ufać, że władzy, która wypiera miłość, a instytucjonalizuje zabijanie, tak bardzo zależy na zdrowiu „podopiecznych"?

Tymczasem to nie ciało jest więzieniem duszy, ale dusza więzieniem ekscesywnego ciała. Georges Bataille pisze o rozrzutności, erupcji energii, impecie zmysłowym i cyklicznym świętowaniu, bo pełne rozładowanie nie jest możliwe. Żaden ład społeczny ani całkowicie nie wchłonie owej energii, ani zupełnie jej nie spożytkuje. Eksces to nonsens, który uodparnia ciało na próby „cywilizowania" i sprzyja reintegracji człowieka z wymykającą się rozumności naturą. Jest także próbą wyjścia poza opresyjny dyskurs Innego: to nie ściśle określone „ja" uwikłane w utożsamiającą sieć wyznań stają się warunkiem komunikacji i uspołecznienia, tylko ich heterogeniczna, rozmyta postać.

W tym świetle majowe manifestacje pod Volksbühne jawią mi się jako eksces. To eksces świętującego ciała, które szuka bliskości innych ciał. Ciało afirmuje miłość i śmierć poza sterylnością, użytecznością i regułami bezpieczeństwa sanitarnego. Jednak tolerowanie przez władzę milczącej jogi jako próba „ucywilizowania" ekscesu nie wystarcza. Władza nie powinna bowiem sankcjonować pracy (w czasie kryzysu choćby zdalnej), a piętnować świętowania. EU-topijna umowa społeczna mogłaby dowartościować autonomiczną energię ciała i wytyczyć pola ekscesu wolne od funkcjonalnej dominacji polityki.

Dyskretny urok medycyny

Po początkowej aprobacie wobec rządzących, którzy w reakcji na koronawirusa jakoby wreszcie biorą sprawy w swoje ręce, legitymizacja działań przesunęła się na ekspertów medycznych: Christiana Drostena, Fernanda Simóna czy Łukasza Szumowskiego. Wydawało się, że dokonuje się jakościowa, społecznie dobrze konotowana zmiana. Oto działania rządzących wspiera autorytet faktów i wiedzy naukowej. Fachowcy opuścili wieże z kości słoniowej, mówią, jak jest i dokąd trzeba iść. Ale jaka wizja medycyny się za tym kryje? Wbrew popularnemu powiedzeniu fakty nie mówią same za siebie. Sami za siebie mówią ludzie. Na przykład za pośrednictwem medycyny. Medycyna dokonuje bowiem przemiany tego, co zmysłowe, a więc bezpośrednio ucieleśnione, w nośnik znaczenia. Odczucie staje się poszlaką – symptomem.

Warto przypomnieć, że Hipokrates był też aforystą. Formułował niepewne sądy na podstawie symptomów (greckie semeion). Specyficzny status nauk medycznych to zasadnicza trudność, jaką napotyka lekarz przy weryfikacji wiedzy nabywanej poprzez osobiste relacje pacjenta. Niezależnie od imponującego rozwoju technologii medycznych tego rodzaju wiedza pozostaje niepewna. Zamiast więc wtłaczać rzeczywistość w ciasne regułki, lepiej formułować przypuszczenia – jednostkowe, zmienne i stale podlegające rewizji. Słowem, zamiast „rozumieć" i „przewidywać", lepiej uprawiać mikronarracje. Tymczasem dominująca dziś wizja nauki i towarzyszący jej kult ekspertów odwołują się raczej do Platona i paradygmatu Galileusza. To rozdział teorii od empirii oraz zasada weryfikowalności wiedzy poprzez powtarzalność. Formułowanie uogólniających praw, mających z założenia obowiązywać także w przyszłości, kusi spełnieniem odwiecznego marzenia człowieka: przewidywaniem przyszłości. Sam Galileusz nazywał wszechświat księgą zapisaną w języku matematyki, którego literami są trójkąty, koła i inne figury geometryczne. Tak rozumiana księga pozostaje jednak sterylnym medium, odciętym od jednostkowej fizyczności. Jest bez-cielesna i nie-ludzka.

EU-topijna umowa społeczna powinna umożliwić dowartościowanie paradygmatu poszlakowego. Pozwoliłoby to na adaptację wyników nauki bez presji na formułowanie reguł na zasadzie albo-albo. Jednocześnie nowego blasku nabrałaby umiejętność życia bez jednoznacznych drogowskazów. Nie trzeba by się łudzić, że ich brak to trudności przejściowe – chwilowy niedostatek wiedzy ekspertów, rodzaj urzędniczego niedopatrzenia albo, co gorsza, opieszałość rządzących. Moglibyśmy wreszcie rozstać się z nadętymi oczekiwaniami, że kiedy dwie „prawdy" sobie przeczą, jedna jest fałszywa (Galileusz), a kontrolowanie chorób i śmierci, na przykład poprzez ich przewidywanie, jest w zasięgu ręki. Pojawiłaby się szansa na więcej „wiedzy radosnej", jak mawiał Nietzsche, na dobroczynną harmonię człowieka wśród ludzi i z przyrodą. Analizując nasz stosunek do tekstów, Carlo Ginzburg, miłośnik mikronarracji i poszlak, odwołuje się do pojęć zaczerpniętych ze sztuki – do oryginału i reprodukcji. Z powodu prawdziwego Picassa wielu z nas gotowych jest podróżować za granicę i stać w kilometrowych kolejkach (o ile akurat nie ma epidemii). „Fałszywy" Picasso, jeśli już trzymamy się tego nazwiska, wart jest kilku groszy na muzealną pocztówkę, po powrocie do domu chowaną z zakłopotaniem w szufladzie.

Z tekstami sprawa ma się inaczej. Reprodukowanie tekstów naukowych, a nawet literackich, w dowolnych ilościach i dowolnymi technikami nie umniejsza ich wartości. Tego rodzaju konwencja ma charakter światopoglądowy i wiążą się z nią daleko idące konsekwencje. Jedna z nich to różny stopień zaufania, jakim kolektywnie skłonni jesteśmy obdarzać choćby najbardziej realistyczne malowidło z jednej strony, i z drugiej tekst (a także, jako specyficzną pochodną tekstu, relację zdjęciową). Ignorowanie w obu ostatnich elementów sensualnych i kontekstowych, a więc per se indywidualnych, prowadzi do wiary w tekst jako potencjalnie neutralny, transparentny nośnik rzeczowego przekazu.

Swoiste fetyszyzowanie tekstu powoduje, że mamy literaturę faktu (a nie malarstwo faktu), ale też dokumenty archiwalne, tak zwane wiadomości agencyjne i sprawozdania urzędowe. Od dochodzeń policji poprzez podręczniki szkolne aż do przewodników turystycznych – w niezliczonych sferach życia opieramy się na wierze, że teksty przekazują stabilną prawdę o tym, „co zaszło".

Tymczasem moda na fakty, z czerwonymi paskami i słupkami sprzedaży, kieruje się seksapilem: przekaz ma być zrozumiały i chwytliwy, spójny, jasny i konkluzywny. Udawanie, że rzeczywistość jest sexy i można ją tak opowiedzieć, nie jest niewinne. Nawet jeśli treści bywają progresywne, fetyszyzowanie tekstów oswaja reakcyjne myślenie. „Mówić, jak jest" to arogancja. Budząc fałszywe oczekiwania, wystawia czytelnika na ciosy. Bo gdy tekst „mówi, jak jest", zawsze ktoś może powiedzieć, że „jest" dokładnie odwrotnie. A racja rzadko bywa tylko po jednej stronie. W ten sposób pozwalamy zarzucić kłamstwo każdym mediom i każdemu rządowi. Ścielemy czerwony dywan populistom spod znaku łże-elit i fake newsów. Z Covidem czy bez: siła oddziaływania fake newsów bierze się właśnie z wiary w relacjonowanie, „jak jest", oraz z przekonania, że tekst i obraz zdjęciowy można dowolnie reprodukować.

Przywiązanie do transparencji tekstu, który miałby dostarczać stabilny obraz świata, ułatwia ubezwłasnowolnianie w ramach „ochrony zdrowia". EU-topijne osłabienie tego przywiązania pomogłoby mu zapobiegać. Być może pozwoliłoby również pożegnać epokę rozplenienia władzy. Byłoby wyraźnym „nie!" dla jego przejawów, choćby dla hierarchicznej komunikacji opartej na „faktach", ale też dla wspomnianego wyżej opisywania Innego za pomocą stałych cech „charakteru" czy „wyglądu". Byłby to zwrot ku konkretnym wrażeniom i działaniom – heterogenicznym, osadzonym w tu i teraz. Byłoby to wezwanie do socjalizacji nakierowanej na dowartościowanie twórczej roli ciała w percepcji, na łagodną rozmytość i mikronarracyjną skromność. I, co może najważniejsze: zamiast dalej pchać w ślepą uliczkę tropienia fake i nie fake, pomogłoby się odwołać do paradygmatu poszlakowego. Pomogłoby potraktować teksty niczym obrazy wielkich mistrzów, z ich indywidualnymi cechami, nieodłącznie związanymi z miejscem, czasem i techniką oraz z człowiekiem autorem, czyli z jego ciałem, nastrojami, dążeniami i przekonaniami. Zamiast mówić, „jak jest", traktowalibyśmy „fakt" jako poszlakę.

Paradoksy regulacji

Jeszcze zanim wprowadzono rozporządzenia antyepidemiczne, wielu ludzi z oburzeniem patrzyło na imprezowiczów, spacerowiczów i innych „nieodpowiedzialnych". Rzesze „zaniepokojonych obywateli" domagały się interwencji policji w parkach, w lokalach, a nawet w prywatnych mieszkaniach, odżyło donosicielstwo. Szybko pojawili się też inni, którzy twierdzili, że mają „zbyt dużo świata" i chętnie zwolnią. Wreszcie zapanował spokój, znów można, jak w dzieciństwie, marnować czas. Wirus umożliwił jakoby powrót do normalnego rytmu życia, powstrzymywał gorączkową ruchliwość i przywracał wartość domowych gniazd.

Obie postawy łączy wspólny rys. Nieco naiwny romantyzm idzie tu w parze z brakiem społecznej wrażliwości. Jakie mam prawo oceniać zachowanie obcych ludzi w parku i żądać dla nich kary? Czy wytęskniony domowy urlop dostatnich jednostek, które dobrze czują się w swoich przestronnych mieszkaniach, mają z czego żyć i nie lękają się o jutro, to wystarczający powód, aby chwalić globalny lockdown?

Tego rodzaju postawy mają jednak szerszy kontekst. W lustrze koronawirusa afirmacja spowolnienia robi wrażenie goryczy. Wielu z owych „zaniepokojonych obywateli" zdaje się odczuwać rozdźwięk między oczekiwaniami i rzeczywistością. Zachwianie równowagi pracy i wypoczynku, dehumanizacja przestrzeni miejskich i swoiste przegrzanie materii odczuwane są na tyle silnie, że epidemia urosła do rangi mile widzianego narzędzia zmiany. Być może ci, którzy domagają się restrykcji, inni, którzy cieszą się z domowego zacisza, czy wreszcie owi milczący jogini mają wiele wspólnego. Łączy ich poczucie braku wpływu na otoczenie.

Na tym tle afirmacja regulacyjnego wzmożenia państwa to smutny paradoks. Wprowadzając restrykcje, rządzący mieliby niejako przy okazji kryzysu epidemiologicznego uregulować to, czego w okresie względnej prosperity nie zrobili. Jednocześnie demokracja i wolności obywatelskie, kluczowe warunki partycypacji społecznej, dewaluują się do roli luksusu witalnych obywateli w wieku produkcyjnym, a balastu w dobie zapaści, którego można odmówić słabym i wykluczonym.

Rządzący naszymi krajami jakby wpisywali się w to qui pro quo. Podtrzymując regulacyjne fikcje, okazują niewiele zaufania obywatelom i de facto demontują praworządność. W czasie lockdownu to nie funkcjonariusz państwa musi udowodnić, że postępuję wbrew regulacjom, tylko odwrotnie. Złamanie zasady domniemania niewinności idzie w parze z zawieszaniem wolności zgromadzeń oraz prawa do swobodnego przemieszczania się. Czy „nowa normalność", w której po króciutkiej przerwie znów króluje globalna mobilność towarów i kapitału, podczas gdy ludzie mają siedzieć po domach, to świat naszych marzeń? Czy do jego budowy upoważniliśmy naszych polityków?

Populizm zdrowotny

Oswojenie z językiem wojny doby zamachów terrorystycznych przygotowało grunt, na którym łatwo było wejść w utarte koleiny. Kiedy konfrontacja z „osią zła" prawie już wyszła z mody, wielu polityków i dziennikarzy uznało, że epidemia to dobry powód, aby otworzyć nowy front. Mamy więc „ataki wirusa", „godziny policyjne" czy respiratory jako broń. Ale język wojny rozmywa granicę między zarządzaniem kryzysem a zarządzaniem strachem. Z naszych prześnionych debat wyłania się nowy rodzaj populizmu – populizm zdrowotny.

Jednak pauperyzacja języka przemocy spleciona ze świadomością spektakularnych kłamstw mających uzasadnić wojny z terroryzmem (vide fałszowane doniesienia o broni masowego rażenia Saddama Husajna) podniosła tak zwany próg aktywacji. Wywołanie podobnego stopnia zaangażowania społecznego wymaga silniejszego poczucia zagrożenia. Tym bardziej że dziś, po prawie 20 latach od 11 września, czas zamachów jakby minął, natomiast bilans wypada fatalnie. Głównego celu nie udało się osiągnąć: terroryści nadal istnieją. Liczba ich ofiar pozostaje jednak szokująco niska w porównaniu z ofiarami „środków bezpieczeństwa" zastosowanych w walce – zabitych, rannych, uchodźców i straumatyzowanych. Wojny w żadnym państwie tak zwanej osi zła nie udało się wygrać, a błędne priorytety polityczne rozsadzają społeczeństwa od środka, i to wbrew uporczywemu zaklinaniu zborności plemienno-narodowych. Obawiam się bardzo, że efekt „walki" z wirusem będzie podobny.

Stawiając na pierwszym planie potrzebę zapewnienia bezpieczeństwa, język przemocy jest rodzajem samospełniającego się proroctwa. Tak długo, jak próbujemy zapewnić sobie bezpieczeństwo, czujemy, że jesteśmy na wojnie. Zamiast rozmawiać, strzelamy. Bo bezpieczeństwo to nie to samo co pokój.

W lustrze wirusa ład, w który wierzyliśmy i który do tej pory porządkował nasze życie, pęka w szwach. To coś więcej niż złe samopoczucie czy regres w kilku, skądinąd bardzo ważnych, obszarach: zjednoczonej Europy, równouprawnienia kobiet czy komunikacji bez przemocy. Więzi międzyludzkie, pola (współ)działania i (współ)decydowania tak się skurczyły, że wielu z nas się dusi. Energia poddanych dominacji ciał rozsadza porządek uświęconych debat publicznych i torpeduje regulacyjne zapędy rządzących. Nasz zaśmiecony i przesterowany język przeszkadza rozmawiać. Wielu z nas nadal szamocze się z wiarą, że można polegać na „faktach" jako na źródle stabilnej wiedzy o świecie, oraz gorączkowo poszukuje ekspertów, którzy powiedzą, dokąd iść.

Co do mnie, nie jestem joginem. Uczę się słuchać mimo ciszy. Uczę się rozmawiać o potrzebach zamiast o racjach i uczę się nie oceniać. W ciele dopatruję się punktu podparcia, który umożliwia przywrócenie równowagi i ostudzenie przegrzanej materii. Marina Garces już kilka lat temu zauważyła, że człowiek zglobalizowanego Zachodu kocha wypatrywanie apokalipsy. Cóż, apokalipsa jak przyjdzie, to będzie. Tymczasem zachęcam do EU-topii. 

Stanisław Strasburger jest pisarzem i menedżerem kultury. Zajmuje się wielokulturowością, pamięcią zbiorową oraz EU-topią. Jest autorem książek „Opętanie. Liban" i „Handlarz wspomnień", członkiem rady programowej stowarzyszenia „Humanismo Solidario"

Tekst jest skróconą wersją eseju opublikowanego wraz z bibliografią w ramach projektu „Vita Activa" z Bremy

W drugą sobotę maja 2020 r. wybrałem się pod berliński teatr Volksbühne. Grupka ludzi medytowała tam na karimatach. W zwiewnych strojach etno przybierali pozy joginów obojętnych na otoczenie. I milczeli. Nieopodal pewien pan ciągnął ręcznie wykonaną tablicę z ewangelicznym cytatem: „Chcę, bądź oczyszczony! Trąd natychmiast go opuścił i został oczyszczony", jednocześnie filmując mijanych komórką, a głos z furgonetki policyjnej przekonywał, że dla zdrowia warto przebywać na świeżym powietrzu, ale lepiej w innych częściach miasta.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS