W roku 2015 na prezydenta wybrany został Donald Trump, Wielka Brytania zdecydowała o opuszczeniu Unii Europejskiej, a Europa zderzyła się z największą w historii falą migracyjną. Opinia publiczna, jeszcze pod wrażeniem rosyjskiej agresji na Krym, ogłosiła, że Fukuyama się mylił i żadnego końca historii nie będzie, natomiast w kręgach intelektualistów nadal dyskutowany był, wydany rok wcześniej, „Kapitał w XXI wieku" Thomasa Piketty'ego i tylko czekano aż nowy populizm, na skutek rosnącego rozwarstwienia społecznego, zaleje Zachód – wybuch kryzysu wydawał się kwestią czasu.
Tymczasem w następnych latach doszło do uspokojenia. Radykalizacja nastrojów wyhamowała, gospodarki nieustannie rosły, społeczeństwa przestały się bać zamachów terrorystycznych i nielegalnych imigrantów. Jednak niewyrażone napięcie czuć było w powietrzu – w styczniu 2020 r. Stany Zjednoczone zrzuciły bombę na irańskiego generała i wszyscy aż podskoczyli z wrażenia, że początek dziesięciolecia przyniósł wreszcie współczesną wersję zabójstwa króla Ferdynanda, od której wszystko się rozpocznie. I tym razem się rozczarowali. Tymczasem, jak zauważa francuski pisarz Michel Houellebecq, daliśmy się podejść, a teraz za sprawą „banalnego wirusa", który zamknął nas w domach, „nie obudzimy się w nowym świecie; będzie tak samo, tylko trochę gorzej". Wypatrując powodzi, przegapiliśmy nastanie suszy.
Kopia rodziców? Nic podobnego
To, że ze światem jest coś nie tak, czuliśmy już od dawna. Mówiono o rosnących nierównościach, kryzysie klimatycznym, słabnącej klasie średniej, która wymówiła sojusz z dotychczasowymi elitami, nie zdając sobie sprawy, że prawdziwym miernikiem zmian są dzieci. Po cichu, gdzieś na marginesie, przebijały się tylko informacje o postępującym wzroście samobójstw wśród najmłodszych, o fali depresji w grupach wiekowych, w których wcześniej jej nie notowano, o coraz częstszej alienacji. Sygnały te mieliśmy od dawna, ale brakowało nam wiedzy do ich interpretacji, poza tą prostą, że napięcie między światem najmłodszych a tym, do którego mają dojrzeć, jest zbyt duże.
Najszybciej zdali sobie z tego sprawę ci, którzy położyli podwaliny pod nową rzeczywistość dzieci pokolenia Z – urodzonych, wedle przyjętych podziałów, po 1990 r. Kiedy cały świat korzystał na możliwości włożenia dziecku tableta czy smartfona w rękę, aby przestało płakać, ludzie z Doliny Krzemowej zaczęli wyłączać w domu wi-fi i reglamentować dostęp podopiecznych do nowych technologii. Korelacja między korzystaniem z sieci a problemami emocjonalnymi była zbyt duża, aby można było ją dalej ignorować. Jednak o dzieci nie zaczęli bać się tylko rodzice, ale zainteresował się nimi także biznes. Bo dzieci to przyszli konsumenci. I to tacy, którzy, jak się okazało, za sprawą cyfrowych doświadczeń postrzegają świat zupełnie inaczej niż ich rodzice.
W opracowaniach poświęconym generacjom opisuje się pokolenie tzw. baby boomersów, czyli ludzi powojennego wyżu (to wobec nich buntują się dzisiejsi 40-latkowie hasłem „ok boomer"); pokolenie X – urodzonych do roku 1980; milenialsów (pokolenie Y), którzy przyszli na świat jeszcze przed upadkiem żelaznej kurtyny, oraz pokolenie Z, czyli całą resztę. Jednak o ile ta klasyfikacja ma jakiekolwiek zastosowanie dla świata Zachodu, o tyle w większości nie można jej zastosować do krajów naszego regionu. Większość ludzi urodzonych zarówno w latach 80., jak i początku lat 90. to ludzie bardzo podobni do swoich rodziców. PRL w dużej mierze oderwał nas od cyklu pokoleniowych zmian opisywanych na Zachodzie, stąd dzisiejsi 30-latkowie w większości dalej odtwarzają model życia rodziców – znaleźć pracę, kupić dom lub mieszkanie, założyć rodzinę, piąć się w hierarchii społecznej i konsumować.