Arkady Fiedler. Człowiek lasu i namiotu

Był jednym z najbardziej znanych polskich podróżników. Porzucił spokojny żywot mieszczanina, by dotrzeć w najdalsze zakątki świata. Zakłócił sen przedwojennych elit o koloniach, by kilka lat później zbudować inny mit: nieustraszonych polskich lotników. W marcu minęła 30. rocznica śmierci Arkadego Fiedlera.

Aktualizacja: 20.03.2015 14:31 Publikacja: 20.03.2015 01:08

W kraju szczerzy zęby Bierut, na Jukatanie – bogowie... Arkady Fiedler w Meksyku, rok 1948

W kraju szczerzy zęby Bierut, na Jukatanie – bogowie... Arkady Fiedler w Meksyku, rok 1948

Foto: Z archiwum Muzeum Arkadego Fiedlera

Rzeczpospolita:  W jaki sposób pakował się panów ojciec? Był uporządkowanym chaotyczny, sam pamiętał o wszystkim, a może potrzebował pomocy?

Arkady Radosław Fiedler
: Pakował się sam, ale to szczegół przecież. Znacznie ważniejsze były przygotowania merytoryczne. Trwały minimum rok. Ojciec mnóstwo czytał o krajach, do których się wybierał, i to czytał w kilku językach – znał niemiecki, angielski, hiszpański. Wypełniał notatkami kolejne zeszyty. To były naprawdę wnikliwe studia. Ojciec odbył przeszło 30 dużych podróży. Był pod tym względem bardzo doświadczony. Tymczasem przed każdą kolejną wyprawą bardzo się przejmował. Tak, jakby to był pierwszy i najważniejszy wyjazd w jego życiu.

Reisefieber?

Marek Fiedler:
Tak, właśnie reisefieber. Ojca trawiła gorączka podróży, a jednocześnie rozpierała go energia. Pamiętam taką sytuację, bardzo znamienną. Bodaj w 1957 roku ojciec wybierał się do Indochin. Klimat tam dla Europejczyka paskudny: duszno, gorąco, wilgotno, a do tego trzeba jeszcze chodzić po wertepach z pakunkami, walizami. Słowem, potrzebna jest dobra kondycja. Ojciec prawie każdego dnia jeździł do Poznania, by wejść do księgarni, biblioteki, czasem spotkać się z kolegami. Zwykle do pociągu wsiadał w Puszczykówku, teraz jednak szedł przez las do sąsiedniej stacji Puszczykowo. Żeby było dalej. Z powrotem podobnie. Pewnego dnia spotkał go jeden z naszych sąsiadów i zobaczył, że ojciec dźwiga jakieś pakunki. „Panie Fiedler, a co pan tam niesie?" – pyta. A ojciec na to, że cegły. Potem mówił, że bardzo mu się taka zaprawa przydała, bo podróż była ciężka. Z Indochin wrócił chory, miał amebę. Wyglądał jak szkielet. Kto wie, czy w ogóle byśmy go zobaczyli, gdyby na miejscu nie spotkał swojego przyjaciela, Polaka, specjalisty od chorób tropikalnych. Na własne oczy zobaczyliśmy wówczas, że z tropikami nie ma żartów.

A.R.F.
: Ojciec na szczęście był człowiekiem silnym, szczupłym, wysportowanym, potrafił sobie radzić z przeciwnościami. Podobną przygodę miał nad Ukajali w Ameryce Południowej. Tam jego nogę zaatakowały kleszcze. W zgięciu pod kolanem miał wielką krwawiącą ranę. Do końca życia pozostała mu blizna. No, ale takie ryzyko było wkalkulowane w podróżowanie do miejsc, które generalnie Europejczykom nie służą.

Tym bardziej że jeszcze kilkadziesiąt lat temu podróżowanie było diametralnie inne niż teraz. Niemal każda wyprawa wydawała się przedsięwzięciem poniekąd awanturniczym...

M.F.:
I trochę traperskim. Ale ojciec zawsze podkreślał, że najlepiej czuje się na uboczu, w lesie, wśród rdzennych mieszkańców. Pamiętam jedną z ostatnich jego podróży. W 1980 roku pojechaliśmy wspólnie do Kanady, by odwiedzić Indian, których przed laty opisał w książce „Kanada pachnąca żywicą". Obawiałem się tej wyprawy, bo ojciec miał prawie 86 lat. Nieśmiało zacząłem dopytywać, czy damy radę, ale on odparł krótko: „Daj spokój, właśnie tam czuję się naprawdę dobrze". I rzeczywiście. Spaliśmy pod namiotami, wokół pustka: las, jeziora... Wtedy najmocniej poczułem, że ojciec to człowiek lasu i namiotu.

Mówi się, że „przedwojenny materiał" był o wiele trwalszy od współczesnego...

A.R.F.: Być może, ale w przypadku ojca istotniejszy wydawał się inny czynnik: pozytywne nastawienie. Nikt go do podróżowania nie zmuszał, to były jego własne wybory. Podczas wypraw spał na statkach, korzystał z gościny poznanych za granicą Polaków, zdarzało się, że spędzał noc na gołej ziemi. Przez niemal całe życie niósł go entuzjazm. Jeździł po świecie przede wszystkim po to, by go poznawać, cieszyć się nim, a nie po to, by wyciągać jego wady.

M.F.: Ale jeśli chodzi o fizyczne predyspozycje, to też jest coś na rzeczy. Ojciec miał niskie ciśnienie. Kiedy w tropikach przeciętny biały Europejczyk cierpiał, u niego to ciśnienie się wyrównywało i czuł się dobrze.

No to wróćmy na chwilę do tego pakowania, które trochę nam umknęło.

A.R.F.: Ojciec pakował się w walizki, ale nie brał z sobą zbyt wiele. Raczej wracał obładowany.

M.F.: Proszę pamiętać, że wówczas, przed wojną i krótko po niej, nie podróżowało się samolotami, lecz przede wszystkim na pokładach statków. Ojciec przywoził z sobą mnóstwo rzeczy: notatki, zapiski, ale też na przykład maski, egzotyczne motyle – wówczas jeszcze można było to robić. Znajomi i czytelnicy pytali, gdzie można to wszystko obejrzeć. Tak właśnie zrodziła się myśl, by stworzyć w Puszczykowie muzeum. Dzięki wielkiej rodzinnej akcji udało nam się odnowić nadgryziony już zębem czasu dom, w którym mieszkaliśmy, i urządzić w nim trzy sale wystawowe. Działo się to w roku 1974. Potem muzeum konsekwentnie się rozrastało.

Panowie w pewnym momencie zaczęliście z ojcem podróżować, jednak byliście już wtedy dorośli. A jak wspominacie najwcześniejsze dzieciństwo? Czy nie było czasem tak, że ojca znaliście tylko z opowieści, że wychowywaliście się właściwie bez niego, bo on był nieustannie w drodze?

A.R.F.: To nie do końca tak. W epoce stalinowskiej Polska stała się krajem praktycznie zamkniętym, w dodatku „Dywizjon 303" znalazł się na indeksie. Po powrocie z Wielkiej Brytanii, gdzie spędził wojnę, ojciec praktycznie nie podróżował. Aby utrzymać rodzinę, jeździł po kraju z wykładami, prelekcjami. Dużo czasu spędzał w domu. Dalekie wyprawy ponownie stały się możliwe po odwilży roku 1956. Kiedy ojciec wyjeżdżał, to, owszem, nie było go przez kilka miesięcy. Ale potem wracał i był z nami przez rok, nawet dwa. Tyle czasu zajmowało mu pisanie i przygotowania do następnej podróży.

Siadał wtedy z wami do lekcji, prowadzał do szkoły?

A.R.F.: Tym to się raczej nasza mama zajmowała...

M.F.: Ale były wspólne posiłki, obiady, duże rodzinne kolacje. W Puszczykowie mieszkali wówczas z nami ciotka i kuzyn. Ojciec siedział za stołem i opowiadał. My jako najmłodsi nie zabieraliśmy głosu, ale do dziś mam w pamięci aurę tych spotkań. Albo powroty z podróży, buchające z kufrów egzotyczne zapachy... Nagle otwierał się przed nami niesamowity, egzotyczny świat. Pamiętam, jak pewnego razu ojciec przywiózł kiść bananów. W Polsce mieliśmy wtedy co prawda bananową młodzież, ale samych bananów już nie. I ta kiść wisiała u nas na werandzie, owoce dojrzewały, a my podchodziliśmy i braliśmy po jednym. I powiem panu, że choć dziś banany można kupić na byle straganie, żaden nigdy nie smakował mi jak tamte.

No dobrze, ale jak to się wszystko zaczęło?

A.R.F.: Właściwie od dziadka Antoniego, wielkiego miłośnika przyrody. Kiedy ojciec był mały, zapuszczali się wspólnie w lasy wokół Poznania, na Łęgi Rogalińskie. Mnóstwo rozmawiali. Dziadek powtarzał, że gdy ojciec podrośnie, pojadą do Puszczy Amazońskiej. Niestety, dziadek zmarł nagle, jeszcze przed pięćdziesiątką. Ojciec został z marzeniami, które zaczął realizować.

M.F.: Opowiadał potem, że podczas podróży czuł niemal fizyczną obecność dziadka – nad Mekongiem czy wśród Indian.

A mnie najbardziej interesuje sam moment przejścia. Bo przecież mimo wszystko panów ojciec miał wszelkie zadatki, by stać się statecznym mieszczaninem.

M.F.: Ojciec odziedziczył po dziadku dobrze prosperujący zakład fotochemigraficzny. Wydawał pocztówki, książki, albumy. Przez kilka lat ciężko pracował. W 1920 roku pojechał nawet na studia do Lipska, został mistrzem chemigrafii.

A.R.F.: Zaczął zarabiać niezłe pieniądze. Znajomi radzili, żeby kupił kamienicę na Sołaczu (prestiżowa dzielnica Poznania – przyp. Ł.Z.), bo to doskonała lokata kapitału. Ale ojciec się uparł: „Nie chcę kamienicy, chcę podróżować". Ludzie pukali się w głowę. Nawet niektórzy przyjaciele uważali, że to fanaberia, która może się okazać kosztowna, że ojciec po prostu zaczyna żyć jak utracjusz, trwonić rodzinny majątek. Do jego planów z dystansem podeszła też pierwsza żona.

W latach 30. mieszkający w Poznaniu reporter Kazimierz Nowak wyruszył w podróż przez Afrykę. Wrócił chory, zmarł niespełna rok później. Potem na długie lata został praktycznie zapomniany.

A.R.F.: No właśnie, ojciec naprawdę wiele ryzykował.

M.F.: Swoje wyprawy początkowo finansował z pieniędzy uzyskanych z zakładu. Własnym sumptem wydał trzy książki, wyjechał do Ameryki Południowej, do Parany. Ciągle jednak marzył o Amazonii. Wreszcie na początku lat 30. popłynął do Brazylii, a potem parowcem w górę rzeki. Zaczął nadsyłać stamtąd reportaże do redakcji „Gazety Polskiej". Pisał drobnym maczkiem, trudno to było odcyfrować. Na szczęście trafił na Kazimierza Wierzyńskiego, który zamiast rzucić teksty do kosza, zaczął je czytać i się zachwycił. Z tych korespondencji powstała potem książka „Ryby śpiewają w Ukajali". Okazała się bestsellerem. Przyniosła ojcu nie tylko uznanie, ale i niemałe pieniądze. Kolejne podróże mógł już opłacać z pisarskich honorariów. To był prawdziwy przełom.

Pod koniec lat 30. ojciec zostaje już obsadzony w roli eksperta. Wyrusza z rządową ekspedycją na Madagaskar. I tam pokazuje swoje drugie oblicze: realisty.

A.R.F.: Ojciec był romantykiem, ale jednocześnie twardo stąpał po ziemi. W Polsce żywe były wówczas marzenia o zamorskich koloniach. Pod koniec lat 30. zaczęła się rysować perspektywa przejęcia od Francuzów części Madagaskaru. Do Afryki pojechała specjalna ekspedycja, by zbadać, czy to w ogóle opłacalne. Ojciec był trochę obok niej. Miał przygotować niezależny raport.

M.F.: Uznał, że zakładanie na wyspie polskiej kolonii to zły pomysł. Ziemia na Madagaskarze była słaba. Dominował niezbyt urodzajny lateryt, a najlepsze grunty i tak zostały już pozajmowane. Poza tym ojciec w sumie niechętnie patrzył na sam kolonializm, był przeciwny wszelkim formom wyzysku, czemu dał wyraz w kilku książkach. Pod tym względem jego podejście okazało się jak na owe czasy bardzo nowoczesne. Potem wielu w Polsce miało mu to za złe. Tymczasem wszelkie kolonialne ciągoty rychło zweryfikował wybuch wojny.

No właśnie, wojna... O ile krótko przed jej wybuchem panów ojciec jeden mit obalił, o tyle potem inny konsekwentnie budował. Jak rodziła się legenda lotników z Dywizjonu 303?

M.F.: Ojciec był porucznikiem piechoty. Wojna zastała go na Tahiti, gdzie wyruszył na kolejną swoją wyprawę. Drogą morską przedostał się do Francji i zgłosił do polskiej armii. Kiedy Francja upadła, ojciec wraz z naszymi oddziałami ewakuował się do Wielkiej Brytanii. Piechota stacjonowała wówczas na północy, w Szkocji. I tam właśnie przeczytał w brytyjskiej gazecie entuzjastyczny tekst o polskich lotnikach z „303". Czytał te hymny i pomyślał sobie: „Co ja tu robię?". Dostał się do gen. Sikorskiego, porozmawiał z nim, a ten wydał rozkaz: „Jedź, pisz książkę".

A.R.F.: Kiedy zgłaszał się do Sikorskiego, był przekonany, że pod jego drzwiami czeka już kolejka chętnych. Przecież w tym czasie w Wielkiej Brytanii służył choćby Janusz Meissner – kapitan Wojska Polskiego, pilot, a zarazem pisarz. Okazało się jednak, że ojciec był pierwszy. Rozkaz pisania książki dostał specjalista od motyli i Amazonii...

Ale dlaczego akurat „303"? Przecież w Wielkiej Brytanii walczyli też inni polscy lotnicy?

M.F.: Ale ci z „303" stacjonowali w Northolt, w Londynie. To oni mieli chronić serce królestwa, na nich spoczywała największa odpowiedzialność. Każdego dnia cała niemiecka potęga waliła im się na głowę...

A.R.F.: Poza tym piloci z „303" w pojedynkach z Niemcami notowali najwięcej zwycięstw, a jednocześnie najmniej strat. Przeszli przez doskonałą szkołę w Dęblinie, mieli doświadczenie i swoją taktykę. Często ryzykowną, ale niezwykle skuteczną. Anglicy latali blisko siebie i atakowali przeciwników ze stosunkowo dużych odległości, więc często chybiali. Polscy piloci preferowali szyk rozproszony, a do niemieckich maszyn podlatywali blisko. To podnosiło ich skuteczność. Do tego dochodziła zaciekłość. Nasi piloci mieli w pamięci klęskę z 1939 roku, więc walki nad Anglią stanowiły dla nich doskonałą okazję do rewanżu. No i dysponowali doskonałymi maszynami. Samoloty Hurricane nie były może tak szybkie jak niemieckie messerschmitty, ale za to dużo od nich zwrotniejsze i dobrze uzbrojone. Każdy miał osiem karabinów.

Ojciec szybko wniknął w ten świat?

A.R.F.: Piloci przyjęli go bardzo serdecznie. Pamiętali jego przedwojenne książki. Ojciec był ich światem zafascynowany, a jednocześnie cały czas pamiętał o swoich wcześniejszych pasjach. Opowiadając o lotnikach, często sięgał po język przyrodnika, myśliwego.

M.F.: Tak było choćby z fragmentem, w którym napisał, że samoloty kołują nad ziemią. A musi pan wiedzieć, że każdy rozdział ojciec dawał do przeczytania znajomym lotnikom. No i Urbanowicz (Witold, wówczas porucznik, jeden z dowódców „303" – przyp. Ł.Z.), kiedy zobaczył takie sformułowanie, zwrócił mu uwagę: „Słuchaj, samoloty kołują na płycie lotniska. Napisz, że krążymy". A ojciec na to: „Tak, ale orły kołują. A wy jesteście orły". Ale może takie spojrzenie człowieka z zewnątrz dodatkowo uatrakcyjnia tę książkę?

Po wojnie ojciec został na pewien czas w Wielkiej Brytanii. Myślał o emigracji?

A.R.F.: Został, ale od początku przygotowywał się do powrotu. Nie wyobrażał sobie życia poza Polską. W 1946 roku kupił na raty stary dom w Puszczykowie. Dwa lata później razem z mamą byliśmy już w kraju. Mama początkowo miała ciężko. Była Włoszką, nie znała polskiego. Szybko się jednak nauczyła. Pierwszy kontakt z językiem miała jeszcze w Londynie. Przepisywała ojcu na maszynie rękopis „Dywizjonu 303". Nie znała wówczas ani słowa. Po prostu literowała...

Ojciec był już znanym pisarzem, ale mimo wszystko, wracając, znów sporo ryzykował...

A.R.F.: Tak, przyjeżdżał do zupełnie innego świata. Kiedy kupował dom, nie odczuwało się jeszcze, że terror stalinowski będzie tak straszny. Jednak gdy dwa lata później cała rodzina była już w Puszczykowie, noc zapadła na dobre. Ojciec przyjaźnił się z Izabelą „Czajką" Stachowicz, znaną w kręgach warszawskich pisarką żydowskiego pochodzenia. Miała ona kuzynów w UB i powtarzała ojcu: „Słuchaj, jak przyjdą po ciebie, uciekaj jakkolwiek się da: tylnym wyjściem, oknem. Jedź do Warszawy, a my cię jakoś ochronimy". Takie mieliśmy czasy... Na szczęście do niczego złego nie doszło, ale przez dobrych kilka lat groźba wisiała nad ojcem. Był przecież człowiekiem Zachodu, który dopiero stamtąd wrócił, oficerem przedwojennej armii.

W ojcu ta obawa musiała głęboko siedzieć. Pamiętam z dzieciństwa, że kiedy mówił, zacinał się. Teraz jestem pewien, że to efekt ciągłego napięcia, które mu towarzyszyło. Potem ta przypadłość przeszła.

M.F.: Ojciec musiał jakoś utrzymywać rodzinę, spłacać raty za dom. Zaczął pisać książki dla młodzieży, które były do przyjęcia przez ówczesną władzę. Pojawiali się w nich Indianie, którzy przecież byli uciskani przez białych kolonizatorów. Te powieści – „Mały Bizon", „Wyspa Robinsona" – bronią się zresztą także dziś. Są po prostu ciekawe, dobrze napisane.

Arkady Fiedler na dobre wrócił do podróżowania w czasie odwilży. Wkrótce zaczęliście wyjeżdżać razem z nim. Przekonywał was do tego czy sami nalegaliście?

A.R.F.: Wszystko odbyło się tak jakoś naturalnie, na zasadzie „niedaleko pada jabłko od jabłoni". W 1968 roku jako 23-letni chłopak, student, poleciałem z ojcem na Syberię. Spędziliśmy tam dwa miesiące. Jeździliśmy śladami polskich zesłańców, dużo się o nich dowiedzieliśmy, miejscowi opowiadali o nich bardzo chętnie i bardzo ciepło. Łącznie byłem z ojcem na sześciu wyprawach, wspólnie odwiedziliśmy cztery kontynenty.

M.F.: Mnie ze wspólnych wypraw z ojcem najbardziej utkwiła w pamięci podróż sentymentalna do Ameryki Północnej. Odwiedziliśmy indiańską wioskę Obidżuan – tę samą, do której ojciec dotarł 45 lat wcześniej i którą opisał w książce „Kanada pachnąca żywicą".

Miejscowi go pamiętali?

M.F.: Ludzie, z którymi spotykał się przed wojną, już nie żyli. Miejscowi przyjęli nas nieufnie. Byli podpici, zamawiali właśnie kolejne piwa, a nas wzięli za Jankesów, którzy chcą ich fotografować w niezbyt dogodnej sytuacji. Na szczęście mieliśmy ze sobą książkę – choć po polsku, to jednak bogato ilustrowaną zdjęciami. Mieszkańcy zobaczyli na nich znajome twarze i lody zostały przełamane. W mgnieniu oka zebrała się wokół nas chyba cała wioska, jakieś 200–300 głów.

Myślę, że to dobry moment, by zapytać o etos podróżnika. Nastąpiło tutaj wyraźne przesunięcie. Panów ojciec należał do wąskiej grupy osób, które miały odwagę iść pod prąd. Dziś podróżowanie stało się dużo łatwiejsze, a przez to niemal powszechne. Nie żal starych czasów?

M.F.: Dziś wiele osób podróżuje po to, by pokonywać przestrzeń, trochę po amerykańsku zaliczać. Pojechałem kiedyś z synem na Wyspę Wielkanocną. Turyści wpadają tam na trzy, cztery dni, robią rundkę busem i ruszają dalej. Tymczasem, aby choć trochę zrozumieć to miejsce, trzeba ciszy, namysłu, czasu. My nie byliśmy tam długo, ale znacznie dłużej niż przeciętny turysta. Wynajęliśmy domek, samochód, a po kilku dniach nasza gospodyni pyta: „Wy jeszcze tutaj? Jak to?".

A.R.F.: To prawda, czasy się zmieniły. Myślę jednak, że nie ma nad czym płakać. Rozwija się ruch turystyczny, ale jednocześnie mamy coraz więcej osób, którym chodzi nie tylko o zaliczanie. Każdego roku mnożą się festiwale podróżnicze. W naszym muzeum od 20 lat przyznawany jest Bursztynowy Motyl – nagroda dla autora najlepszej książki podróżniczej. Zwykle mamy do oceny kilkadziesiąt publikacji. Kiedyś było tak, że Fiedler otwierał Polakom okno na świat. Teraz to okno otworzyło się na dobre i każdy, kto ma w sobie odrobinę pasji, może z tego korzystać. A tego na pewno życzyłby sobie ojciec.

Świat się skurczył, został trochę odarty z tajemnicy. Nie straciliśmy na tym wszyscy?

A.R.F.: Świat się skurczył, mówi się o nim jako o globalnej wiosce. Do pewnego stopnia to oczywiście prawda, ale nie do końca. Każdy przecież eksploruje go na swój sposób, trochę dla samego siebie. A przecież życia nie starczy, by dobrze poznać choćby tylko Polskę, nie mówiąc już o innych kontynentach. Wielkie miasta upodabniają się do siebie, cywilizacja kamienno-miejska staje się coraz bardziej powszechna. Ale przecież ciągle jeszcze mamy świat równoległy, świat natury i żyjących blisko niej ludzi, do którego ciągle trafia niewielu...

Czy ojciec panów odnalazłby się w tych czasach? Podróżuje wielu, do tego mamy zalew książek podróżniczych...

A.R.F.: Ojciec jednak podróżował inaczej niż wielu nam współczesnych. Lubił się trzymać na uboczu, wnikać w inny świat, poznawać historię ludzi. Studiował rzeczywistość, zanurzał się w niej. Staramy się podróżować tak jak on. Czy odnalazłby się w tych czasach? Myślę, że tak. To kwestia talentu, otwartej głowy. I serca...

Arkady Fiedler (1894–1985) – pisarz, reportażysta, przyrodnik i podróżnik. Brał udział w powstaniu wielkopolskim i II wojnie światowej. Urodził się w Poznaniu, przez kilkadziesiąt lat mieszkał w sąsiednim Puszczykowie. Odbył 30 wypraw, których efektem stały się 32 książki. Łącznie ukazały się w 23 językach i osiągnęły nakład 10 mln egzemplarzy. Najbardziej znane to: „Ryby śpiewają w Ukajali", „Kanada pachnąca żywicą", „Dywizjon 303".

Arkady Radosław Fiedler – starszy syn Arkadego, urodził się w 1945 roku w Londynie. Podróżnik, pisarz, samorządowiec, polityk. Brał udział w kilku wyprawach z ojcem, podróżował też sam. Autor książek: „Chwała Andów", „Najpiękniejszy ogród świata" i „Majowie – reaktywacja".

Marek Fiedler – młodszy syn Arkadego, pisarz, podróżnik, fotografik, dyrektor Muzeum-Pracowni Literackiej Arkadego Fiedlera z Ogrodem Kultur i Tolerancji w Puszczykowie. Autor m.in. książek „Szalony Koń" i „Siedzący Byk" poświęconych indiańskim wodzom

Rzeczpospolita:  W jaki sposób pakował się panów ojciec? Był uporządkowanym chaotyczny, sam pamiętał o wszystkim, a może potrzebował pomocy?

Arkady Radosław Fiedler
: Pakował się sam, ale to szczegół przecież. Znacznie ważniejsze były przygotowania merytoryczne. Trwały minimum rok. Ojciec mnóstwo czytał o krajach, do których się wybierał, i to czytał w kilku językach – znał niemiecki, angielski, hiszpański. Wypełniał notatkami kolejne zeszyty. To były naprawdę wnikliwe studia. Ojciec odbył przeszło 30 dużych podróży. Był pod tym względem bardzo doświadczony. Tymczasem przed każdą kolejną wyprawą bardzo się przejmował. Tak, jakby to był pierwszy i najważniejszy wyjazd w jego życiu.

Reisefieber?

Marek Fiedler:
Tak, właśnie reisefieber. Ojca trawiła gorączka podróży, a jednocześnie rozpierała go energia. Pamiętam taką sytuację, bardzo znamienną. Bodaj w 1957 roku ojciec wybierał się do Indochin. Klimat tam dla Europejczyka paskudny: duszno, gorąco, wilgotno, a do tego trzeba jeszcze chodzić po wertepach z pakunkami, walizami. Słowem, potrzebna jest dobra kondycja. Ojciec prawie każdego dnia jeździł do Poznania, by wejść do księgarni, biblioteki, czasem spotkać się z kolegami. Zwykle do pociągu wsiadał w Puszczykówku, teraz jednak szedł przez las do sąsiedniej stacji Puszczykowo. Żeby było dalej. Z powrotem podobnie. Pewnego dnia spotkał go jeden z naszych sąsiadów i zobaczył, że ojciec dźwiga jakieś pakunki. „Panie Fiedler, a co pan tam niesie?" – pyta. A ojciec na to, że cegły. Potem mówił, że bardzo mu się taka zaprawa przydała, bo podróż była ciężka. Z Indochin wrócił chory, miał amebę. Wyglądał jak szkielet. Kto wie, czy w ogóle byśmy go zobaczyli, gdyby na miejscu nie spotkał swojego przyjaciela, Polaka, specjalisty od chorób tropikalnych. Na własne oczy zobaczyliśmy wówczas, że z tropikami nie ma żartów.

A.R.F.
: Ojciec na szczęście był człowiekiem silnym, szczupłym, wysportowanym, potrafił sobie radzić z przeciwnościami. Podobną przygodę miał nad Ukajali w Ameryce Południowej. Tam jego nogę zaatakowały kleszcze. W zgięciu pod kolanem miał wielką krwawiącą ranę. Do końca życia pozostała mu blizna. No, ale takie ryzyko było wkalkulowane w podróżowanie do miejsc, które generalnie Europejczykom nie służą.

Tym bardziej że jeszcze kilkadziesiąt lat temu podróżowanie było diametralnie inne niż teraz. Niemal każda wyprawa wydawała się przedsięwzięciem poniekąd awanturniczym...

M.F.:
I trochę traperskim. Ale ojciec zawsze podkreślał, że najlepiej czuje się na uboczu, w lesie, wśród rdzennych mieszkańców. Pamiętam jedną z ostatnich jego podróży. W 1980 roku pojechaliśmy wspólnie do Kanady, by odwiedzić Indian, których przed laty opisał w książce „Kanada pachnąca żywicą". Obawiałem się tej wyprawy, bo ojciec miał prawie 86 lat. Nieśmiało zacząłem dopytywać, czy damy radę, ale on odparł krótko: „Daj spokój, właśnie tam czuję się naprawdę dobrze". I rzeczywiście. Spaliśmy pod namiotami, wokół pustka: las, jeziora... Wtedy najmocniej poczułem, że ojciec to człowiek lasu i namiotu.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Grób Hubala w Inowłodzu? Hipoteza za hipotezą
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS