Rzeczpospolita: W jaki sposób pakował się panów ojciec? Był uporządkowanym chaotyczny, sam pamiętał o wszystkim, a może potrzebował pomocy?
Arkady Radosław Fiedler: Pakował się sam, ale to szczegół przecież. Znacznie ważniejsze były przygotowania merytoryczne. Trwały minimum rok. Ojciec mnóstwo czytał o krajach, do których się wybierał, i to czytał w kilku językach – znał niemiecki, angielski, hiszpański. Wypełniał notatkami kolejne zeszyty. To były naprawdę wnikliwe studia. Ojciec odbył przeszło 30 dużych podróży. Był pod tym względem bardzo doświadczony. Tymczasem przed każdą kolejną wyprawą bardzo się przejmował. Tak, jakby to był pierwszy i najważniejszy wyjazd w jego życiu.
Reisefieber?
Marek Fiedler: Tak, właśnie reisefieber. Ojca trawiła gorączka podróży, a jednocześnie rozpierała go energia. Pamiętam taką sytuację, bardzo znamienną. Bodaj w 1957 roku ojciec wybierał się do Indochin. Klimat tam dla Europejczyka paskudny: duszno, gorąco, wilgotno, a do tego trzeba jeszcze chodzić po wertepach z pakunkami, walizami. Słowem, potrzebna jest dobra kondycja. Ojciec prawie każdego dnia jeździł do Poznania, by wejść do księgarni, biblioteki, czasem spotkać się z kolegami. Zwykle do pociągu wsiadał w Puszczykówku, teraz jednak szedł przez las do sąsiedniej stacji Puszczykowo. Żeby było dalej. Z powrotem podobnie. Pewnego dnia spotkał go jeden z naszych sąsiadów i zobaczył, że ojciec dźwiga jakieś pakunki. „Panie Fiedler, a co pan tam niesie?" – pyta. A ojciec na to, że cegły. Potem mówił, że bardzo mu się taka zaprawa przydała, bo podróż była ciężka. Z Indochin wrócił chory, miał amebę. Wyglądał jak szkielet. Kto wie, czy w ogóle byśmy go zobaczyli, gdyby na miejscu nie spotkał swojego przyjaciela, Polaka, specjalisty od chorób tropikalnych. Na własne oczy zobaczyliśmy wówczas, że z tropikami nie ma żartów.
A.R.F.: Ojciec na szczęście był człowiekiem silnym, szczupłym, wysportowanym, potrafił sobie radzić z przeciwnościami. Podobną przygodę miał nad Ukajali w Ameryce Południowej. Tam jego nogę zaatakowały kleszcze. W zgięciu pod kolanem miał wielką krwawiącą ranę. Do końca życia pozostała mu blizna. No, ale takie ryzyko było wkalkulowane w podróżowanie do miejsc, które generalnie Europejczykom nie służą.
Tym bardziej że jeszcze kilkadziesiąt lat temu podróżowanie było diametralnie inne niż teraz. Niemal każda wyprawa wydawała się przedsięwzięciem poniekąd awanturniczym...
M.F.: I trochę traperskim. Ale ojciec zawsze podkreślał, że najlepiej czuje się na uboczu, w lesie, wśród rdzennych mieszkańców. Pamiętam jedną z ostatnich jego podróży. W 1980 roku pojechaliśmy wspólnie do Kanady, by odwiedzić Indian, których przed laty opisał w książce „Kanada pachnąca żywicą". Obawiałem się tej wyprawy, bo ojciec miał prawie 86 lat. Nieśmiało zacząłem dopytywać, czy damy radę, ale on odparł krótko: „Daj spokój, właśnie tam czuję się naprawdę dobrze". I rzeczywiście. Spaliśmy pod namiotami, wokół pustka: las, jeziora... Wtedy najmocniej poczułem, że ojciec to człowiek lasu i namiotu.
Mówi się, że „przedwojenny materiał" był o wiele trwalszy od współczesnego...
A.R.F.: Być może, ale w przypadku ojca istotniejszy wydawał się inny czynnik: pozytywne nastawienie. Nikt go do podróżowania nie zmuszał, to były jego własne wybory. Podczas wypraw spał na statkach, korzystał z gościny poznanych za granicą Polaków, zdarzało się, że spędzał noc na gołej ziemi. Przez niemal całe życie niósł go entuzjazm. Jeździł po świecie przede wszystkim po to, by go poznawać, cieszyć się nim, a nie po to, by wyciągać jego wady.
M.F.: Ale jeśli chodzi o fizyczne predyspozycje, to też jest coś na rzeczy. Ojciec miał niskie ciśnienie. Kiedy w tropikach przeciętny biały Europejczyk cierpiał, u niego to ciśnienie się wyrównywało i czuł się dobrze.
No to wróćmy na chwilę do tego pakowania, które trochę nam umknęło.