Rewolucja w Libanie. Upadek Szwajcarii Bliskiego Wschodu

Eksplozja, która zmiotła port w Bejrucie, była dobitną metaforą sytuacji, w jakiej znalazł się cały Liban. Upadek finansów publicznych, paraliż służb komunalnych, postępująca epidemia Covid-19 nałożyły się na tradycyjny już konflikt między wszystkimi społecznościami zamieszkującymi ten kraj.

Publikacja: 23.10.2020 19:00

Fundamentalnym problemem Libanu pozostają podziały wyznaniowe, pod które skrojono system polityczny

Fundamentalnym problemem Libanu pozostają podziały wyznaniowe, pod które skrojono system polityczny

Foto: AFP, Joseph Eid

Dokąd zmierzamy? Do piekła, oczywiście – odparł Michel Aoun, były prezydent Libanu, zapytany niedawno o przyszłość ojczyzny. – Jeżeli tamtejsi politycy nie odłożą na bok swoich osobistych i wyznaniowych interesów, wybuchnie nowa wojna domowa – przestrzegał pod koniec września francuski prezydent Emmanuel Macron, który w ostatnich tygodniach usiłował wynegocjować stabilne, nawet jeśli tylko tymczasowe, status quo w dawnym terytorium mandatowym Francji.

Dyplomatyczna ofensywa Macrona spełzła na niczym. Sierpniowy wybuch w bejruckim porcie w ciągu tygodnia wymusił dymisję rządu Hassana Diaba. Paryż chciał zastąpić jego gabinet przejściowym, technokratycznym „małym rządem". Na jego premiera wskazano kolejnego szanowanego, ale mało znaczącego w libańskich układach politycznych, speca: dyplomatę i prawnika Mustafę Adiba. Adib obiecał sformować gabinet w ciągu dwóch tygodni, ale najwyraźniej przeszarżował – nie docenił faktu, że eksplozja, która zdemolowała Bejrut, nie wstrząsnęła bynajmniej realnymi liderami kraju, a właściwie składającymi się nań społecznościami. Wiele musiałoby się jeszcze stać, by zmusić ich do kompromisu.

Kraina permanentnego kryzysu

Fundamentalnym problemem Libanu pozostają bowiem podziały wyznaniowe, pod które skrojono system polityczny. W olbrzymim uproszczeniu można powiedzieć, że jego filarem stały się wyniki cenzusu przeprowadzonego w 1932 roku, kiedy społeczeństwo kraju liczyło niespełna 800 tysięcy ludzi (dziś to 4,5 mln). Najliczniejszym w owym spisie powszechnym wyznaniem byli chrześcijanie, z olbrzymią przewagą maronitów (227 tys.). To im przypisano stanowisko prezydenta. Drudzy w kolejności sunnici (178 tys.) mają prawo, zgodnie z tą polityczną układanką, desygnować premiera. Szyitom (155 tys.) pozostaje nominować przewodniczącego parlamentu, co wiąże się ze stosunkowo niewielkim zakresem władzy.

Podział władzy zabetonowano, nie przeprowadzając kolejnych spisów ludności. Do dziś pozostają nam tylko szacunki zewnętrznych ekspertów – np. w 2010 r. Pew Research Center oceniało, że w kraju cedrów 38 proc. społeczeństwa to chrześcijanie, a muzułmanie (tu zbiorczo sunnici i szyici) to 61,3 proc. CIA World Factbook podaje, że w 2017 r. chrześcijan było 36,2 proc., sunnitów – 28,7 proc., szyitów – 28,4 proc.

„Kraina mlekiem i miodem płynąca, miasto luksusu i słodyczy: dwadzieścia lat po ogłoszeniu niepodległości Liban był historią sukcesu" – zachwycał się libański historyk i polityk Samir Kassir w swojej monumentalnej historii Bejrutu. Zaiste, w latach 60. magazyn „Life" porównywał Bejrut do Las Vegas i St. Moritz, tyle że pachnących arabskimi przyprawami. W Ras Beirut, jednej z centralnych dzielnic miasta, wynajem apartamentu w owym czasie kosztował, astronomiczne wówczas, tysiąc dolarów. Wokół wyrastały artystyczne kolonie, wydawano 12 gazet w kilku językach, tu zrodziły się idee panarabizmu, nacjonalizmów arabskich, progresywnego socjalizmu. W mieście lubiła spędzać czas Rita Hayworth, bawił tu przed ucieczką do Moskwy szpieg Kim Philby, przyjeżdżali nafciarze z arabskiego ARAMCO.

Ale owoce tego boomu dzielili między siebie chrześcijanie i sunnici – i to nie tylko w kręgach rządowych. To oni mieli większe możliwości biznesowe, wpływali na rozdział środków z budżetu centralnego, brali stanowiska w armii, edukacji i służbie zdrowia. Wokół bogatego centrum Bejrutu rozciągał się Pas Nieszczęścia – ormiańskie i kurdyjskie przedmieścia, które stopniowo zasiedlali Palestyńczycy wygnani z Izraela czy szyici z południa kraju. Umieralność w tych dzielnicach była dwu, a czasem nawet trzykrotnie wyższa od krajowej średniej. W 1960 r. PKB per capita w Bejrucie sięgało 803 dol., na szyickim południu kraju było to 151 dol. Do momentu wybuchu wojny domowej w 1975 r. ta luka w dochodach tylko się powiększała.

Dla rządzących elit państwo od początku służyło do łupienia. – Pani Khoury już wydała te pieniądze w interesie libańskiej republiki – odparł w parlamencie prezydent Bishara Khoury, gdy jego małżonka wypuściła się w 1952 r. na zakupy do Paryża ze 100 tysiącami dolarów w złocie, ani chybi zaczerpniętymi z rządowego skarbca. Khoury zapłacił za tę eskapadę dymisją, ale też rodacy nie czuli się szczególnie wstrząśnięci: nie mieli wielkich oczekiwań. „Przez dekady bezpieczeństwo było sprawą rodziny i regionu. Lojalność obowiązywała wobec patrona" – wylicza w reportażu „Lebanon. A House Divided" Sandra Mackey, amerykańska dziennikarka, która przeżyła kilka dekad na Bliskim Wschodzie.

Gdyby w 1969 r. prasa nie napisała o kryzysie rządowym, który pozbawił kraj gabinetu na siedem miesięcy, zapewne nikt by tego nie zauważył. Umowy polityczne zawierano na tarasach luksusowych hoteli, a nie w parlamencie. – Podatki powszechnie ignorowano, a dla biednych były raczej rodzajem rabunku dokonywanego pod egidą czegoś nazywanego „państwem". Przybycie poborcy podatkowego ogłaszano w wioskach niczym wrogi najazd, z lamentami i agresywnymi odmowami. Mimo to poborcy zbierali, co mogli: nawet bydło. Potem, w drodze powrotnej, krewni osób, którym odebrano majątek, nagabywali ich, próbując odkupić zarekwirowany majątek – opisuje Mackey.

O ironio, system patronatów i podziałów wyznaniowych pękł na naszych oczach podczas protestów, które wybuchły w październiku ubiegłego roku. – Pierwszy raz w historii w kraju jest prawdziwa jedność – opowiadał reporterowi BBC Christian Manachi, 29-letni protestujący. – Ludzie zdali sobie sprawę, że chrześcijanin żyjący w skrajnym ubóstwie nie różni się niczym od sunnity czy szyity żyjącego w skrajnym ubóstwie – dorzucał. Jeśli jednak zmienia się społeczeństwo, to elity w ogóle, czego najlepszym dowodem jest bezczynne przyglądanie się przez sześć lat 2750 tonom saletry amonowej, które wybuchły 4 sierpnia.

W garści szyitów

"Ci ludzie" – mówili z pogardą sunnici o szyitach jeszcze w latach 70. Rozmawiając między sobą, bogatsi Libańczycy nie musieli nawet wspominać, o kim mówią. – Mają tyle dzieci, ile tylko możliwe. Nie dbają o ich edukację. Po prostu wysyłają ich do rządowych szkół – narzekali. Do lat 70. i wybuchu wojny domowej była to najbardziej upośledzona społeczność w kraju. Jeżeli założyć, że na początku lat 70. ci mieszkańcy południa kraju stanowili 17 proc. populacji (plus ćwierć miliona w samym Bejrucie), to na ich terytoria trafiało zaledwie 0,7 proc. rządowych środków na administrację.

Dlatego na szyickim południu przez dekady nie było dróg, publicznego transportu czy elektryczności. W wielotysięcznych miasteczkach nie było ani jednego gabinetu lekarskiego. W Bejrucie czekały na nich przeludnione dzielnice na południu miasta, w Ras Beirut mogli pracować jako śmieciarze. Nie awansowali w armii, w partiach politycznych nie zajmowali wyższych stanowisk.

Społeczność zorganizował dopiero Musa Sadr, wykształcony w Iranie, wywodzący się z prestiżowego klanu irackich duchownych (jego krewniakiem jest Muktada al-Sadr, radykalny duchowny, który z „tylnego siedzenia" współrządzi dziś Irakiem), skoligacony z ajatollahem Ruhollahem Chomeinim. Sadr zaginął w 1979 r., podczas wizyty u Muammara Kaddafiego, ale jego dziedzictwo przetrwało i u progu lat 80., po licznych podziałach organizacji szyickich, wydało też Armię Boga – Hezbollah. Ideolog tej nowej siły, szejk Fadl Allah, w jednym ze swoich traktatów sformułował credo formacji: perswazja nie wystarcza, trzeba uwalniać się poprzez użycie siły; sile trzeba stawiać czoła siłą, podobną lub większą.

Liderzy Hezbollahu od początku byli zapatrzeni w rewolucję islamską w Iranie, z czasem przyniosło to sojusz z Teheranem, który dziś staje się przekleństwem Libanu. Przede wszystkim dlatego, że Hezbollah – z perspektywy Zachodu ugrupowanie terrorystyczne – jest w Libanie potęgą. Zgodnie z systemem lokalnych patronatów jest też partią polityczną, sponsorem szkół i szpitali, dostarczycielem pomocy dla najbiedniejszych, koncernem medialnym.

Dziś Hezbollah bezsprzecznie rządzi olbrzymimi połaciami i niejednokrotnie wchodzi w buty państwa – jak w 2008 r., kiedy okazało się, że ugrupowanie założyło własne kamery na lotnisku w Bejrucie, by obserwować podróżnych. Podobnie jak wielu (może większość) szyitów ugrupowanie jest przeświadczone, że gdyby przeprowadzić cenzus dziś, wyznawcy tej odmiany islamu stanowiliby w kraju bezsprzeczną większość. Władze kraju nie mogą – i nawet nie próbują – przeszkodzić podwładnym szejka Nasrallaha, obecnego przywódcy Armii Boga, w wyjazdach do Syrii, podczas których formacje Hezbollahu walczą u boku armii syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada, a przede wszystkim – Irańczyków.

Jeżeli wierzyć doniesieniom libańskich mediów, to Hezbollah i partia Amal, z której niegdyś odłączyli się zwolennicy szejka Fadl Aallaha torpedują dziś wysiłki, by stworzyć technokratyczny rząd przejściowy. Domagają się, by w nowym gabinecie znaleźli się ich przedstawiciele i by przypadło im Ministerstwo Finansów. Wspomniany niedoszły premier Adib miał ustąpić właśnie dlatego, że nie chciał przystać na te żądania. Ale też Hezbollah w gabinetach rządowych jest nie do zniesienia dla Waszyngtonu: Biały Dom w ostatnich dniach nałożył sankcje na wysoko postawionych polityków Hezbollahu, a wiceprezydent Mike Pompeo zapowiada, że to dopiero początek embarga, które ma sparaliżować pomagierów Iranu na Bliskim Wschodzie.

Szkopuł w tym, że Hezbollah najprawdopodobniej planuje przeczekać Donalda Trumpa i jego administrację – innymi słowy, polityczny klincz potrwa przynajmniej do listopadowych wyborów w USA. Tyle że Liban może nie mieć tyle czasu.

Biednych przybędzie

Zniszczenia wywołane wybuchem 4 sierpnia były potężne: około 40 proc. miasta zostało ciężko uszkodzone, pozostawiając 300 tys. mieszkańców w zdewastowanych obiektach. Zgodnie z raportami WHO trzy szpitale zostały całkowicie wyłączone z funkcjonowania, trzy kolejne zniszczone w znaczącym stopniu, utracono ekwiwalent 500 łóżek szpitalnych oraz uszkodzonych zostało wiele placówek pierwszego kontaktu" – wyliczali lekarze z Bejrutu na łamach prestiżowego magazynu „The Lancet". „Zasadnicze dostawy żywności oraz medykamentów zostały zakłócone, m.in. poprzez zniszczenie silosu zbożowego oraz 17 kontenerów z dostawami artykułów medycznych, a także wyposażenia osobistego lekarzy. Podobne zniszczenia dotknęły infrastruktury: dróg, przedsiębiorstw, placówek edukacyjnych i zabytków" – dorzucają autorzy tego raportu.

Ale sierpniowa apokalipsa była jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Ledwie dwa tygodnie przed eksplozją Christoph Reuter, znawca Bliskiego Wschodu i reporter niemieckiego magazynu „Der Spiegel", opisał historię dwuletniego Walida z libańskiego Trypolisu, 237-tysięcznego miasta na północy kraju. Pewnego letniego wieczora Walid poczuł się źle – najpierw czuł się zmęczony, potem z każdą kolejną godziną stawał się coraz bardziej obolały i apatyczny. Rodzice zawieźli go do lekarza, który stwierdził prawdopodobne zapalenie płuc. Jedyne jednak, co miał do zaoferowania, to paracetamol. W jedynym działającym w mieście szpitalu odmówiono przyjęcia dziecka, podobnie w 20 prywatnych klinikach w mieście – wszędzie uzasadniano odmowę brakiem zaopatrzenia. Wieczorem zawieziono dziecko na izbę przyjęć – tam jednak poza rentgenem nie działała żadna aparatura. O czwartej nad ranem Walid zapadł w śpiączkę, dwie godziny później zmarł.

Być może kilka lat, może nawet kilka miesięcy wcześniej taka historia wyprowadziłaby tłumy demonstrantów na ulice – tak bywało w przeszłości. Dzisiaj jednak Libańczycy walczą o przetrwanie niemalże w takim samym stopniu, jak mieszkańcy któregoś z państw upadłych, jak Wenezuela czy Somalia. Już w ubiegłym roku liczba mieszkańców kraju żyjących poniżej progu ubóstwa przekroczyła 50 procent. Są tacy, którzy od miesięcy nie pozwolili sobie na zakup nowego ubrania. Inni zaciskają pasa, by wystarczyło na jedzenie. Zgromadzone oszczędności wyparowują w szybkim tempie: tylko w czerwcu libański funt stracił 90 proc. wartości, po rezygnacji Adiba kurs w niektórych kantorach miał wynosić 9000 funtów za dolara (od 1997 r. do października 2019 r. obowiązywał sztywny kurs wymiany 1500 funtów za dolara).

Lada chwila biednych jeszcze przybędzie. Niebawem bank centralny wstrzyma bowiem uruchomione po załamaniu się kursu funta subsydiowanie podstawowych towarów: paliwa, pszenicy, leków. Nie ma jednak innego wyjścia – dewastacja Bejrutu w sierpniu kosztuje państwo od 2,9 do 3,5 mld dol. (straty z utraconej działalności gospodarczej), a na odbudowę miasta należałoby wyłożyć od 1,8 do 2,2 mld dol. Jeszcze przed eksplozją jedyne jako tako działające placówki medyczne czy szkoły były własnością prywatną, dostępne były wyłącznie dla co bardziej majętnych obywateli.

To oznacza, że na ulice wyjdą zapewne kolejne tysiące sfrustrowanych Libańczyków. A tam bezpieczeństwa i porządku nie będzie już zapewne pilnować nikt, poza – być może – milicjami wyznaniowymi. Bowiem zarobki służb bezpieczeństwa skurczyły się o kilkadziesiąt procent, poziom przestępczości już wzrósł. – Pojawiła się nowa kategoria kradzieży: mleko w proszku, żywność i leki – kwitował gorzko anonimowy urzędnik w rozmowie z AFP. Jednocześnie media plotkują o tym, że między bojówkami poszczególnych społeczności już dochodzi do starć. – Groźba jest bardzo realna. W ciągu ostatniego miesiąca było już kilka takich incydentów. Dowodzą one, że broń krąży, nie brak też bezrobotnych młodzieńców, by ją nosić – potwierdzał reporterom Associated Press Heiko Wimmen, szef lokalnego oddziału International Crisis Group. W Bejrucie dodatkowo demonstranci będą zapewne potykać się o worki ze śmieciami, gdyż kryzys w służbach komunalnych po wybuchu 4 sierpnia jest w apogeum.

Niestety, jeżeli Liban doświadczy kolejnej fali protestów, skończą się one zapewne tak, jak poprzednie, co najwyżej umiarkowanym sukcesem. W ciągu ostatnich 15 lat Szwajcaria Bliskiego Wschodu doświadczyła co najmniej kilku dużych fal manifestacji, z których tylko pierwsza – cedrowa rewolucja po zamachu na premiera Rafika Haririego w 2005 r. – doprowadziła do realnych zmian: z kraju wycofano oddziały armii syryjskiej, które „pilnowały" realizacji zawartych w 1990 r. porozumień, kończących wojnę domową.

Jednak kolejne fale manifestacji nie przynosiły już takich efektów. Kolejne gabinety rządowe realizowały bliską neoliberalizmowi politykę gospodarczą, unikając jak ognia rozwiązywania systemowych problemów trapiących państwo od dekad. Libańczycy protestowali podczas arabskiej wiosny, domagając się większego wpływu na realną politykę. W 2015 r. miały miejsce kilkumiesięczne protesty, których pierwotną przyczyną był kryzys śmieciowy w Bejrucie. Wreszcie w ubiegłym roku ruszyły wspomniane demonstracje po załamaniu się libańskiego funta – na wyrost okrzyknięte przez organizatorów rewoltą, a nawet rewolucją. Podsyciła je ponownie bejrucka eksplozja, ale – wyjąwszy dymisję rządu, krok bardziej wizerunkowy niż mający praktyczny wymiar – libańskie elity wydają się kwitować to niezadowolenie wzruszeniem ramion. Co więcej, zdaniem ekspertów nawet Emmanuel Macron ma dla Libanu program minimum – nie tyle chce zmieniać status quo, ile zmusić dotychczasowych przywódców kraju do podjęcia kilku niezbędnych reform.

To dopiero początek

W ciągu mniej niż roku kraj doświadczył załamania finansowego, gospodarczej zapaści, masowych protestów, wybuchu epidemii koronawirusa i eksplozji, która praktycznie zrównała z ziemią najważniejszy port w kraju" – wylicza Associated Press. Libańczycy obawiają się, że to dopiero początek.

Wiele na to wskazuje, bowiem dopóki nie powstanie nowy rząd – wszystko jedno: technokratyczny i przejściowy czy będący wynikiem nowego politycznego rozdania – Bejrut nie będzie w stanie zawrzeć żadnego porozumienia w sprawie podstawowych reform finansowych. Bez takiego porozumienia żadna ze światowych instytucji finansowych nie udzieli państwu pożyczki (rozmowy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym utknęły w impasie jeszcze w lipcu). Bez pożyczki z kolei nie ma szans na poprawę funkcjonowania aparatu państwowego, co tylko potęguje wewnętrzny kryzys humanitarny, który z kolei owocuje kolejnymi społecznymi niepokojami. One zaś prowadzą do odżywania międzywyznaniowych resentymentów, które chętnie też wykorzystują wszystkie zewnętrzne siły, próbujące kontrolować sytuację w regionie: przede wszystkim Arabia Saudyjska i Iran, a w szerszym wymiarze – Francja i Stany Zjednoczone.

Według pesymistów to błędne koło prowadzi do nowej wojny domowej. Pod tym względem Libańczycy są jednak przewrotnie optymistyczni. – Wszyscy tu oszalejemy. Albo umrzemy z głodu. Albo i to, i to – kwitował jeden z rozmówców reportera tygodnika „Der Spiegel". – Kałasznikowy kosztują dziś między 2 a 3 tysiące dolarów – uzupełniał inny. – Zatem nikogo nie stać na nową wojnę – dorzucał sarkastycznie. Ot, wisielczy humor na bliskowschodnią modłę.

Dokąd zmierzamy? Do piekła, oczywiście – odparł Michel Aoun, były prezydent Libanu, zapytany niedawno o przyszłość ojczyzny. – Jeżeli tamtejsi politycy nie odłożą na bok swoich osobistych i wyznaniowych interesów, wybuchnie nowa wojna domowa – przestrzegał pod koniec września francuski prezydent Emmanuel Macron, który w ostatnich tygodniach usiłował wynegocjować stabilne, nawet jeśli tylko tymczasowe, status quo w dawnym terytorium mandatowym Francji.

Dyplomatyczna ofensywa Macrona spełzła na niczym. Sierpniowy wybuch w bejruckim porcie w ciągu tygodnia wymusił dymisję rządu Hassana Diaba. Paryż chciał zastąpić jego gabinet przejściowym, technokratycznym „małym rządem". Na jego premiera wskazano kolejnego szanowanego, ale mało znaczącego w libańskich układach politycznych, speca: dyplomatę i prawnika Mustafę Adiba. Adib obiecał sformować gabinet w ciągu dwóch tygodni, ale najwyraźniej przeszarżował – nie docenił faktu, że eksplozja, która zdemolowała Bejrut, nie wstrząsnęła bynajmniej realnymi liderami kraju, a właściwie składającymi się nań społecznościami. Wiele musiałoby się jeszcze stać, by zmusić ich do kompromisu.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS