Dla jednych joga to sposób na bóle pleców i rozruszanie mięśni. Innych przyciągają opowieści o harmonii, wyciszeniu i naprawie życia. Wielu ludzi właśnie takich obietnic oczekuje, chce ich słuchać.
– Czoło do sufitu, pępek do kręgosłupa. Wdech! Pies z głową w górę! Wydech! Pies z głową w dół! – podaje komendy prowadząca ćwiczenia pod nazwą power joga w jednym z warszawskich fitness clubów. Są i obco brzmiące nazwy. – Utkatasana. Tadasana – rzuca co jakiś czas prowadząca, zmieniając pozycję. Trudno się nawet na tych instrukcjach skupić, bo patrząc na szczupłą jak niteczka instruktorkę, nie można wyjść z podziwu nad tym, z jaką gracją potrafi się wyginać, złożyć w pół, czołem dotknąć kolan czy w mgnieniu oka zrobić nienaganny szpagat.
Na dużej sali kilkanaście pań – młodszych i starszych – stoi boso na matach i podąża wzrokiem za prowadzącą przy akompaniamencie muzyki relaksacyjnej. Jednym idzie lepiej, bo ćwiczą od wielu miesięcy, inne dopiero się uczą poszczególnych asan, czyli pozycji jogi. Tę pod nazwą gołąb ćwiczymy przy ścianie. Tylko jedna z uczestniczek daje radę w pełni powtórzyć to, co prezentuje prowadząca. Reszta nie ma takiej kondycji, za rzadko ćwiczy, więc i ciało jeszcze nie jest tak rozciągnięte jak trzeba. Po trudach 40-minutowego wyginania kilka chwil relaksu. Zakładamy ciepłe bluzy i kładziemy się na wznak. – Oddychaj głęboko. Czujesz, jak oddech rozchodzi się po twoim ciele – instruuje prowadząca. Leżymy chwilę, nic się nie dzieje, tylko cicha muzyka sączy się z głośników. Jeszcze wdech, zapalają się światła i koniec. Żadnych filozoficznych opowieści, medytacji czy pokłonów. Panie wymieniają się doświadczeniami, dopytują, co robić z bólem kręgosłupa czy nadgarstków. Po zajęciach power jogi idą na te o nazwach: płaski brzuch czy spalanie tłuszczu, lub wsiadają na rowerek treningowy.
Szukam więc czegoś mniej power, a bardziej joga, i trafiam do szkoły na warszawskiej Saskiej Kępie. Tu w ramach dekoracji zamiast plakatów z umięśnionymi paniami i panami ze sztangą czy hantlami w dłoniach wiszą kolorowe buddyjskie flagi modlitewne, w kątach stoją nastrojowe papierowe lampiony, na ławkach leżą barwne pluszowe poduszki, na parapetach zalegają kamyczki i muszle, palą się świece. „»Aum« has over 100 meanings one of them »welcome to the God«" („Aum" ma przeszło 100 znaczeń, jedno z nich to „Zapraszamy do Boga") – czytam na kolorowym obrazku zdobiącym korytarz.
Panuje spory tłok, bo właśnie kończą się zajęcia jogi dla dzieci, a zaraz potem zaczynają się te dla dorosłych. Sala niemal pełna. Kilkanaścioro joginów (czyli uprawiających jogę) jeszcze przed rozpoczęciem zajęć siedzi po turecku na matach. Niektórzy w pozycji lotosu, z wyciągniętymi rękami, z kciukami złączonymi z palcami wskazującym patrzą w dal. Tym razem nie ma muzyki, a prowadząca – ponieważ to zajęcia dla początkujących – dokładnie tłumaczy, gdzie postawić nogę, jak zadrzeć palce, co zrobić z ramionami i jakie mięśnie akurat rozciągamy. – Pierwsze powitanie słońca, wojownik pierwszy, wojownik drugi i oczywiście pies z głową w górę i w dół – podaje nazwy ćwiczeń.
Z niektórych leje się pot, po innych nie widać nawet odrobiny zmęczenia. Jeszcze trochę leżenia na macie przy zgaszonym świetle, pytanie o samopoczucie uczestników, ukłon ze złożonymi jak do modlitwy dłońmi i jogini w milczeniu rozchodzą się do szatni, ustępując miejsca następnym tłoczącym się przy wejściu do sali.