Piotr Zaremba: Polski przekaz historyczny jest niewygodny dla Niemiec i europejskich elit

Polski przekaz o historii jest z tak wielu powodów niewygodny dla Niemiec i kosmopolitycznych europejskich elit, że we frontalnym ataku wygrać nie możemy. W tych bataliach zawsze będziemy strzelać z pistolecików na wodę. Nie zwalnia to nas z dawania świadectwa.

Publikacja: 23.08.2024 10:00

Chyba wolę, aby dzisiejsi Niemcy czcili pamięć Stauffenberga, nawet wyolbrzymiając znaczenie jego sz

Chyba wolę, aby dzisiejsi Niemcy czcili pamięć Stauffenberga, nawet wyolbrzymiając znaczenie jego szarży, niż gdyby mieli kierować się solidarnością ze zbrodniczym reżimem. Na zdjęciu Adolf Hitler pokazuje Benito Mussoliniemu miejsce zamachu z 20 lipca 1944 r.

Foto: Hulton-Deutsch Collection/CORBIS/Corbis via Getty Images

Polska kultura polityczna jest od lat, a staje się coraz bardziej, kulturą „oburzingu” (formułkę przywołuję za Michałem Szułdrzyńskim). Dopiero co przedmiotem oburzenia stała się pewna impreza. W Gdańsku tamtejszy niemiecki konsulat zorganizował 16 lipca, w Dworze Artusa będącym częścią Muzeum Miasta Gdańska, spotkanie mające uczcić 90. rocznicę zamachu na Adolfa Hitlera.

Tamto zdarzenie miało miejsce 20 lipca 1944 r., tuż przed powstaniem warszawskim. Pułkownik Claus von Stauffenberg przyjechał do kwatery Führera pod Kętrzynem z bombą. Ta wybuchła, lecz nie zabiła dyktatora. Spiskowcy, głównie wysokiej rangi wojskowi, próbowali przejąć władzę w Berlinie, ale kiedy okazało się, że Hitler żyje, akcja się załamała. Organizatorzy spisku zginęli.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Pałac prezydencki kusi Donalda Tuska

Wystąpienie prof. Norberta Lammerta przywodzi na myśl słowa Bronisława Komorowskiego

Gdy chodzi o imprezę konsulatu, falę oburzenia wywołało w Polsce wystąpienie byłego przewodniczącego Bundestagu, a dziś prezesa chadeckiej Fundacji Adenauera prof. Norberta Lammerta. Zestawił on pucz z 20 lipca z warszawską Godziną „W”. Niemieckie wystąpienie przeciw dyktatorowi miało być także „powstaniem”, a na dokładkę „symbolem przyzwoitości i cywilnej odwagi”. Lammert przyznał, że jego autorzy nie byli „krystalicznymi demokratami”, lecz „ludźmi swoich czasów”, a jednak oba zdarzenia – to w Warszawie, i to w Niemczech – ma łączyć dążenie do wolności.

Oburzyli się przede wszystkim politycy prawicy i bliscy konserwatywnej stronie historycy. Radni PiS zawiadomili prokuraturę o „przestępstwie propagowania nazizmu”. Telewizja Republika poświęciła zdarzeniu niejedną audycję. Negatywne reakcje pojawiły się jednak poza tą bańką, skoro liberalna komentatorka Estera Flieger napisała w „Rzeczpospolitej” o „niemieckiej bezczelności”. „Dlaczego Polska ma pomagać Niemcom w prowadzeniu ich polityki historycznej? Czy obecni na uroczystości zgadzają się z przekazem Lammerta?” – pytała publicystka.

Skądinąd nikt nie przypomina znacznie bardziej spektakularnej awantury o stosunek do zamachu na Hitlera. Pośród gości we Dworze Artusa wyśledzono chyba jedynie Jacka Jaśkowiaka, prezydenta Poznania z Koalicji Obywatelskiej. Tymczasem w lipcu 2015 r. kończący kadencję prezydent RP Bronisław Komorowski pojechał do Berlina na zaproszenie Fundacji Adenauera. I nie tylko poświęcił kilka ciepłych zdań spiskowcom 20 lipca, ale snuł podobną analogię między tamtym przewrotem a powstaniem warszawskim.

Oczywiście, zaatakowano go, przede wszystkim z prawej strony, choć nie tylko. W sprzyjającym mu portalu naTemat.pl tekst na ten temat nosił tytuł „Afera o nazistę, którego honorował Komorowski”. Skądinąd podziały były bardziej skomplikowane po obu stronach. Od ataków dystansował się na przykład antyplatformerski historyk prof. Sławomir Cenckiewicz.

Tym razem centrolewicowy obóz rządzący milczy, choć pojawiła się próba uwikłania go w tę debatę. Poseł PiS Kacper Płażyński włożył myśl Lammerta o nici łączącej oba „powstania” w usta Krzysztofa Ruchniewicza. To niemcoznawca z Uniwersytetu Wrocławskiego, ale przede wszystkim pełnomocnik MSZ do spraw relacji polsko-niemieckich, więc człowiek związany z obecnym rządem. Rzecz opierała się na nieporozumieniu. W niemieckim „Tagesspiegel” ukazał się tekst Christopha von Marschalla, który nawiązał do słów Lammerta. Autor zacytował Ruchniewicza. W rzeczywistości polski naukowiec powiedział jedynie, że Niemcy wiedzą za mało o historii Polski, w tym o powstaniu warszawskim, i że w związku z tym warto pokładać nadzieję w takich inicjatywach jak polsko-niemiecki podręcznik do historii.

Prof. Ruchniewicz jest skądinąd autorem publikacji, w których broni niemieckiej opozycji konserwatywno-wojskowej przed najcięższymi zarzutami. Pytany przeze mnie o wystąpienie Lammerta uchylił się od komentarza, gdyż „nie zna całego tekstu”.

Claus Stauffenberg i inni spiskowcy warci obrony

Prawica, choć i takie postaci jak kreujący się na symetrystę dawny dyplomata Witold Jurasz, odpowiadają dziś kanonadą pod adresem Stauffenberga, który zawsze był twarzą tamtego zamachu, a po filmie „Walkiria” z Tomem Cruise’em stał się nim jeszcze bardziej. Przypomina się jego wieloletnie poparcie dla Hitlera i pogardliwe opinie o Polakach i Żydach utrwalone w listach do żony. Chce się więc wychwalać nazistę?

Mam tu inne zdanie. Spiskowcy byli środowiskiem, nie sprowadzajmy ich do jednej osoby. Tacy ludzie, jak były szef sztabu generał Ludwig Beck, feldmarszałek Erwin von Witzleben czy były burmistrz Lipska Carl Goerdeler, pozostawali w milczącej opozycji wobec Hitlera już przed wojną. Nie ma powodu, aby ich uważać in gremio za nazistów. Chcieli Führera obalać w roku 1938, obawiając się wojennej awantury. To Anglia i Francja pokrzyżowały im szyki, godząc się w Monachium na częściowy rozbiór Czechosłowacji. Potem ręce związały im wojenne sukcesy Hitlera, kiedy przeważająca część Niemców dosłownie oszalała.

Gdzieś na obrzeżach tego środowiska pojawiały się tak ciekawe inicjatywy jak Krąg Krzyżowej. Tam szukano przyszłości Niemiec w duchu tyleż demokratycznym, co chrześcijańskim. Idealiści typu Helmuta von Moltkego czy Petera Yorcka von Wartenburga, pochodzący z pruskiej szlachty, także zostali po 20 lipca straceni. Nie myśleli oni zapewne kategoriami polskiego interesu narodowego, tak jak nie myśleli nimi politycy jeszcze demokratycznej Republiki Weimarskiej. Tyle że przy ocenach historycznych można sobie pozwolić na zrozumienie komplikacji i na swoistą wielkoduszność całościowych ocen. Przynajmniej ja się o to staram.

Zasadne jest pytanie, czy w tamtym czasie kibicowalibyśmy puczystom. Co by wynikało dla Polaków, gdyby to oni zwyciężyli, zapewne niosąc zachodnim aliantom ofertę zachowania części niemieckiego stanu posiadania na Wschodzie? Wbrew pozorom odpowiedź nie jest oczywista. Warto mieć zresztą świadomość, że sami alianci, zafiksowani na formule bezwarunkowej kapitulacji, przyjęli klęskę tego przewrotu z lekceważeniem. Wcześniej odmawiali spiskowcom kontaktów. A po zduszeniu buntu republikańska „New York Herald Tribune” cieszyła się, że Hitler, niszcząc niemiecki korpus oficerski, wykonuje czarną robotę za Anglię i Amerykę. Za to czym innym jest ich ocena z perspektywy czasu. Lammert ma rację, że byli wśród nich ludzie przyzwoici, nawet jeśli stłamszeni przez historię. Choć byli i koniunkturaliści rozumiejący, że nadciąga wojenna klęska, której warto by uniknąć.

Do której grupy zaliczyć stającego się symbolem Stauffenberga? Bez wątpienia był „nawróconym ostatniej godziny”, człowiekiem o niepięknej przeszłości. Ale zdobył się na czyn wymagający osobistej dzielności. Można to docenić, zderzając go z reakcjami ogromnej większości korpusu oficerskiego trwającego ślepo przy Hitlerze. Pamiętajmy, że po wojnie zamachowcy z 20 lipca otoczeni byli przez niemieckie społeczeństwo zmową milczenia. Była to zmowa tych, którzy z różnych powodów trwali do końca przy systemie. Chyba wolę, aby dzisiejsi Niemcy czcili pamięć Stauffenberga, nawet wyolbrzymiając znaczenie jego szarży, niż gdyby mieli kierować się solidarnością ze zbrodniczym reżimem. Co nie znaczy, że my, Polacy, powinniśmy przyjmować dziwaczne analogie między „powstaniami”. Niemcy nie byli okupowani przez nazistów, Niemcy nazizm stworzyli i w swej zasadniczej masie akceptowali do końca. I jest zarazem prawdą, że Niemcy dzisiejsi próbują, co jest naturalnym ich interesem, zmienić ogólny wydźwięk tego, co działo się między 1933 a 1945 r. Uczynić siebie w mniejszym stopniu winnymi, w większym ofiarami.

Taką naturę miał sławny artykuł z tygodnika „Der Spiegel” z 2009 r., w którym Holocaust przedstawiano jako konsekwencję antysemityzmu pleniącego się w całej Europie. I taką naturę będzie miało mitologizowanie znaczenia spisku z 20 lipca 1944 r. Chciałbym okazać tamtym postaciom ludzki szacunek, ale zdystansować się od przedstawiania ich jako części ruchu oporu Europy. To był przecież opór nie tylko wobec ideologii nazizmu, ale wobec niemieckiego nacjonalizmu.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Pląsy wokół Donalda Trumpa

 Polsko-niemiecki podręcznik może służyć jako narzędzie naszej polityki historycznej

Zwierzam się ze swojego prywatnego poglądu. Nie zgadzam się ani z tymi, którzy wygrażają niemieckim spiskowcom, ani z tymi, którzy chcą podążać bezkrytycznie za niemiecką narracją. Z dwojga złego wybieram wszakże tych, którzy tę narrację odrzucają, choć wolałbym, aby nie robili tego przy pomocy siekiery. Może zresztą w dzisiejszej, skrajnie tabloidalnej rzeczywistości inaczej się nie da?

Wiele osób, szczególnie z prawej strony, wyraża strach przed triumfem tej narracji. W tym kontekście pojawia się obawa przed wspomnianym już podręcznikiem polsko-niemieckim, który był produktem wspólnego pomysłu szefów MSZ: Franka-Waltera Steinmeiera i Radosława Sikorskiego. Autorzy projektu reklamują go tak: „Podręcznik opowiada się za europejskim podejściem do wspólnej historii i rezygnuje z jednostronnych narracji narodowych”. Pisanie uśrednionych wersji dziejów mających pieczętować „europejski kompromis” rzadko się jednak udaje, bo trzeba to robić kosztem prawdy. Od siedmiu lat ten podręcznik jest dopuszczony w Niemczech. Dopuszczono go także w Polsce, ale poza ostatnim, czwartym tomem dla ósmej klasy podstawówki. On został zatwierdzony dopiero po zmianie rządu w tym roku – jako jeden z kilku, do wyboru przez nauczyciela. Towarzyszyły temu oskarżenia pod adresem PiS, że taką decyzję blokował.

Ten czwarty tom, produkt Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, leży przede mną. To opis czasów między rokiem 1939 i współczesnością, historia powszechna, ale ze szczególnym naciskiem na Polskę i Niemcy. Tom jest dziełem 11 historyków, sześciu niemieckich i pięciu polskich. Wydał mi się powściągliwy w ocenach, ale zbyt zdawkowy i suchy. Razi mnie powierzchowne ujęcie niektórych polskich zagadnień, choćby obrazu polskiego stalinizmu, roli Kościoła katolickiego czy fenomenu Solidarności. Brak polskich bohaterów, takich jak rotmistrz Pilecki. Nie zachwyca rozdział ostatni „Europa. Nasza historia. Nasza przyszłość” naszpikowany apologią Unii Europejskiej. Nie tak powinno się uczyć młodych ludzi krytycznego myślenia.

Trudno jednak podważać rozdziały poświęcone II wojnie światowej. Agresorami są w nich Niemcy, nie naziści. Ich zbrodnie, nawet jeśli opisane cokolwiek pobieżnie, nie są zamiatane pod dywan. Mamy podrozdział „Atak na polską inteligencję i kulturę”. Mamy obszerny i rzetelny opis powstania warszawskiego. Choć wspomina się o szmalcownikach, nie ma próby przerzucania odpowiedzialności za Holocaust na Polaków czy inne narody poza Niemcami.

To jest jakaś próba zapełnienia luk. Sami niemieccy historycy przyznają, że w ich społeczeństwie nie ma świadomości zbrodni na Polakach czy na innych narodach – poza Żydami. Powstanie warszawskie jest z reguły mylone, nawet przez osoby dobrze wykształcone, z powstaniem w getcie warszawskim.

W rozdziale „Ruch oporu w Europie” dostajemy podrozdział „Zamachy na Hitlera”. To ledwie wzmianka, z wyraźnym zaznaczeniem, że niektórzy ze spiskowców byli wcześniej zwolennikami nazizmu i że do swoich działań przystąpili w obliczu klęski Niemiec. Oddziela się to zdarzenie od takich przejawów moralnego oporu jak studencka organizacja Biała Róża. Nie ma tu próby przedstawiania spisku jako niemieckiego powstania, zwłaszcza że podkreślona jest niechęć „zdecydowanej większości Niemców” do zamachu.

Nie widzę w tej książce optymalnej oferty dla polskich dzieci, za to podręcznik mógłby być narzędziem polskiej polityki historycznej u naszego sąsiada. Pytanie o jego realny zasięg w Niemczech. W 2017 r. dopuściły go wszystkie landy poza Bawarią, ale nie zamówiła go w tym pierwszym roku żadna niemiecka szkoła. W roku 2021 podręcznik zdobył niemiecką nagrodę, ale kupiło go przez te wszystkie lata raptem 27 tys. Niemców. Trudno tu mówić o masowej obecności, choć współtwórca projektu Marcin Wiatr zwraca uwagę na korzystanie z niego również podczas polsko-niemieckich wymian młodzieży.

Donald Tusk nie ma żadnego pomysłu na politykę historyczną

Tak czy inaczej podręcznik jako narzędzie nie wystarczy. I tu pojawia się pytanie o politykę historyczną w ogóle. Tę prowadzoną poza granicami Polski, ale i tę uprawianą wobec własnych obywateli, bo to naczynia połączone.

Na łamach „Polityki”, tygodnika popierającego nowy rząd gorliwiej nawet niż „Wyborcza”, pojawił się tekst Rafała Kalukina „Powrót do przeszłości” ze znamiennym podtytułem „Niestety nowa władza jakoś na razie nie ma serca do polityki historycznej”. Zaczyna się od rytualnych narzekań na politykę historyczną PiS. Autor zakłada, że nowa władza powinna wymyślić nowy model takiej polityki, oczyszczony z nadmiernych akcentów martyrologicznych i ze zbędnego patosu. Podobno szykowano na rocznicę powstania widowisko mające łączyć hołd dla powstańców z radością z transformacji, ale brakło czasu i ochoty. Donald Tusk i Rafał Trzaskowski wybrali udział w konwencjonalnych rytuałach z czasów Lecha Kaczyńskiego. Premier obiecał nawet dodatkowe 100 mln na rozbudowę Muzeum Powstania.

Publicysta trafnie wychwytuje, że nowej ekipie rządowej na nowe formuły polityki historycznej szkoda i energii, i pieniędzy. Przy czym chodzi mu raczej o politykę adresowaną do samych Polaków. Ma jednak kłopot z diagnozą, co właściwie ta nowa władza powinna im powiedzieć. Powtarza za Ludwikiem Dornem, że „liberałowie nie mają własnej piosenki”. Ale nie tłumaczy, ani jaka to powinna być piosenka, ani po co ona obozowi, który ewidentnie nie chce się oglądać, może poza PSL, w przeszłość.

Mogę się zgodzić na przypomnienie, że prawica nadmiernie pompowała temat żołnierzy wyklętych, ba, że była zbyt konfrontacyjna wobec świata zewnętrznego, częściej gromiąc, niż tłumacząc. Ale to już powiedziano setki razy.

Michał Bilewicz, progresywny socjolog, radzi w tekście „Polityki”, żeby „pamięć o powstaniach została zrównoważona opowieścią o tym, co w polskiej tradycji też jest obecne: o chłopskiej zaradności, mieszczańskim pragmatyzmie, zdolności Polaków do przystosowania się w niesprzyjających okolicznościach”. I na to mogę się zgodzić. Ale poza tym, że to tylko hasła, że nie ma tu żadnej „piosenki”, nie dostajemy odpowiedzi na podstawowe pytanie. Gdzie oręż w globalnych dyskusjach, na przykład o II wojnie światowej, kiedy przychodzi nam się spotkać w nich z konsekwentną polityką historyczną choćby Niemiec.

Ten lodowaty stosunek do przeszłości próbuje ostatnio przełamać PSL. Jego projekt, nazywany ustawą o wychowaniu patriotycznym, przygotowany przez dawnego polityka prawicy Kazimierza Ujazdowskiego, wyposaża władzę w nowe narzędzia. Wpisano do niego i obowiązek organizowania szkolnych wycieczek w miejsca ważne dla polskiej tożsamości, i Program Kościuszkowski, mający promować patriotyczne inicjatywy. To jednak tylko oprzyrządowanie. Nie zadziała bez woli politycznej.

Tekst o polityce pamięci popełniła niedawno w „Plusie Minusie” przywoływana już Estera Flieger. Ją bardziej martwi międzynarodowa bezsilność polskiego przekazu historycznego. Stawia pytanie, co począć, gdy połowa mieszkańców Izraela uważa Polaków za współautorów Holocaustu. Ona także obwinia o nieporadność PiS, choć nie oszczędza i liberalnych elit, które w imię antypisizmu są skoncentrowane na oskarżaniu dawnych Polaków o wszystkie możliwe grzechy. Tekst był pełen trafnych obserwacji, ale nie doprowadzał nas do wyraźnej konkluzji. Poza poczuciem grozy: oto Niemcy potrafią, my nie.

Ja także nie będę niczego nikomu radził. Zauważę coś jednak, trochę na kontrze wobec tekstu Flieger, która sugeruje, że istnieje jakiś kamień filozoficzny, tylko trzeba go odkryć. Nie kwestionuję zmarnowanych szans i źle wydanych pieniędzy przez prawicę. Tym bardziej zauważam chłód obecnego obozu rządowego, który odprawia narodowe rytuały z obowiązku, za to, jak sądzę, zadba o likwidację przy pierwszej okazji Instytutu Pamięci Narodowej, bo „prawicowy”, i niczym go nie zastąpi. Ale mamy do czynienia z czymś jeszcze.

Polski przekaz jest z tak wielu powodów niewygodny dla dominujących potęg, z Niemcami, ale i kosmopolitycznymi europejskimi elitami na czele, że we frontalnym ataku wygrać nie możemy. Możliwe są tylko małe kroczki, które zresztą Flieger wychwytuje, choćby w działaniach Instytutu Pileckiego, też przecież będącego produktem PiS, który miał do polityki historycznej, w odróżnieniu od Tuska, stosunek emocjonalny. Mam wrażenie, że w tych bataliach zawsze będziemy strzelać, my, Polacy, z pistolecików na wodę, niezależnie od linii kolejnych ekip.

Czytaj więcej

„Przez ścianę”: Znali się nie z widzenia

A to nie wszystkie problemy naszej polityki historycznej – wzrasta niechęć do „maczyzmu” i „militaryzmu”

Nie zwalnia to nas z dawania świadectwa. Wracam do początku, czyli do awantury wokół Stauffenberga. Nie przyłączam się do ataków na zabitego pułkownika Wehrmachtu, ale rozumiem nieufność wobec narracji prezesa Lammerta. Może lepiej, żeby w tej sprawie mówiono za dużo, niż żebyśmy ulegali pokusie robienia przyjemności innym, zwłaszcza kiedy i tak są skuteczniejsi od nas.

Problem dostosowywania się do cudzych wersji nie jest jedynym. Przemiany cywilizacyjne nie pracują na rzecz poczucia ciągłości. Po lewej stronie mamy coraz większą fascynację polską odmianą tzw. kultury woke. Przeszłość staje się jedynie punktem wyjścia do obwiniania i rozliczania, często ahistorycznego, poprzednich pokoleń. Dumę z wojennego bohaterstwa zastępuje się niechęcią wobec „maczyzmu” i „militaryzmu”.

Ale i część ludzi o prawicowych przekonaniach zaczęła się polskiej historii wstydzić, za wiele w niej przecież porażek. Urzędowym hołdom wobec ostatnich żyjących powstańców towarzyszyły w tym roku w internecie liczniejsze niż kiedykolwiek szyderstwa z samego powstania. Pewien internauta pytał powstańca ze zdjęcia, czy nie lepiej, aby w sierpniu 1944 r. „wyluzował się i poszedł na piwo”. I nie było to bynajmniej pytanie „lewaka”.

Możliwe, że jest w tym także efekt wahadła. Polacy są zmęczeni intensywną, wieloletnią fascynacją własną historią. W tym samym czasie Niemcy próbują nadgonić dziesiątki lat narzuconego odgórnie wstydu, ale przecież oni też podlegają nowym trendom, z globalną kulturą woke na czele. W jednym na pewno warto by ich naśladować: w ponadpartyjnym, narodowym konsensusie dotyczącym rzeczy najważniejszych. Piszę to bez nadziei, że tak się stanie.

Polska kultura polityczna jest od lat, a staje się coraz bardziej, kulturą „oburzingu” (formułkę przywołuję za Michałem Szułdrzyńskim). Dopiero co przedmiotem oburzenia stała się pewna impreza. W Gdańsku tamtejszy niemiecki konsulat zorganizował 16 lipca, w Dworze Artusa będącym częścią Muzeum Miasta Gdańska, spotkanie mające uczcić 90. rocznicę zamachu na Adolfa Hitlera.

Tamto zdarzenie miało miejsce 20 lipca 1944 r., tuż przed powstaniem warszawskim. Pułkownik Claus von Stauffenberg przyjechał do kwatery Führera pod Kętrzynem z bombą. Ta wybuchła, lecz nie zabiła dyktatora. Spiskowcy, głównie wysokiej rangi wojskowi, próbowali przejąć władzę w Berlinie, ale kiedy okazało się, że Hitler żyje, akcja się załamała. Organizatorzy spisku zginęli.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi