Amerykańska kampania prezydencka doznała zawrotnego przyśpieszenia. Najpierw zamach na Donalda Trumpa wywołał falę współczucia i podziwu dla republikanina. Zwołana zaraz potem konwencja republikańska w Milwaukee była widownią nieznanej w amerykańskiej polityce partyjnej jedności i niemal mistycznego kultu wobec milionera. Człowieka, który w roku 2016 wchodził do tego obozu politycznego jako intruz torujący sobie drogę wielkimi pieniędzmi, ale też wykorzystujący nieznany Europie mechanizm bezpośrednich prawyborów. Niewątpliwie Trump złapał wiatr w żagle.
Zaraz potem zrezygnował z kandydowania pod presją swojej Partii Demokratycznej prezydent Joe Biden. Namaścił wiceprezydent Kamalę Harris i w chwili, kiedy piszę te słowa, jest już raczej jasne, że to ona będzie nominowana w sierpniu, bo zdaje się mieć za sobą wystarczającą liczbę delegatów na konwencję. Zarazem nie wiemy, czy ta polityczka, młodsza o generację od Bidena i Trumpa, ożywi witalne siły demokratów. A może przeciwnie, zdezorientuje część lewicowego elektoratu i okaże się łatwiejszą do pobicia konkurentką, bo reprezentuje radykalne skrzydło swojego obozu, a jako zastępczyni Bidena nie zyskała dużej popularności.
Czytaj więcej
Liberałowie powiedzieli jak najstarszy syn z bajki: my bierzemy przyszłość, pokażemy wam, jak prowadzić biznesy. Lewica powiedziała jak średni syn: my weźmiemy teraźniejszość, zadbamy o wyrzucanych z pracy. Prawicy został tylko kot, czyli przeszłość. Ale okazało się, że to był kot w butach. Bo kto definiuje przeszłość, ten ma siłę zmieniania przyszłości - mówi Marcin Napiórkowski, semiotyk kultury, współautor musicalu „1989” i książki „1989. Pozytywny mit”.
Polacy jak Amerykanie
To wszystko podnieca polskich polityków i komentatorów, tak jakby sami brali udział w amerykańskich wyborach. Jedni niemal oferują swoje poparcie Trumpowi, inni gotowi są walczyć na forach internetowych w obronie Partii Demokratycznej. Prezydencki minister Marcin Mastalerek ogłasza, że szanujący się polski polityk powinien mieć dobre stosunki z obiema amerykańskimi potęgami, po czym jedzie do Milwaukee kibicować Donaldowi Trumpowi. Z kolei premier Donald Tusk i minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wychwalają pod niebiosy Joe Bidena i życzą dobrze jego ewentualnej następczyni – naturalnie, jak to oni, w internecie.
Tak globalizuje się nam polityka. Przed dwoma tygodniami pisałem o wielkim oszustwie lub może popisie mitomanii liberałów i lewicy w stosunku do Donalda Trumpa. Punktem wyjścia był artykuł w tygodniku „Polityka”, ogłaszający, że Trump to już na pewno faszysta (wcześniej traktowano to jako hipotezę). Tekst był pełen metodologicznych przekłamań, bo przecież definicje faszyzmu są doskonale znane, ale za to powielał histerię analogicznych mainstreamowych środowisk amerykańskich i zachodnioeuropejskich.