Piotr Zaremba: Pląsy wokół Donalda Trumpa

Polscy prawicowcy kibicujący Trumpowi mogą się wkrótce zamienić w karpie witające Boże Narodzenie. Bo jeśli naprawdę zobaczymy nowe Monachium kosztem Ukrainy z Trumpem w roli głównej, to właśnie ci piewcy polityka milionera staną się w pierwszym rzędzie współwinni.

Publikacja: 26.07.2024 17:00

Chór komentatorów w telewizji Republika zapewnia z ekranu, że asystujący Trumpowi kandydat na wicepr

Chór komentatorów w telewizji Republika zapewnia z ekranu, że asystujący Trumpowi kandydat na wiceprezydenta J.D. Vance nigdy był przeciwnikiem pomocy Ukrainie. Nie trzeba jednak wiele wysiłku, aby dowiedzieć się, jak jest naprawdę. Na zdjęciu ich zwolennicy, 22 lipca, Radford w Wirginii

Foto: ALEX WONG/GETTY IMAGES NORTH AMERICA/Getty Images via AFP

Amerykańska kampania prezydencka doznała zawrotnego przyśpieszenia. Najpierw zamach na Donalda Trumpa wywołał falę współczucia i podziwu dla republikanina. Zwołana zaraz potem konwencja republikańska w Milwaukee była widownią nieznanej w amerykańskiej polityce partyjnej jedności i niemal mistycznego kultu wobec milionera. Człowieka, który w roku 2016 wchodził do tego obozu politycznego jako intruz torujący sobie drogę wielkimi pieniędzmi, ale też wykorzystujący nieznany Europie mechanizm bezpośrednich prawyborów. Niewątpliwie Trump złapał wiatr w żagle.

Zaraz potem zrezygnował z kandydowania pod presją swojej Partii Demokratycznej prezydent Joe Biden. Namaścił wiceprezydent Kamalę Harris i w chwili, kiedy piszę te słowa, jest już raczej jasne, że to ona będzie nominowana w sierpniu, bo zdaje się mieć za sobą wystarczającą liczbę delegatów na konwencję. Zarazem nie wiemy, czy ta polityczka, młodsza o generację od Bidena i Trumpa, ożywi witalne siły demokratów. A może przeciwnie, zdezorientuje część lewicowego elektoratu i okaże się łatwiejszą do pobicia konkurentką, bo reprezentuje radykalne skrzydło swojego obozu, a jako zastępczyni Bidena nie zyskała dużej popularności.

Czytaj więcej

Marcin Napiórkowski: Liberałowie i lewica przegrywają swą niewiarą w potrzebę mitu

Polacy jak Amerykanie

To wszystko podnieca polskich polityków i komentatorów, tak jakby sami brali udział w amerykańskich wyborach. Jedni niemal oferują swoje poparcie Trumpowi, inni gotowi są walczyć na forach internetowych w obronie Partii Demokratycznej. Prezydencki minister Marcin Mastalerek ogłasza, że szanujący się polski polityk powinien mieć dobre stosunki z obiema amerykańskimi potęgami, po czym jedzie do Milwaukee kibicować Donaldowi Trumpowi. Z kolei premier Donald Tusk i minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wychwalają pod niebiosy Joe Bidena i życzą dobrze jego ewentualnej następczyni – naturalnie, jak to oni, w internecie.

Tak globalizuje się nam polityka. Przed dwoma tygodniami pisałem o wielkim oszustwie lub może popisie mitomanii liberałów i lewicy w stosunku do Donalda Trumpa. Punktem wyjścia był artykuł w tygodniku „Polityka”, ogłaszający, że Trump to już na pewno faszysta (wcześniej traktowano to jako hipotezę). Tekst był pełen metodologicznych przekłamań, bo przecież definicje faszyzmu są doskonale znane, ale za to powielał histerię analogicznych mainstreamowych środowisk amerykańskich i zachodnioeuropejskich.

Jeśli tej histerii ulega rządząca dziś ekipa Donalda Tuska, dostajemy coś w rodzaju samospełniającej się przepowiedni. Otóż w obliczu hipotetycznych niebezpieczeństw związanych z rządami kapryśnego Trumpa ustawia się ona zawczasu na przesadnej kontrze wobec człowieka, który może rządzić USA. Ze szkodą dla polskiego bezpieczeństwa, które zależy w znacznym stopniu od każdej amerykańskiej administracji. Wyrazem tego jest wysyłanie na szefa polskiej placówki w Waszyngtonie senatora Bogdana Klicha, który zdążył zasłynąć atakowaniem Trumpa na platformie X.

Dziś warto się z kolei przyjrzeć przekłamaniom i złudzeniom polskiej prawicy. Nie mają one aż takich konsekwencji praktycznych jak antytrumpowe krucjaty Tuska czy tygodnika „Polityka”. Od zepchniętych do opozycji, ba, walczących o przetrwanie polskich prawicowców niewiele dziś zależy. A jednak ich próba określenia się wobec zmiany warty w Ameryce może mieć wpływ na nastawienie części Polaków, a także na ich własną polityczną sytuację. Możliwe, że 2025 rok przyniesie przecież falę zasadniczych rozstrzygnięć w polityce międzynarodowej. Superważnych, także dla Polski i Polaków.

Rozumiem, że środowisko Prawa i Sprawiedliwości szuka na mapie świata kogoś ważnego i odnoszącego sukcesy, kogo może opisać jako swojego sojusznika. Nie wypaliło z eurosceptycznym przełomem w Europie, w Brukseli nadal rządzi koteria partii unijnego mainstreamu. Za to „nasz Trump” idzie jak burza. Wiedzie mu się coraz lepiej.

J.D. Vance i Donald Trump o Ukrainie

A jednak absurdem powiało od samego początku. Oglądam telewizję Republika, która kibicuje amerykańskim republikanom tak dalece, że wysłała do USA całą ekipę reporterów i jako jedyna transmitowała ostatni dzień konwencji w Milwaukee. Trump namaszcza pierwszego dnia na wiceprezydenta swojego dawnego republikańskiego oponenta, senatora J.D. Vance’a z Ohio. Chór komentatorów związanych z tą stacją i zapraszanych do niej polityków PiS zapewnia mnie z ekranu, że nie jest prawdą, jakoby Vance był przeciwnikiem pomocy Ukrainie. Dziennikarz Republiki nazwał to „insynuacją mainstreamowych mediów”. Ten spektakl powtarzał się potem wiele razy.

Nie trzeba specjalnego wysiłku, aby dowiedzieć się, jak jest naprawdę. Senator Vance był w swojej izbie jednym z organizatorów długiego blokowania tej pomocy i nawet w finale głosował przeciw niej. Wcześniej w rozmowie z gwiazdą alt-prawicy Steve’em Bannonem powiedział, że sytuacja Ukrainy go nie obchodzi. Że ważne jest to, co dzieje się na granicy USA z Meksykiem, a nie na granicy rosyjsko-ukraińskiej.

Jestem ciekaw, co przeważało w tym chórze nieprawd na temat Vance’a. Ignorancja? Świadome oszukiwanie własnej publiczności? Pisałem przed dwoma tygodniami, że kiedy ktoś uprawia politykę, powinien znać realia. Jeśli aktywiści prawicy kupują tę wersję rzeczywistości serio, to szkodzą sami sobie.

Ale idźmy dalej. Można się oczywiście pocieszać, że Donald Trump dobrał sobie współkandydata nie z powodu jego poglądów na świat, lecz ze względu na jego rolę w polityce krajowej. Bo jest to dziarski polityk usiłujący z powodzeniem przemawiać w imieniu biedoty ze stanu Ohio czy nawet całego, dotkniętego strukturalnymi kłopotami amerykańskiego Midwestu (Środkowego Zachodu). Warto też dodać, że nawet jeśli kandydat na wiceprezydenta odgrywa znaczącą rolę w kampanii, to jego wpływ na politykę już po wyborze bywa z reguły ograniczony.

Tyle że sam Donald Trump gra w rozdaniu dotyczącym Rosji i Ukrainy znaczonymi kartami. Prawda, w toku prekampanii nie zajmował wyraźnego stanowiska. Podejrzewano go o podsycanie republikańskiego oporu wobec wielomilionowej pomocy dla Kijowa w Kongresie. Ale powtarzał tylko jedno: gdyby on był prezydentem, nie doszłoby do tej wojny. Władimir Putin bałby się go. A Bidena się nie bał, zwłaszcza po przeprowadzonej w atmosferze paniki ewakuacji sił amerykańskich z Afganistanu. Była to śpiewka trudna do udowodnienia i podszyta megalomanią. Ale to konkurent Trumpa Ron DeSantis, gubernator Florydy, szedł dalej w izolacjonistycznych receptach wobec pogrążonej w kłopotach Europy.

Jeśli ktoś miał wątpliwości co do przyszłego kierunku w przypadku zwycięstwa Trumpa, powinna je rozwiać sama konwencja w Milwaukee. Było tam, owszem, obecne także skrzydło, które moglibyśmy nazwać umownie reaganowskim. Były spiker Izby Reprezentantów Kevin McCarthy porównał nawet Putina do Hitlera. Ale w republikańskiej platformie (czyli przyjmowanym na konwencji programie) nie znalazła się zapowiedź wsparcia Ukrainy, choć głosowała za nim ostatecznie na Kapitolu większość republikanów. Znalazła się za to enigmatyczna obietnica „zakończenia wojny”. Co ona właściwie oznacza?

Powtórzył ją potem w swoim wystąpieniu sam Trump, łącząc z tradycyjną przypowiastką o tym, jak to źle, że nie był prezydentem w roku 2022. Powtórzył bez cienia konkretu, jak to zakończenie miałby osiągnąć. Ta opowieść stała się jakąś mistyczną tajemnicą republikanów.

Czytaj więcej

Koalicja sparaliżowanych

Pusto wokół Wołodymyra Zełenskiego

Czy będzie to osiągnięte zmuszeniem do ustępstw Ukrainy, tych terytorialnych, a może i tych związanych z jej suwerennością? Nikt tego nie ogłasza, ale jest to raczej jasne. W Polsce tak to interpretuje choćby czołowy rzecznik ustępliwości wobec Rosji, naczelny tygodnika „Do Rzeczy” Paweł Lisicki, który ubolewa, że polska prawica nie zasłużyła wcześniej na pełne zaufanie Trumpa i miejsce to zajął premier Węgier Victor Orbán. Skądinąd republikański kandydat, opowiadając, jak to nie dopuściłby do wybuchu wojny, powoływał się właśnie na opinię Orbána, czołowego zwolennika paktowania z Putinem. A na konwencji zaprosił do siedzenia obok siebie Tuckera Carlsona, prawicowego komentatora, który o ugłaskiwaniu Rosji marzył od początku i nawet pojechał do Moskwy rozmawiać z rosyjskim prezydentem.

Politycy PiS na czele z europosłem Dominikiem Tarczyńskim, który zdążył obiecać podróż do USA i agitowanie za Trumpem wśród amerykańskiej Polonii, wolą o takich konsekwencjach w ogóle nie mówić. Niektórzy się nie wypowiadają na ten temat, inni kładą nacisk na międzynarodową solidarność konserwatystów. Równocześnie niektórzy bliscy pisowskiej prawicy komentatorzy próbują odbijać piłeczkę: to rządy Niemiec i Francji mają marzyć, by wrócić do interesów z Moskwą. Z kolei Biden, owszem, przyznawał gigantyczną pomoc Zełenskiemu, ale przecież i tak okazała się ona niewystarczająca, a w pewnych momentach limitowana przez Biały Dom rządzony przez demokratów.

Są i sygnały idące całkiem w drugą stronę. Po powrocie z USA wiosną tego roku prezydent Andrzej Duda sugerował (a jego współpracownicy robili to jeszcze bardziej otwarcie), że uzyskał od Trumpa obietnicę dalszego wspierania Ukrainy. Potwierdzeniem miało być odblokowanie ustawy pomocowej w Kongresie przez republikanów, choć tak naprawdę decyzję ogłoszono jeszcze przed spotkaniem Duda–Trump. Co tak naprawdę usłyszał polski prezydent? I czy Trump jeszcze pamięta, co wtedy powiedział? Czy będzie pamiętał za rok? Może się tego dowiemy, ale na razie jesteśmy skazani na niepewność. Niepewność w coraz bardziej nieprzyjemnej atmosferze wokół Ukrainy. Z pewnością perspektywa objęcia władzy w Waszyngtonie przez Trumpa nie jest jedyną jej przyczyną. Mamy do czynienia z coraz mniejszą wiarą polityków w różnych krajach świata, że Rosję da się w pełni powstrzymać. W Polsce z kolei opadła fala proukraińskich nastrojów. Krajowa prawica ma nawet więcej powodów, aby zobojętnieć, niż inne segmenty polskiej sceny – od kiedy Zełenski wykonał przyjazne gesty wobec Berlina i Donalda Tuska.

Wreszcie zaś mówi się coraz bardziej otwarcie o upadku po ponad dwóch latach wyniszczającej, totalnej wojny morale w samej Ukrainie. Zwolennicy ugody, typu Pawła Lisickiego, triumfują: jak można było realnie myśleć o trwałym zablokowaniu Rosji, która ma wielokrotnie więcej wszystkiego? Zełenskiemu wyczerpują się i zasoby ludzkie, i materialne. Nawet on sam po raz pierwszy wspomniał o możliwości podjęcia pokojowych rozmów z udziałem Rosji. Czy można było sobie wyobrazić inny obrót sytuacji? Czy był on możliwy w przypadku jeszcze większej i bardziej skutecznej pomocy? Pytanie jest retoryczne, więc obwinianie kogokolwiek o ten stan rzeczy to strata czasu.

Tak naprawdę jeszcze większa i skuteczniejsza pomoc mogła, a może wręcz musiała, prowadzić do bezpośredniego starcia NATO z Rosją. Tak jak w roku 1941, kiedy amerykański Lend-Lease Act (teraz Kongres podobnie nazwał jedną z pomocowych ustaw) musiał się prędzej czy później zmienić w przystąpienie USA do wojny. Joe Biden tego nie chciał, podobnie jak żaden z pozostałych przywódców Zachodu, dlatego odwlekał konkluzję. Trump, który obnosi się ze swoim handlowym stosunkiem do całego świata, może chcieć być wyrazicielem specyficznego międzynarodowego realizmu, zwłaszcza że izolacjonistyczne odruchy sporej części Amerykanów nie są jego wymysłem. On więc niczego nie musi odwlekać.

Pułapka na polską prawicę

Tomasz Lis może go nazywać „marionetką Putina” – ale to nie dziennikarstwo, tylko czysta propaganda. Trump nikogo bowiem nie obsługuje. Przeciwnie, twardo broni własnego interesu. Ale niewątpliwie jeśli dojdzie do nowego Monachium na niekorzyść Ukrainy, w Polsce zacznie się też rozgrywka o interpretację: kogo obwiniać? Na pewno to amerykański prezydent ma najwięcej instrumentów, aby wtłoczyć Ukrainę w upokarzający pokój. Wysunie się w tym dziele na pierwszy plan przed takich mistrzów kunktatorstwa i nieszczerości, jak kanclerz Olaf Scholz czy prezydent Emmanuel Macron.

Jaką to stwarza perspektywę dla prawicy nad Wisłą, która podczas swoich rządów przekonywała Polaków, że Ukraina nie może przegrać, bo to stanowi zagrożenie także dla naszego bezpieczeństwa? Czy teraz będzie z kolei uzasadniać presję wobec Kijowa? I czy przekonanie jakiejś części społeczeństwa do tej całkiem nowej wersji byłoby zgodne z długofalowym interesem Polski? U nas realizm to gotowość odpierania rosyjskiego imperializmu.

Zarazem to kwestia reputacji obozu Jarosława Kaczyńskiego, Mateusza Morawieckiego i Andrzeja Dudy. Jeśli naprawdę zobaczymy nowe Monachium, rządząca dziś centrolewicowa koalicja uzna to za potwierdzenie swoich racji i obaw. Po pierwsze, stwierdzą, że trzeba się trzymać europejskiej wspólnoty obronnej, a właściwie ją tworzyć, bo to pewniejsze niż osłabiane przez awanturnika Trumpa NATO. Po drugie, ci, którzy wzywali do ufania i popierania Trumpa, są współwinni. Absurdalna do tej pory teza o immanentnie prorosyjskiej roli prawicy zyska wreszcie porządny fundament.

Co do wizji europejskiego systemu obronnego bardzo długo jeszcze będzie on fikcją. Wystarczy przypomnieć nastawienie Berlina i Paryża wobec proponowanych wojskowych wydatków. Za to drugi punkt tego założenia może się zmaterializować. Cieszący się z perspektywy zwycięstwa Trumpa polscy prawicowcy będą przypominali karpie witające Boże Narodzenie. Przecież brali za niego odpowiedzialność, wystawiali mu kredyt zaufania. Trudno będzie temu zaprzeczyć.

Polacy może przestali lubić Ukraińców, a w każdym razie lubią ich mniej niż dwa lata temu, ale nie zaczęli lubić Rosjan. Na miejscu PiS unikałbym więc pląsów wokół Trumpa we własnym interesie. Ale zdaje się, że tendencja jest dokładnie odwrotna.

Czy przy Donaldzie Trumpie zagrożone będzie samo NATO, ostatnia zapora przeciw rosyjskiemu imperializmowi? Tak twierdzi zastęp zachodnich liderów, a za nimi Donald Tusk. Uwagi Trumpa i Vance’a o „pasażerach na gapę” (państwach Europy Zachodniej nieskłonnych łożyć na zbrojenia) nie są same w sobie podważaniem transatlantyckiej obronności. Berlin i Paryż naprawdę powinny się bardziej przyłożyć. Ale kiedy Trump zaczyna nagle domagać się, przy swojej antychińskiej obsesji, płacenia za gwarancje obrony od Tajwanu, zaczynam się zastanawiać, czy ten polityk zmienił się na lepsze, czy jednak na gorsze.

Oczywiście pozostają nadzieje polskiej prawicy na to, że Trump ją szczególnie lubi. W czasie swojej poprzedniej kadencji naprawdę robił przymiarki do gospodarczej transformacji naszego regionu w duchu antyniemieckim. Teraz podczas konwencji w Milwaukee znalazł chwilę dla przedstawicieli prezydenta Dudy: Marcina Mastalerka i Wojciecha Kolarskiego. Ale pamiętajmy: rządzić w Polsce będzie nadal ekipa Tuska, wręcz zachęcająca do pogorszenia relacji z ekipą milionera. A sympatia do odchodzącego Dudy nie musi oznaczać sympatii Trumpa do Polaków.

Zarazem polscy prawicowcy niewiele wiedzą o celach Trumpa, co nie przeszkadza im fantazjować na ich temat. Te rojenia dotyczą nawet zapowiadanej przez republikanów polityki wewnętrznej. To już nie ma dla nas praktycznego znaczenia, ale jest przyczynkiem do opowieści o tym, jak myślenie życzeniowe rozchodzi się z opisem rzeczywistości.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Związki partnerskie, czyli państwo dla egoistów

Republikanie bardziej solidarni

Czytamy i słyszymy, że Partia Republikańska wkroczyła na nową solidarystyczną drogę, jak PiS w roku 2015, podczas gdy administracja Bidena reprezentuje interes wielkich korporacji. Było i jest inaczej. To Joe Biden próbował „pisowskiej” polityki, przedkładając Kongresowi, zgodnie z tradycją demokratów, wielkie pakiety socjalne, choćby wprowadzenie niezgodnych z amerykańską tradycją urlopów macierzyńskich. Część tego programu zablokował Kongres, m.in. głosami pojedynczych demokratycznych senatorów. Taka jest specyfika amerykańskiej polityki, nieopartej na pełnej partyjnej dyscyplinie.

Prawda, że Donald Trump z kolei zerwał z jednym wolnorynkowym aksjomatem, wypracowanym przez republikanów za czasów Ronalda Reagana: próbował podważyć skutki ekonomicznej globalizacji. W roku 2016 obiecywał Amerykanom ściągnięcie przemysłu na powrót do Ameryki czy odnowienie stanu zaniedbanej infrastruktury. Mogło to zadowolić klasę pracującą. Bardziej się to jednak nie udało, niż udało.

Teraz wrócił do protekcjonistycznych haseł, choćby do zapowiedzi podnoszenia ceł. Przed Reaganem był to element programu republikanów. Trump obiecuje też powstrzymanie niekontrolowanej imigracji, co nie jest żadnym „rasizmem” czy nie daj Boże „faszyzmem”, bo restrykcje na granicach obowiązywały w przeszłości przez dziesiątki lat. Słabością tego programu jest wszakże jego mglistość. To na razie hasła, a nie projekty ustaw. A poprzednia czteroletnia kadencja Trumpa nie przyniosła za wielu realnych zmian w tej mierze.

Faktem jest, że po raz pierwszy od lat gościem na konwencji republikańskiej był działacz związkowy, Sean O’Brien, lider związku przewoźników. Niektórzy mówią w związku z tym, że partia Trumpa stanie się partią szarego człowieka. Choć dotychczas samo hasło „republikanin” charakteryzowało raczej lepiej sytuowanych. Czyżby kroiła się częściowa wymiana elektoratów między partiami?

Działaniem na rzecz gospodarki jest niewątpliwie zapowiedź zerwania z eksperymentami klimatycznymi. Biden jako prezydent próbował w tej sprawie postępować za Europą. Białą biedotę z amerykańskiej prowincji ma pozyskać też zerwanie z ideologicznym forsowaniem rasowej równości. Z kolei w kwestiach obyczajowych Trump przedstawiany jako fundamentalista jest ostrożny. Republikanie zapowiadają tyle, że to stany mają regulować kwestie aborcji czy jednopłciowych związków.

Republikanie nie są i nie będą amerykańskim PiS. Jeśli ktoś tak sądzi, jest naiwny – inny kraj, inne obyczaje i społeczeństwo. Podczas swojej pierwszej kadencji administracja Trumpa proponowała ograniczenie ubezpieczenia zdrowotnego. To z kolei zablokowali pojedynczy senatorowie republikańscy. Przemysł próbowano ściągać na powrót do Ameryki obniżkami podatków.

Dla Polaków ważniejsze jest pytanie, na ile Trump podważy dotychczasowy system międzynarodowych zabezpieczeń, nie oferując w zamian niczego. Jeśli weźmie udział w kawałkowaniu Ukrainy, zmieni do końca ład międzynarodowy w dżunglę, cofając go o kilkadziesiąt lat. Jednocześnie nie jest wcale pewne, czy to zrobi. Ale pląsy polskiej prawicy wokół mogą się zakończyć połykaniem przez ludzi Kaczyńskiego niejednej, mało strawnej żaby.

Amerykańska kampania prezydencka doznała zawrotnego przyśpieszenia. Najpierw zamach na Donalda Trumpa wywołał falę współczucia i podziwu dla republikanina. Zwołana zaraz potem konwencja republikańska w Milwaukee była widownią nieznanej w amerykańskiej polityce partyjnej jedności i niemal mistycznego kultu wobec milionera. Człowieka, który w roku 2016 wchodził do tego obozu politycznego jako intruz torujący sobie drogę wielkimi pieniędzmi, ale też wykorzystujący nieznany Europie mechanizm bezpośrednich prawyborów. Niewątpliwie Trump złapał wiatr w żagle.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi