Koalicja sparaliżowanych

Dopóki obecny obóz władzy będzie miał choćby minimalną przewagę nad PiS, głosy wzywające koalicjantów do zgody będą słuchane. A co, jeśli sondaże się pogorszą? Przykład tego, czym to się może skończyć, mamy za Odrą.

Publikacja: 28.06.2024 17:00

Włodzimierz Czarzasty chyba coraz mocniej wątpi w Lewicę jako oddzielny projekt, Szymona Hołownię ni

Włodzimierz Czarzasty chyba coraz mocniej wątpi w Lewicę jako oddzielny projekt, Szymona Hołownię niewiele różni od działaczy KO, a zafascynowany Donaldem Tuskiem Władysław Kosiniak-Kamysz ma opory przed zwadą w koalicji. Na zdjęciu: przed konsultacjami z prezydentem w sprawie tworzenia nowego rządu, 24 października 2023 r.

Foto: Andrzej Iwanczuk/REPORTER/East News

Wyniki wyborów europejskich są dla Donalda Tuska swoistą łamigłówką. To dla niego dobrze, że Koalicja Obywatelska zajęła pierwsze miejsce i rozpycha się kosztem swoich koalicjantów. Ale te wyniki nie wskazują na to, że wszyscy wyborcy Trzeciej Drogi i Nowej Lewicy garną się do zwycięzcy.

Przykładowo aż 60 proc. głosujących na Trzecią Drogę w wyborach parlamentarnych tym razem zostało w domu. Może to być związane ze specyfiką tych wyborów. Ale może to trwalsze zjawisko.

Czytaj więcej

Kacper Kita: Kto wywróci stolik w Unii Europejskiej?

Jak być razem?

Przypomnijmy, że ta koalicja zdobyła w październiku zeszłego roku większość w następstwie przekonania części wyborców, że PSL i (lub) Polska 2050 są realną konkurencją także dla formacji Donalda Tuska. Stało się tak pomimo zapowiedzi Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza, że idą do wyborów oddzielnie, ale potem chcą rządzić razem z Tuskiem.

Obecnie zsumowane wyniki koalicyjnych podmiotów to zaledwie 50,27 proc. – wobec 53,71 proc. w wyborach parlamentarnych. To dzwonek ostrzegawczy. Jakie jednak wnioski powinien wyciągnąć każdy z liderów? – Więcej koalicyjności – oznajmił wiceprezes ludowców Marek Sawicki. Niestety, nie wskazał przykładu tematyki, za sprawą której koalicjanci Tuska, w tym PSL, mieliby się wybijać na większą podmiotowość.

To zabawne, ale obecna prawicowa opozycja krytykuje partie rządzące za dwie ułomności. Z jednej strony wytyka koalicjantom Tuska brak podmiotowości. Premier ma ich rozgrywać jak dzieci. Z drugiej – każda publiczna rozbieżność jest kwitowana konkluzją „znowu się kłócą”. A w polskiej polityce panuje od lat przekonanie, że wszelkie swary w obrębie wspólnego politycznego projektu są niedopuszczalne i godne potępienia.

Brak logiki w tej krytyce można by usprawiedliwić tym, że podobne niespójności w ocenach pojawiały się i w czasach, kiedy rządził PiS. Opozycja nazywana totalną raz mówiła o dyktaturze Jarosława Kaczyńskiego we własnym obozie, a innym razem wieściła rozpad Zjednoczonej Prawicy, bo polityk Suwerennej Polski skrytykował premiera Mateusza Morawieckiego albo też Morawiecki odwinął się Zbigniewowi Ziobrze. Nic w tym więc nowego. Tylko recenzenci zamieniają się rolami.

Zabawiając się na moment w teoretyka, powiem, że spory wewnątrz koalicji kilku partii są w zasadzie czymś naturalnym. Gdyby politycy wchodzący w jej skład niczym się nie różnili, tworzyliby wspólne ugrupowanie. Co więcej, takie spory mogą się okazać twórcze, bo pozwalają dokonywać ostatecznego wyboru spośród kilku różnych rozwiązań. Konieczne jest tylko stworzenie czytelnego mechanizmu ucierania stanowisk.

Także różnice zdań w łonie jednej partii nie powinny budzić grozy. W wielu starych demokracjach to coś naturalnego i także sprzyjającego szukaniu optymalnych dróg. W Polsce, gdzie główne partie są w dużej mierze własnością swoich liderów, każda taka rozbieżność wywołuje panikę.

W tym sensie uważam relacje wewnątrz koalicji Tuska za wciąż bardziej naznaczone nadmiernym ujednoliceniem niż zagrażające rozchwianiem. Naturalnie z widowiskowymi sporami wiążą się też niebezpieczeństwa. Elektorat czy elektoraty mogą je źle zrozumieć, a nawet odebrać jako przejaw permanentnego, niszczącego kryzysu. W Polsce długo utrzymywała się absurdalna wizji polityki, w której wszyscy zgodnie szukają rozwiązań. Kiedy zaś zmieniła się ona w wojnę warownych obozów, nikt już nie wierzy w jedność całej sceny politycznej, ale kłótnie wewnątrz obozów niekoniecznie muszą budzić entuzjazm.

Zerknijmy na Niemcy

Skądinąd koalicyjne kłopoty, kiedy cywilizowane spory zmieniają się w chaotyczne swary, nie są specjalnością jedynie Polaków. Pewien polityk prawicy dzielił się ze mną niedawno analogiami z sytuacją w Niemczech. – Niech pan się przyjrzy kłopotom Olafa Scholza. Ciekaw jestem, kiedy Tusk stanie przed podobnymi dylematami – mówił.

W Niemczech przez dziesiątki lat preferowano politykę opartą na konsensusie: między partiami rozmaitych koalicji, a po części nawet i między rządową większością i opozycją. Jednak ostatni trójpartyjny układ rządowy, złożony z socjaldemokratów z SPD, liberałów z FDP i Zielonych, stanął w obliczu trudności: ekonomicznych, kiedy nagle niemiecka gospodarka przestała być perfekcyjnie funkcjonującym zegarkiem, społecznych, by przypomnieć kwestię imigracji, i nawet związanych z polityką zagraniczną (problem, na ile pomagać Ukrainie).

Efektem były spadające sondaże partii tej koalicji. W wyborach europejskich SPD dostała ledwie 14 proc. głosów, Zieloni – niespełna 12 proc., FDP – 5 proc. Wyprzedził je nie tylko tradycyjny blok CDU-CSU, ale także budząca panikę antysystemowa AfD, niewchodząca z innymi siłami politycznymi w kompromisy. Na początku czerwca tego roku rząd Scholza był źle oceniany przez 79 proc. Niemców.

Reakcją były jeszcze przed tymi wyborami częściowo publiczne kłótnie w ekipie kanclerza. „Sueddeutsche Zeitung” cytował już w marcu opinię artysty kabaretowego Maximiliana Schafrotha, zdaniem którego koalicja sprawia wrażenie „niezwykle niezdarnej i źle zmontowanej, jak Fiat Multipla, samochód nazywany »szklanym pudełkiem z fałdą na boczku«, wyglądającym jak jedna wielka pomyłka”.

Każda partia zaczęła przeć w inną stronę. FDP – wzywać do obniżek podatków i reform systemowych sprzyjających oszczędnościom. SPD – do „poluzowania kotwicy budżetowej” i do miliardowych programów społecznych, a Zieloni – do kierowania tych sum na politykę klimatyczną. Doszło do gorszących wzajemnych pretensji i żalów. FDP zaczęła podważać niektóre elementy Zielonego Ładu, na przykład przyszły unijny zakaz produkcji aut z silnikami spalinowymi. Co ciekawe, owocowało to tylko przejściowymi przyrostami głosów. Wyniki europejskie są takie, jakie są.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Nie obrażajmy się na mity w kulturze

Kłopoty Trzeciej Drogi

Czy tak samo będzie w Polsce? Na razie słyszymy niejasne wezwania do wybicia się słabszych partii na niepodległość, ale z niewielkimi konkretami. Dla Trzeciej Drogi jako całości konkretem jest ponawiane żądanie obniżenia składki zdrowotnej dla wszystkich pracujących, budzące w takiej skali opory Tuskowego ministra finansów. Czy jednak to przedsięwzięcie jest w stanie przemówić do wyobraźni Polaków? Zwłaszcza w czasach, kiedy równocześnie mówi się o zadłużeniu szpitali, kłopotach NFZ z finansowaniem elementarnych usług medycznych i wiecznych kolejkach do tych usług.

Problem w tym, że choć Trzecia Droga dostała w zeszłym roku przyzwoity wynik jako łagodniejsza wersja wolnorynkowej Konfederacji, nie zasypała nowego parlamentu konkretnymi inicjatywami na rzecz przedsiębiorczości (poza ową obniżką składki). Jej odrębność miała zresztą polegać głównie na czymś innym: na spokojniejszym języku łagodzącym kanty polaryzacji. To jednak w praktyce nie zadziałało. Agresywne poczynania marszałka Sejmu Szymona Hołowni wobec posłów PiS Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika to próba licytowania się z KO na brutalność w dziele rozliczeń. Podobną rolę odgrywali posłowie Trzeciej Drogi w komisjach śledczych.

Czy inna linia była możliwa i czy dawałaby większe poparcie? Nie wiemy. Niby wyborcy Hołowni i Kosiniaka także chcą w większości rozliczeń PiS, a jednak można odnieść wrażenie, że ściganie się na gotowość do represji zaciera odrębność tego projektu politycznego od podwładnych Tuska. Były takie momenty, kiedy zwłaszcza PSL-owcy przypominali sobie o tym, że mieli szukać jakiejś „trzeciej drogi”. Ale na przykład pomysł „konstytucyjnego nowego otwarcia”, do czego nawoływał na początku kadencji Kosiniak, okazał się niestrawny i dla Tuska (który werbalnie tylko na chwilę go poparł), i dla Kaczyńskiego. Nie ma w spolaryzowanym parlamencie miejsca na takie kompromisy, na wyłanianie na gruzach „systemu PiS” nowych ciał.

Sam PSL odgrywa po trosze rolę kontrapunktu dla progresywnej większości tej koalicji w kwestiach światopoglądowych. Najświeższym tego przykładem jest słaby opór wobec niektórych punktów ustawy o związkach partnerskich. Ludowcy nie kwestionują samej zasady, ale tropią w projekcie Lewicy ryzykowne zapisy dotyczące przysposabiania dzieci jednego z partnerów jednopłciowej pary. Nie wiemy, jak długo wytrwają w wątpliwościach. Przecież wszyscy mają świadomość, że to prawo jest tylko pierwszym krokiem w kierunku jednopłciowych małżeństw wraz z pełnym prawem do adopcji. Sami PSL-owcy przyznają to czasem w telewizyjnych dyskusjach.

Równocześnie w stosunku do innych przemian zachowują się na ogół tak, jakby ich nie widzieli. Poseł Marek Sawicki słusznie niepokoił się na początku kadencji perspektywą oddania resortu edukacji przedstawicielowi lewicy, bo będzie to przesunięcie wahadła w kierunku drugiej skrajności, przeciwnej tej, którą reprezentował Przemysław Czarnek. Dziś radykalny kurs ministerki (albo ministry) Barbary Nowackiej w takich kwestiach, jak cięcia w programach i listach lektur czy redukowanie godzin religii, nie jest przez nich podważany. To samo dotyczy projektów Ministerstwa Sprawiedliwości, choćby prac nad ustawą o mowie nienawiści, co zapowiada cenzurę w imię rygorów politycznej poprawności.

„Rzeczpospolita”zauważyła ostatnio inny, co najmniej kontrowersyjny pomysł szefa tego resortu Adama Bodnara: zamiar uproszczenia procedur rozwodowych. W niektórych przypadkach miejsce sądu miałby zająć urzędnik stanu cywilnego. Dotyczyłoby to sytuacji, kiedy obie strony godzą się na koniec małżeństwa, jest to jednak rozwiązanie bez wątpienia niesprzyjające trwałości rodzin. Nawet jeśli podążają za ludzkim wygodnictwem, to także zachęca, aby traktować małżeństwo jako coś nieostatecznego i łatwego do rozwiązania.

Podczas pierwszych wspólnych rządów z PO Kosiniak-Kamysz miał zasługi w postaci pewnych prorodzinnych rozwiązań – z wydłużeniem urlopów macierzyńskich na czele. Nie zanosi się jednak na to, aby dziś PSL przeciwstawił tendencjom w istocie antyrodzinnym jakąś swoją konsekwentną agendę. Dobrze, że chociaż Kosiniak zaprotestował przy użyciu tradycyjnej patriotycznej retoryki przeciw usunięciu ojca Kolbe, rotmistrza Pileckiego i rodziny Ulmów z wystawy Muzeum Historii Polskiej, przejętego przez nową władzę.

Zarazem nawet pomruki ludowców sprowadzają na nich niecierpliwe pouczenia większości tej koalicji. I ujawniają też niespójności Trzeciej Drogi. Polska 2050 zdominowana jest przez progresywnych posłów, którzy mówią całkiem innym językiem niż PSL – nie tylko zresztą w kwestiach dotyczących wiary i obyczajów. Kurs partii Hołowni bywa bardziej euroentuzjastyczny i pełen naiwnego klimatycznego dogmatyzmu nawet niż język partii Tuska. To Hołownia powtarza co jakiś czas wezwanie do przyjęcia euro, wciąż odrzucanego w kolejnych sondażach przez większość Polaków.

Ostatnio delegowana przez jego partię minister klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska chciała wesprzeć w Radzie Europejskiej projekt Nature Restoration Law przewidujący m.in. wtórne zabagnianie niegdyś osuszonych terenów. Wywołało to zaniepokojenie PSL-owskich rolników, ale też i reakcję Donalda Tuska, który kazał jej być przeciw, bo premier teraz wzywa do rozluźnienia rygorów Zielonego Ładu. Chyba nic nie ujawniło tak mocno sztuczności projektu Trzeciej Drogi. Trzyma się on już tylko siłą inercji.

Lewica w dołku

W wyborach europejskich Trzecia Droga nie przekroczyła 7 proc. Gdyby to przełożyć na logikę wyborów sejmowych, groziłoby jej pozostanie pod kreską 8-proc. progu dla koalicji. Lewica dołowała już wcześniej. Teraz dostała nieco ponad 6 proc. Jej agenda to z kolei niemal wyłącznie kwestie związane z programowym antyklerykalizmem i przebudową społeczeństwa w progresywnym duchu. Czyni ją to prawie nieodróżnialną od trendów panujących w Koalicji Obywatelskiej.

Można oczywiście znaleźć nieliczne przykłady, kiedy udaje jej się odróżnić czymś innym. Niedawno sprzeciwiła się projektowi Trzeciej Drogi przywracającemu dwie handlowe niedziele w miesiącu. Nie uległa szantażowi posła Polski 2050 Ryszarda Petru, który potraktował ten powrót do dawnych czasów także jako manifestację świeckości państwa (świętowanie niedziel to również postulat Kościoła katolickiego). Ale ten akt sympatii dla interesów pracowniczych jawi się jako wyjątek od reguły. Lewicowi ministrowie mają niewiele pomysłów na bardziej prospołeczny program całego rządu. A jeśli już je czasem forsują, jak minister rodziny i pracy Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, to bez skutku.

Znamienna jest obojętność Nowej Lewicy wobec programu wielkich inwestycji dziedziczonych po PiS. Bywa to uzasadniane niechęcią wobec ekipy Kaczyńskiego i Morawieckiego, ale najczęściej nie jest uzasadnione wcale. Wyjątkiem jest tu garstka posłów partii Razem pozostających permanentnie gdzieś na obrzeżach tego środowiska, a czasem wręcz bliskich opuszczenia go.

I można z łatwością zauważyć, że tę inercję polityków lewicowych, ale nie tylko ich (wystarczy prześledzić wypowiedzi na ten temat Hołowni), zaszczepił im sam Donald Tusk. Maciej Wilk, lider środowiska popierającego z bezpartyjnych pozycji projekt Centralnego Portu Komunikacyjnego, dokonał analizy wpisów premiera na platformie X, będących skądinąd główną formą komunikowania się lidera tego rządu z narodem. Zauważył, że Tusk nigdy nie przedstawia swojego stosunku do istotnych przedsięwzięć związanych z rozwojem Polski. „Rozwój? CPK? Atom? Porty? Koleje? Drogi? Infrastruktura? Nie ten adres” – napisał Wilk.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: W samorządach nie ma zwycięstw, ani porażek

Kto spija śmietankę

O czym więc pisze premier? Dziewięć dziesiątych jego postów jest poświęconych atakom na poprzedników. Oczywiście, owe wpisy służą zarazem najczęściej obronie własnej polityki. Jej niedostatki są zawsze zawinione przez TAMTYCH. Gdy wzmaga się obawa przed paktem migracyjnym poprzedzanym niemieckimi push backami na terytorium Polski, Tusk przypomina aferę wizową. Jednym tchem oskarża prawicę o rasizm i o sprowadzenie do Polski nadmiernej liczby ludzi innego koloru skóry.

Nie wyłania się z tego spójny program, żadna przyszła wizja Polski, poza hasłami nowoczesności i europejskości, czyli marszu z mainstreamem UE. No, może widać pewne wyjątki. Podczas kampanii do europarlamentu Tusk mobilizował poparcie dla twardej obrony wschodniej granicy przed inwazją ludzi podsyłanych przez reżim Łukaszenki. Było to wskazanie jakiegoś politycznego celu, co więcej, pozostające w kolizji z przekonaniami humanitarystów i pięknoduchów, którzy najchętniej by tę granicę otwarli, a są najczęściej lewym skrzydłem obozu Tuska.

Ale nawet i ta, w sumie pozytywna, akcja propagandowa miała dodatkowy cel – pozyskanie nowych stronników w wyborach, na dokładkę kosztem ministra obrony z PSL, któremu Tusk najwyraźniej ukradł temat wojennej gotowości. I którego pogrążył żądaniem zamknięcia afery z żołnierzami zatrzymanymi rzekomo za to, że otworzyli ogień w kierunku agresywnych migrantów. Władysław Kosiniak-Kamysz nie jest tak złym ministrem, jak twierdzą opozycyjne media. Próbuje kontynuować politykę modernizacji armii. Jest jednak człowiekiem skromnym, nie popisuje się w mediach społecznościowych. I dlatego śmietankę spija za niego wiecznie obecny w tych mediach Tusk. Nieprzypadkowo w niedawnym sondażu pracowni IBRiS, w którym Polacy oceniali nowych ministrów, to Kosiniak miał wyjątkowo dużo ocen negatywnych.

Tusk działał już raz podobnie jako premier w latach 2007–2014. Obdarzony wielką władzą, pozostawiał znaczną samodzielność ministrom, ale też żądał, aby nie zawracali mu głowy kłopotami. Unikał jak ognia większych systemowych reform, niczego nie próbował koordynować. Tylko czasem angażował się w widowiskową, markującą sprawczość „pokazuchę”. Nagle wypowiadał wojnę dopalaczom albo inicjował pozorną, ale absorbującą media debatę o in vitro. Wtedy jeszcze nie bawił się codziennie internetowymi wpisami, ale efekt był mniej więcej ten sam co teraz.

Co ciekawe, pomimo braku całościowej agendy to jego nowy rząd, a nie oskarżany o rozdawnictwo pisowski doczekał się teraz postępowania Komisji Europejskiej w sprawie nadmiernego deficytu budżetowego (formalnie dotyczy to budżetu za zeszły rok, choć idzie to na konto nowej władzy). Parę wydatków wynikających z wyborczych obietnic musiał przecież nakazać, na ogół jednak połowicznych, jak w przypadku podwyżek dla sfery budżetowej. Czy jego gra na zwłokę w kwestii prorozwojowych inwestycji to jedynie kwestia charakteru preferującego pasywność? Na pewno wierzy, że to podbijanie bębenka antypisowskiej histerii gwarantuje mu polityczną bezkarność. Obojętne, co zrobi lub czego nie zrobi.

W takiej sytuacji zdawać by się mogło, że partie sojusznicze mogłyby tym bardziej wypełniać tę pustkę własnymi pomysłami. Nie jest to proste. Po pierwsze, polski ustrój daje mocną pozycję szefowi rządu, choćby to była tylko władza blokowania. Po drugie, Tusk oddziałuje na swoich koalicjantów paraliżująco, bo choć przyszedł do władzy z pustymi rękami, ma opinię sprawnego gracza, umie dzielić, rozgrywać współpracowników przeciw sobie nawzajem. Po trzecie wreszcie, na razie koalicjanci Tuska też nie porażają mnogością pomysłów.

Włodzimierz Czarzasty chyba coraz mocniej wątpi w Lewicę jako oddzielny projekt. Szymon Hołownia z jednej strony prowadzi wciąż, przynajmniej we własnym mniemaniu, grę o prezydenturę, z drugiej zaś naprawdę nie różni się przekonaniami, fobiami i sympatiami od przeciętnego żołnierza Koalicji Obywatelskiej. Ma podobne emocje z domieszką celebryckiej pychy. Wreszcie zaś Władysław Kosiniak-Kamysz, człowiek z odruchami państwowca, ale też zafascynowany Tuskiem, ma psychiczne opory przed zwadą w koalicji. Na dokładkę wszyscy oni wierzą w figurę demonicznego, wciąż groźnego PiS. Są przekonani, że niedopuszczenie Kaczyńskiego do władzy jest ich najważniejszą powinnością, więc wymaga jedności. Poczucie przynależności do nie tylko polskiego, ale i europejskiego establishmentu wzmacnia jeszcze ich determinację.

Dlatego też niemiecki scenariusz może się spełnić szybciej albo wolniej. Dopóki koalicja będzie miała choć minimalną przewagę nad prawicą, głosy wzywające do zgody będą słuchane uważnie. A jeśli nastąpi sondażowy zjazd całego rządzącego obozu, nie będzie wiadomo, który scenariusz realizować. Dalszej współpracy pomimo wszystko? Czy ratowania się na własną rękę?

Wyniki wyborów europejskich są dla Donalda Tuska swoistą łamigłówką. To dla niego dobrze, że Koalicja Obywatelska zajęła pierwsze miejsce i rozpycha się kosztem swoich koalicjantów. Ale te wyniki nie wskazują na to, że wszyscy wyborcy Trzeciej Drogi i Nowej Lewicy garną się do zwycięzcy.

Przykładowo aż 60 proc. głosujących na Trzecią Drogę w wyborach parlamentarnych tym razem zostało w domu. Może to być związane ze specyfiką tych wyborów. Ale może to trwalsze zjawisko.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku
Plus Minus
„Pić czy nie pić? Co nauka mówi o wpływie alkoholu na zdrowie”: 73 dni z alkoholem