Ale nawet i ta, w sumie pozytywna, akcja propagandowa miała dodatkowy cel – pozyskanie nowych stronników w wyborach, na dokładkę kosztem ministra obrony z PSL, któremu Tusk najwyraźniej ukradł temat wojennej gotowości. I którego pogrążył żądaniem zamknięcia afery z żołnierzami zatrzymanymi rzekomo za to, że otworzyli ogień w kierunku agresywnych migrantów. Władysław Kosiniak-Kamysz nie jest tak złym ministrem, jak twierdzą opozycyjne media. Próbuje kontynuować politykę modernizacji armii. Jest jednak człowiekiem skromnym, nie popisuje się w mediach społecznościowych. I dlatego śmietankę spija za niego wiecznie obecny w tych mediach Tusk. Nieprzypadkowo w niedawnym sondażu pracowni IBRiS, w którym Polacy oceniali nowych ministrów, to Kosiniak miał wyjątkowo dużo ocen negatywnych.
Tusk działał już raz podobnie jako premier w latach 2007–2014. Obdarzony wielką władzą, pozostawiał znaczną samodzielność ministrom, ale też żądał, aby nie zawracali mu głowy kłopotami. Unikał jak ognia większych systemowych reform, niczego nie próbował koordynować. Tylko czasem angażował się w widowiskową, markującą sprawczość „pokazuchę”. Nagle wypowiadał wojnę dopalaczom albo inicjował pozorną, ale absorbującą media debatę o in vitro. Wtedy jeszcze nie bawił się codziennie internetowymi wpisami, ale efekt był mniej więcej ten sam co teraz.
Co ciekawe, pomimo braku całościowej agendy to jego nowy rząd, a nie oskarżany o rozdawnictwo pisowski doczekał się teraz postępowania Komisji Europejskiej w sprawie nadmiernego deficytu budżetowego (formalnie dotyczy to budżetu za zeszły rok, choć idzie to na konto nowej władzy). Parę wydatków wynikających z wyborczych obietnic musiał przecież nakazać, na ogół jednak połowicznych, jak w przypadku podwyżek dla sfery budżetowej. Czy jego gra na zwłokę w kwestii prorozwojowych inwestycji to jedynie kwestia charakteru preferującego pasywność? Na pewno wierzy, że to podbijanie bębenka antypisowskiej histerii gwarantuje mu polityczną bezkarność. Obojętne, co zrobi lub czego nie zrobi.
W takiej sytuacji zdawać by się mogło, że partie sojusznicze mogłyby tym bardziej wypełniać tę pustkę własnymi pomysłami. Nie jest to proste. Po pierwsze, polski ustrój daje mocną pozycję szefowi rządu, choćby to była tylko władza blokowania. Po drugie, Tusk oddziałuje na swoich koalicjantów paraliżująco, bo choć przyszedł do władzy z pustymi rękami, ma opinię sprawnego gracza, umie dzielić, rozgrywać współpracowników przeciw sobie nawzajem. Po trzecie wreszcie, na razie koalicjanci Tuska też nie porażają mnogością pomysłów.
Włodzimierz Czarzasty chyba coraz mocniej wątpi w Lewicę jako oddzielny projekt. Szymon Hołownia z jednej strony prowadzi wciąż, przynajmniej we własnym mniemaniu, grę o prezydenturę, z drugiej zaś naprawdę nie różni się przekonaniami, fobiami i sympatiami od przeciętnego żołnierza Koalicji Obywatelskiej. Ma podobne emocje z domieszką celebryckiej pychy. Wreszcie zaś Władysław Kosiniak-Kamysz, człowiek z odruchami państwowca, ale też zafascynowany Tuskiem, ma psychiczne opory przed zwadą w koalicji. Na dokładkę wszyscy oni wierzą w figurę demonicznego, wciąż groźnego PiS. Są przekonani, że niedopuszczenie Kaczyńskiego do władzy jest ich najważniejszą powinnością, więc wymaga jedności. Poczucie przynależności do nie tylko polskiego, ale i europejskiego establishmentu wzmacnia jeszcze ich determinację.
Dlatego też niemiecki scenariusz może się spełnić szybciej albo wolniej. Dopóki koalicja będzie miała choć minimalną przewagę nad prawicą, głosy wzywające do zgody będą słuchane uważnie. A jeśli nastąpi sondażowy zjazd całego rządzącego obozu, nie będzie wiadomo, który scenariusz realizować. Dalszej współpracy pomimo wszystko? Czy ratowania się na własną rękę?