Piotr Zaremba: Pałac prezydencki kusi Donalda Tuska

Coraz więcej wskazuje na to, że obecny premier wystartuje w wyborach prezydenckich. Czy tak będzie i kogo wystawią inni do niezwykle brutalnej kampanii, jaka nas czeka w przyszłym roku, dowiemy się zapewne dopiero wiosną. Wszyscy mają bowiem dobre powody, by z ogłoszeniem swoich kandydatów czekać jak najdłużej.

Publikacja: 09.08.2024 17:00

Donald Tusk w Pałacu Prezydenckim czeka na Andrzeja Dudę, 15 stycznia 2024 r. Czy w przyszłym roku s

Donald Tusk w Pałacu Prezydenckim czeka na Andrzeja Dudę, 15 stycznia 2024 r. Czy w przyszłym roku sam stanie się tu gospodarzem?

Foto: Wojtek Radwański/AFP

W najnowszym sondażu prezydenckim niby wszystko wygląda po staremu. Mamy dwóch faworytów: Rafała Trzaskowskiego z Koalicji Obywatelskiej (34,8 proc.) i Mateusza Morawieckiego z PiS (29,3 proc.). Na kolejnych miejscach: Szymon Hołownia z Polski 2050 (10,1 proc.), Agnieszka Dziemianowicz-Bąk z Lewicy (8,4 proc.) i Sławomir Mentzen z Konfederacji (7,9 proc.).

Pracownia United Surveys, która przeprowadziła ten sondaż (dla „Dziennika Gazety Prawnej” i RMF FM), dobrała polityków całkiem arbitralnie. Na przykład w przypadku minister rodziny i pracy Agnieszki Dziemianowicz-Bąk wystarczyło, że jest kobietą, co pasuje do lewicowych preferencji. Wystawieni w sondażu dotąd nie zadeklarowali zamiaru startu w zaplanowanych na 2025 r. wyborach, jedynie warunkowo mówili o tym jakiś czas temu prezydent Warszawy i marszałek Sejmu.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Ludowiec, państwowiec, tygrys

Rafał Trzaskowski. Faworyt już nie taki pewny

Ten układ sił, zbliżony do pokazywanego w sondażach poparcia dla samych partii, wskazywałby skądinąd na wyraźną przewagę kandydata obecnej koalicji w prawdopodobnej drugiej turze. Choć zauważmy, że zwłaszcza w wyborach europejskich ujawniło się pewne sondażowe niedoważenie prawicy. Możliwe, że Polacy zaczęli się na powrót obawiać przyznawania się do prawicowych, szczególnie pisowskich, preferencji. Sam premier Donald Tusk mówi przecież o PiS jako „partii złodziei i łajdaków” i wskazuje prokuraturze kolejnych winnych domniemanych przekrętów poprzedniej władzy, czyniąc ją permanentnie podejrzaną i skompromitowaną.

Według nieco wcześniejszego sondażu Instytutu Badań Pollster dla „Super Expressu” Trzaskowski miałby z łatwością wygrywać w drugiej turze zarówno z Morawieckim (uzyskując 62 proc. głosów), jak i z Hołownią (63 proc.). Czy to oddaje realną perspektywę zdarzeń? Podobne poparcie miał niemal do końca kampanii z roku 2015 Bronisław Komorowski, który jednak ostatecznie przegrał wtedy z Andrzejem Dudą. Niemniej dziś prezydent Warszawy jawi się jako naturalny i optymalny kandydat obozu rządzącego.

Jawi się czy jawił? Dopiero co kilkoro polityków partii sprzymierzonych z Koalicją Obywatelską (Joanna Mucha z Polski 2050, Marek Sawicki z PSL) oznajmiło przed kamerami, że dwaj pierwsi z tej listy, a więc zarówno Trzaskowski, jak i Morawiecki, nie są realnymi kandydatami. Sawicki powtarza od dawna nazwisko Donalda Tuska jako rzeczywistego pretendenta, podobnie jak niektórzy politycy PiS i kilku komentatorów. Długi czas mogło się wydawać, że owo podrzucanie Tuska Koalicji Obywatelskiej jako pretendenta do prezydentury to zabieg propagandowy opozycji mający wykazać symbolicznie jego żądzę władzy. Czy jednak na pewno?

W tym tygodniu do zwolenników teorii, że Tusk nie zrezygnował ze startu w wyborach prezydenckich, dołączył Andrzej Stankiewicz w „Newsweeku”, powołując się nie tyle nawet na logikę tej kampanii, ile na własne zakulisowe informacje. Nie przesądzając, czy to 100-procentowo pewne ustalenie, można uznać samo założenie za prawdopodobne.

Pierwsza przesłanka to utrzymujący się pomimo prób utrzymania pozorów brak zaufania między Tuskiem i Trzaskowskim. Polityków nie dzieli żadna istotna różnica ideowa. Trzaskowski jest odrobinę bardziej wyrazisty jako kulturowy i obyczajowy progresista, co mu raczej zaszkodziło – słynne zarządzenie zalecające zdejmowanie krzyży w stołecznych urzędach Tusk uznał po cichu za błąd obciążający cały obóz. Zarazem prezydent Warszawy jest bardziej miękki w bieżących przekazach politycznych. Owszem, wraz z całą partią włączył się do chóru tropicieli pisowskich „przestępstw”, ale bez drapieżności Tuska i jego nadgorliwych pomocników.

Tak naprawdę nie o to jednak chodzi. Tusk pamięta, jak w roku 2021 Trzaskowski szykował się do przejęcia władzy – wtedy nad Platformą Obywatelską. Wstępem miał być pierwszy letni Campus Polska Przyszłości z szykowanymi przez niego zapowiedziami przebudowy PO. Tusk przeciął wtedy to zagrożenie, wracając do krajowej polityki. Teraz dyskretnymi ruchami tak układa partię, aby pozbawić prezydenta Warszawy resztek jego zaplecza.

Premier. W poszukiwaniu komfortu i immunitetu

Powód drugi to poczucie dyskomfortu samego Tuska. Systematyczna praca rządu męczy go i nudzi. W kampanii sugerował, najmocniej na wiecu w Lublinie, że jego misja ma charakter czasowy, że będzie premierem dla kilku ruchów wymierzonych w PiS, a potem ustąpi miejsca komuś „łagodniejszemu”.

Odczytywano to jako zapowiedź szukania na powrót kariery w instytucjach europejskich. Prezydentury nie brano pod uwagę, pamiętając dawne pogardliwe uwagi Tuska (jeszcze w roku 2010) o niechęci do życia „pod żyrandolem”, co miało symbolizować brak realnej władzy w prezydenckim pałacu. Tyle że władze Unii Europejskiej ułożono właśnie teraz – bez niego. Było jeszcze za wcześnie, aby po pół roku dezerterować z posady szefa rządu. Ale za kolejny rok? Dlaczego by nie? Tusk jest coraz starszy, więc zamiana ciężkiej rządowej orki na aktywność bardziej symboliczną, można by rzec metapolityczną, może go interesować.

Jest też powód trzeci. Stankiewicz pisze delikatnie: „A zatem jeśli wiosną (2025 r. – red.) Tusk zdecyduje się na prezydenturę, będzie to dowód, że bierze pod uwagę powrót PiS do władzy. Najbezpieczniejszym dla niego rozwiązaniem w razie restauracji władzy Kaczyńskiego jest właśnie pałac prezydencki”.

Kryje się w tym założenie, że rząd będzie miał na koncie coraz więcej porażek, coraz mniej sukcesów, przy okazji zaś pojawią się nowe sprzeczności między partiami koalicji, stąd zagrożenie ze strony opozycji stanie się realne. Czy to możliwe już za niecały rok?

Mamy rosnące ceny energii uderzające w portfele zwykłych Polaków. I brak spełnienia większości efektownych wyborczych zapowiedzi typu astronomicznego podniesienia kwoty wolnej od podatku. Te, do których spełnienia się zabrano (obniżka składki zdrowotnej), grzęzną w koalicyjnych sporach. Ten rząd ma niewiele fundamentalnych osiągnięć, a przed sobą prawdziwe kłopoty, bo po rządach mistrzów rozdawnictwa z PiS, ale i po jego własnych ryzykownych wydatkach, UE wszczęła wobec Polski procedurę nadmiernego deficytu. Już nawet „Gazeta Wyborcza” wieści, i to dość gromko, chaos w finansach publicznych. Tusk zakładał, że przesłoni te wszystkie kłopoty potężną akcją policyjno-prokuratorską wobec poprzedniej władzy. Ale efekty tego zmasowanego uderzenia są na razie połowiczne. Sądy, także te obsadzone przez stronników obecnej władzy, z coraz mniejszą ochotą przyklepują żądania represji. Także piramidalne skądinąd przykłady majstrowania przy instytucjach nie robią wrażenia na wyborcach. Ten Sejm uchwalił już nawet ustawę (pewnie zawetuje ją prezydent) zakładającą unieważnienie werdyktów Trybunału Konstytucyjnego po roku 2015. Zdawać by się mogło, że to Trybunał powinien kontrolować legislacyjną działalność parlamentu, a nie odwrotnie. A jednak funduje nam się rewolucję za rewolucją.

Angażując się w takie działania, Donald Tusk sam wystawia się na odwet, jeśli kolejne wybory parlamentarne byłyby przegrane. Urząd prezydencki zapewniłby mu w tej sytuacji stosowne immunitety.

Lider KO może zakładać, że popłynie na ostatniej fali poparcia dla zwycięzców z 15 października. Jak rozumiem, czekanie ze stanięciem w szranki oznacza, że ostateczna decyzja o starcie nie zapadła.

To domniemane rozumowanie Tuska ma oczywiście słabe punkty. Jeśli jego start ma być odpowiedzią na coraz większe trudności rządu, to dorobek gabinetu będzie pozycję i szanse premiera tej ekipy osłabiać, a nie wzmacniać. Trzaskowski ma jedną poważną zaletę jako ewentualny kandydat. Jest trochę spoza bieżącej polityki, z wszystkimi jej brudami, porażkami i zaniechaniami. Tusk wypatrzył wprawdzie, że różnica między nim a prezydentem Warszawy w liczebności negatywnego elektoratu nie jest aż tak znaczna. Ale przecież kampania będzie dawała prawicy setki okazji do przypomnienia o wszystkich rozczarowaniach i zawiedzionych nadziejach. Trudniej nimi byłoby obciążać Trzaskowskiego. Za to Tuska bardzo łatwo.

Skąd więc ta gotowość do poniesienia ryzyka? Zapewne Tusk uważa, że jego silna, drapieżna osobowość pozwoli pokonać każdego kandydata PiS: zgranego lub mało znanego. Byłby to plebiscyt, wymuszony rzutem na taśmę. Pojedynek na asertywność, na refleks, na skrajną brutalność. Zapewne byłaby to najstraszniejsza kampania w dziejach Polski. Choć lista narzędzi Tuska jest niewątpliwie bogatsza niż same groźby. Jeśli upiera się, przynajmniej werbalnie, przy twardej obronie wschodniej granicy albo przyznaje sporą sumę na rozbudowę Muzeum Powstania Warszawskiego, to prowadzi grę także z nieswoim, bardziej prawicowym elektoratem.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Pląsy wokół Donalda Trumpa

Koalicjanci. Postawić na jednego konia? Za jaką cenę?

Z ewentualnym scenariuszem startu Donalda Tuska wiąże się jeszcze jedno założenie: że będzie on kandydatem całego bloku rządowego, a nie tylko KO. Czy to realne? Na pewno usprawiedliwia zamiar późnego startu. Trzeba mieć czas na urobienie kilku środowisk politycznych, z którymi drogi w miarę narastających trudności rządowych jednak trochę się rozjeżdżają, a być może po wakacjach rozjadą się jeszcze bardziej.

Patrząc z drugiej strony – czy jest to nierealne? Szymon Hołownia zdawał się być pochłonięty swoimi prezydenckimi ambicjami, to pod nie budował scenariusz swojej stałej obecności w polskich domach w roli popkulturowego idola. Paliwa nie starczyło wszakże na długo. Gdy zaczęły się realne trudy rządzenia wraz z konfliktami, marszałkowanie Sejmowi skrojone na miarę internetowego prezentera przestało wystarczać. Przy okazji Hołownia pozbył się okazji do różnienia się z hegemonem, czyli Tuskiem. W tej chwili dzieli ich właściwie tylko mało czytelny dla szerszej opinii spór o kształt składki zdrowotnej.

Przez chwilę zdawało się, że lider Polski 2050 marzy o pozyskaniu KO dla swojej kandydatury, stąd wręcz nadgorliwość w pomaganiu Tuskowi w represjonowaniu pisowców (przypadek mandatów Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika). To było jednak nierealne. Jeśli dziś Hołownia zachował minimalną racjonalność, to się cofnie. W zamian za co? Pewnie za pozostanie na fotelu marszałka do końca kadencji. To oczywiście byłby policzek wymierzony Lewicy, która miała dostać fotel marszałka na drugie pół kadencji, ale jej pozycja systematycznie słabnie. Może więc dałoby się ją pozyskać drobnymi koncesjami.

Nieco trudniej może być z PSL, które utwardziło się na tle różnic ideowych (aborcja, związki partnerskie, patriotyzm). Tyle że Władysław Kosiniak-Kamysz w roku 2020 uzyskał w wyborach prezydenckich niespełna 3 proc. Może dlatego w niektórych sondażach, choćby w tym przywołanym na początku, nie umieszcza się go nawet na liście potencjalnych kandydatów. Wciąż jednak krąży pogłoska o krojącej się, a może i już zawartej ugodzie między Tuskiem i Kosiniakiem. Miałby on w zamian za koronację Tuska na prezydenta mieć obiecane premierostwo. To pokusa, której trudno byłoby się oprzeć.

Można w to wierzyć albo nie. W polskiej konstytucji pozycja premiera jest na tyle mocna, że odstępowanie tego urzędu ludowcom byłoby dla KO mocno ryzykowne. W studiu Polsat News Marek Sawicki rzucił tajemniczo, że o tym, kto będzie prezydentem, zdecyduje tak czy inaczej PSL. Mógł mówić o pierwszej turze, ale równie dobrze o drugiej.

Liderzy ugrupowań sprzymierzonych z Tuskiem powinni mieć świadomość, co oznaczałoby ewentualne wpisanie się w jego prezydencką kampanię. Mogłoby to oznaczać ostateczne wyrzeczenie się choćby wizerunkowej odrębności, trwałe zamazanie własnej tożsamości. Myślę, że przynajmniej część ich polityków to rozumie.

Warto jednak przypomnieć dodatkowe uwarunkowania. Na przykład liderzy Trzeciej Drogi nie mogą być zupełnie pewni własnej siły. W wyborach 15 października 2023 r. podobno wielu zwolenników formacji Tuska głosowało na koalicję Hołowni i Kosiniaka-Kamysza taktycznie, aby nie znalazła się pod progiem. W kolejnych wyborach, zwłaszcza europejskich, Trzecia Droga wypadła dużo słabiej – dotyczy to i partii Hołowni, i starego szacownego PSL. Z kolei Lewica jawi się chwilami jako ugrupowanie ledwie dyszące, skazane na wchłonięcie przez KO.

Na dokładkę, formując od początku politykę agresywnych rozliczeń na pograniczu prawa, Tusk uwiązał ich wszystkich do siebie dodatkowo. Bo też w niej uczestniczyli, choć oczywiście nie tak intensywnie jak Adam Bodnar czy Bartłomiej Sienkiewicz, stąd obawa przed odwetem. W efekcie lider KO do pewnego stopnia może im dyktować warunki. Będąc na dokładkę dominującą osobowością.

A te wybory prezydenckie będą grą o wszystko. Wypchnięcie polityka prawicy z Pałacu Namiestnikowskiego na Krakowskim Przedmieściu otworzy drogę do najdzikszych przemian ustrojowych, łącznie z bezprawną likwidacją obecnego Trybunału Konstytucyjnego lub czystką wśród sędziów, którą PiS, owszem, rozważał, ale na którą się nie zdecydował. To przejęcie umożliwi wyczyszczenie lub likwidację ostatnich, nie całkiem kontrolowanych przez Tuska instytucji. Na miejscu sprzymierzeńców KO przeląkłbym się takiej polityki przechylonej całkiem w jednym kierunku. Ale wkroczyli oni na tę drogę już jakiś czas temu.

Oczywiście w dalszej perspektywie prawica będzie miała jakieś szanse na odzyskanie władzy, jeśli Polacy powiążą niedogodności własnego życia, porzucenie inwestycji, kłopoty związane z polityką klimatyczną czy migracyjną, z wolą polityczną centrolewicowej koalicji. Ale nawet w takim przypadku Tusk jako prezydent stanowiłby dla prawicy przeszkodę w wielu przypadkach nie do sforsowania. Byłby znacznie bardziej bezwzględny niż Andrzej Duda.

Jarosław Kaczyński. Mieć ciastko czy je zjeść

Tak się składa, że w tym samym tygodniu, kiedy „Newsweek” otworzył dyskusję o kandydaturze Tuska, media ożywiły spekulacje wokół prezydenckiego kandydata Jarosława Kaczyńskiego. Pomińmy Patryka Jakiego, który sam się zgłasza w wywiadzie. Padło poważniejsze nazwisko byłego wojewody zachodniopomorskiego i posła PiS z tamtego regionu Zbigniewa Boguckiego.

Wedle mojej wiedzy jest na razie tylko pierwszą pozycją na czele listy złożonej z kilku nazwisk i poddawanej badaniom. Poza nim największe szanse ma europoseł z Warszawy, były wojewoda mazowiecki i kandydat na prezydenta stolicy Tobiasz Bocheński oraz prezes Instytutu Pamięci Narodowej Karol Nawrocki. Nadal padają też inne nazwiska, łącznie z byłym premierem Mateuszem Morawieckim. Ale po co właściwie padają, skoro sam Kaczyński oznajmił, że ekspremier nie będzie wystawiony? Potencjalny kandydat ma się bowiem niespecjalnie kojarzyć z ośmioma latami rządów PiS.

Bardzo możliwe, że brane są pod uwagę jeszcze jakieś inne kryteria. Choćby to, czy taki kandydat byłby strawny dla Konfederacji, która na pewno wystawi własnego pretendenta, ale będzie miała spory wpływ na wynik drugiej tury. Z dotychczasowych sygnałów wynika, że największe szanse na jej poparcie miałby Nawrocki, który jako prezes IPN traktował drugą partię prawicy kurtuazyjnie. Tyle że ten historyk, w przeszłości dyrektor Muzeum II Wojny Światowej, nie jest w ogóle człowiekiem partii. Można mieć wątpliwości, czy jest w ogóle politykiem (choć był przez moment przewodniczącym rady jednej z dzielnic Gdańska). To do pewnego stopnia jego atut, w roku 2021 w Senacie dostał poparcie ludzi PSL. Ale w oczach prezesa PiS może się to okazać jego słabością.

Wydaje się, że Kaczyński może chcieć zjeść ciastko i równocześnie je mieć. W rozmowach z kierownictwem partii powołuje się na własną intuicję, która kazała mu w roku 2015 postawić na prawie nieznanego europosła Andrzeja Dudę, o którym myślał od dłuższego czasu. A równocześnie wiele razy opowiadał kolegom, jak bardzo się na Dudzie zawiódł, bo ten miewał inne od niego zdanie. W tej sytuacji zbiór kandydatów równocześnie niezależnych i zdystansowanych od PiS, a zarazem nadających na tych samych falach co prezes, może się okazać zbiorem pustym.

Do tego dochodzą rozmaite nieprzetestowane umiejętności. O Boguckim wiemy, że dobrze wypada w kameralnych dyskusjach, choćby w telewizyjnych i radiowych studiach. Unika drażniącej maniery wielu polityków PiS każącej im oskarżać cały świat o własne nieszczęścia. Jest merytoryczny i precyzyjny. Nie wiemy natomiast, jak wypada podczas spotkania z tłumem. O Dudzie było wiadomo, że jest sugestywnym mówcą i lubi masowe spotkania z ludźmi. Tu jesteśmy skazani na przypuszczenia.

Czytaj więcej

Koalicja sparaliżowanych

To dotyczy także innych potencjalnych kandydatów: Bocheńskiego, Nawrockiego czy nawet pojawiającego się czasem na tej liście Lucjusza Nadbereżnego, prezydenta Stalowej Woli. U siebie samorządowiec osiąga świetne wyniki w kolejnych wyborach, ale jest nieotrzaskany w spotkaniach z resztą Polski. Taka jest cena poszukiwania „kogoś nowego”. Duda starł się z pogrążonym w wygodnej rutynie Bronisławem Komorowskim. Jeśli w 2025 r. nowicjuszowi przyjdzie się ścierać z sypiącym morderczymi bon motami Tuskiem, będzie miał ciężko. Oczywiście, byłaby w teorii szansa na zagranie efektem świeżości wobec 68-latka, któremu grymas zawodowego polityka przyrósł do twarzy, ale efekt takiej konfrontacji nie jest bynajmniej oczywisty.

Jednego można być pewnym: PiS nie będzie się śpieszył z ogłoszeniem kandydata. Musi oczywiście mieć czas na wprowadzenie swojego „towaru” na rynek. Ale zbyt wcześnie wystawienie go na sztychy i prześwietlanie życiorysu może się okazać groźnym błędem. Skoro zaś Tusk ma także zamiar zwlekać, badając sytuację, w tym osobę konkurenta, możemy dostać spektakl oparty na kunktatorstwie i przeciąganej tajemnicy.

Tak naprawdę zresztą opowiadam wciąż o hipotezach, choć coraz bardziej prawdopodobnych. Z wnętrza KO–PO słyszę, że Tusk raczej zablokuje Trzaskowskiego, ale może jednak postawić na kogoś, kto jest posłuszny. Może na przebierającego nogami Radosława Sikorskiego? A może na jakąś kobietę?

Z kolei Kaczyński wskazał na swoje preferencje (łącznie z odrzuceniem kobiety jako niepasującej do wojennych czasów), ale kto wie, czy nie spotka się z czyjąś kontrakcją? Mateusz Morawiecki zdążył na przykład nabrać prezydenckich ambicji. Czekają nas więc podskórne wstrząsy zakończone straszliwą, jedyną w swoim rodzaju bitwą na śmierć i życie.

W najnowszym sondażu prezydenckim niby wszystko wygląda po staremu. Mamy dwóch faworytów: Rafała Trzaskowskiego z Koalicji Obywatelskiej (34,8 proc.) i Mateusza Morawieckiego z PiS (29,3 proc.). Na kolejnych miejscach: Szymon Hołownia z Polski 2050 (10,1 proc.), Agnieszka Dziemianowicz-Bąk z Lewicy (8,4 proc.) i Sławomir Mentzen z Konfederacji (7,9 proc.).

Pracownia United Surveys, która przeprowadziła ten sondaż (dla „Dziennika Gazety Prawnej” i RMF FM), dobrała polityków całkiem arbitralnie. Na przykład w przypadku minister rodziny i pracy Agnieszki Dziemianowicz-Bąk wystarczyło, że jest kobietą, co pasuje do lewicowych preferencji. Wystawieni w sondażu dotąd nie zadeklarowali zamiaru startu w zaplanowanych na 2025 r. wyborach, jedynie warunkowo mówili o tym jakiś czas temu prezydent Warszawy i marszałek Sejmu.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi