Piotr Zaremba: Ludowiec, państwowiec, tygrys

Czy Władysław Kosiniak-Kamysz, człowiek zbyt dobrze wychowany jak na polską politykę, poczuje się dostatecznie silny, by zaważyć na politycznej linii obecnej koalicji? Na pewno wysyła sygnały, że teraz jest to bardziej możliwe niż wcześniej.

Publikacja: 02.08.2024 17:00

Piotr Zaremba: Ludowiec, państwowiec, tygrys

Foto: PAP/Art Service

Podobno gdzieś tu idzie pan Kosiniak-Kamysz, to prawda? Tam idzie!!!” – ryknęła Marta Lempart z podestu ustawionego przed Sejmem, gdzie prowadziła manifestację Strajku Kobiet. Po czym zaczęła skandować: „Wypi…ć! Wypi…ć!”. Tym rzekomym wicepremierem był dziennikarz „Newsweeka” (wcześniej Gazeta.pl) Jacek Gądek, wysoki, z zarostem i w marynarce.

Wcześniej Marta Lempart weszła do budynku Sejmu po to, aby nakleić na drzwiach Klubu PSL kartkę z pięcioma gwiazdkami, trzema koniczynkami oraz wezwaniem wicepremiera i ministra obrony narodowej Władysława Kosiniaka-Kamysza do dymisji. To konsekwencja głosowania na przedostatnim posiedzeniu Sejmu. Wszyscy ludowcy, poza czterema posłankami, odrzucili projekt Nowej Lewicy przewidujący „depenalizację”, a więc w istocie legalizację pomocnictwa w aborcji. Bez tych 24 głosów na „nie” projekt by przeszedł.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Pląsy wokół Donalda Trumpa

Partia Władysława Kosiniaka-Kamysza zadała cios Donaldowi Tuskowi

Po stronie liberalno-lewicowych mediów czy środowisk opiniotwórczych nie znalazł się nikt, kto by zwrócił Marcie Lempart uwagę na niestosowność takiej formy „dyskusji”. W świecie polityki kimś takim okazał się marszałek Szymon Hołownia, lider „bratniej” ludowcom Polski 2050, choć trudno było nie wychwycić w jego obronie Kosiniaka odrobiny prześmiewczego tonu (nazwał go „tygryskiem”). Było to tym ciekawsze, że sam Hołownia, dawny katolicki publicysta, nie tylko poparł projekt Nowej Lewicy, ale związał swój klub dyscypliną za proaborcyjną inicjatywą.

„Gazeta Wyborcza” oskarżyła PSL o „pogardę dla kobiet”. W kilku miastach nieznani sprawcy zabrudzili drzwi ich biur poselskich czerwoną farbą. Lewica, przy wsparciu niektórych członków Koalicji Obywatelskiej, zapowiada nękanie posłów PSL, tak aby w końcu zagłosowali za tym samym projektem. Sam prezes ludowców skarży się na presję. „Krzyk jest wyrazem bezradności” – powiedział w radiowym wywiadzie. Skądinąd już nie krzyk, a wrzask na każdy temat towarzyszy polskiej polityce nieustannie.

Niewątpliwie partia Kosiniaka-Kamysza zadała cios Donaldowi Tuskowi. Przeforsowanie projektów legalizujących aborcję miało pomóc premierowi w przejęciu elektoratu lewicy (która teraz może go obwiniać o nieskuteczność). Miało też być zarazem aktem wymiatania miazmatów katolickiego konserwatyzmu z polskiego prawa i polityki, a tym samym okazją do wykazania się przed Unią Europejską, gdzie panuje istny proaborcyjny konsensus. Gdyby ten projekt przeszedł w Sejmie, zawetowałby go Andrzej Duda, ale to byłby wymarzony temat dla kandydata KO w przyszłorocznych wyborach prezydenckich.

Lewica przekonuje, że był to akt koalicyjnej nielojalności, względnie nielojalności wobec kobiet. Ale przecież PSL nie zapowiadał ani przez moment poparcia dla aborcji na życzenie. To dlatego ta sprawa nie została wpisana do umowy koalicyjnej. Ludowcy mieli własne pomysły, skądinąd też nieortodoksyjne z punktu widzenia konsekwentnych katolików. Sugerowali najpierw przywrócenie prawa z roku 1993, nazywanego „aborcyjnym kompromisem”, a potem referendum na ten temat.

Co ciekawe, sam Tusk, choć poszkodowany obrotem sprawy, zajął inne stanowisko niż rozjuszeni rzecznicy aborcji na życzenie. Owszem, ukarał posłów własnego klubu, którzy nie głosowali (Romana Giertycha zawiesił w klubie poselskim). Jednocześnie namawia proaborcyjne ugrupowania, aby nie ponawiały głosowań, bo „krzykiem nie zmusi się nikogo do zmiany stanowiska”. Rozwiązaniem awaryjnym mają być instrukcje dla prokuratorów w praktyce osłabiające prawne zakazy. Skąd ta powściągliwość lidera koalicji? Zapewne kolejne porażki w głosowaniach uważa za większe zagrożenie wizerunkowe niż zamrożenie tematu, bo to wykazałoby znowu jego bezsilność.

Ciekawe, skąd taka konsekwencja posłów PSL. Samemu Kosiniakowi zdarzało się różnie głosować nad projektami dotyczącymi aborcji. Kiedy cały ich pakiet przesyłano w kwietniu do komisji, prezes ludowców przepuścił projekty Lewicy, wstrzymując się wraz z większością klubu od głosu. Niektórzy posłowie PSL są twardo antyaborcyjni, choćby Marek Sawicki, sejmowy marszałek senior. Ale ze strony wielu z nich można było się spodziewać rozmaitych zachowań. Nie tyle otwartego poparcia lewicowej agendy, ile jakichś uników.

PSL na wojennej ścieżce

Możliwe, że Kosiniak-Kamysz zdecydował się po prostu na pójście drogą większej wyrazistości po słabym wyniku w wyborach europejskich (wspólna lista Trzeciej Drogi zdobyła ledwie 6,91 proc. głosów). Inne wnioski wyciągnął z tego wyniku Szymon Hołownia, którego też w teorii wiąże wspólny pomysł: najpierw powrót do „aborcyjnego kompromisu”, potem referendum. Pewnie na tej finalnej rozbieżności w odruchach ważą różnice tożsamościowe. Dawny celebryta TVN jest dziś klonem typowego polityka partii Tuska. Za to ludowcy różnią się wrażliwością od swoich koalicjantów. Nawet bardziej, niż można było podejrzewać.

Choć skądinąd wybór takiej wyrazistości jest ryzykowny z punktu widzenia własnego elektoratu. Według IPSOS w kwietniu aborcję na życzenie popierało 50 proc. wyborców Trzeciej Drogi. Oczywiście możliwe, że zwolennicy PSL byli w tej sprawie nastawieni nieco bardziej tradycyjnie niż zwolennicy partii Hołowni, ale trudno tu mówić o spójnym nachyleniu w jednym kierunku. Wypracowali ten kierunek raczej sami politycy. Czy to znaczy, że są bardziej konserwatywni od swoich wyborców? A może mają na względzie inne konkluzje sondażowe: otóż Polacy wymieniają aborcję często na ostatnim miejscu pośród spraw do załatwienia.

À propos wyrazistości, dostaliśmy nawet coś w rodzaju ideowej kontrofensywy w wykonaniu PSL. Zaczęło się od wojenki w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Na wieść o usunięciu z ekspozycji upamiętnień ojca Maksymiliana Kolbego, rodziny Ulmów i rotmistrza Witolda Pileckiego, Kosiniak zaprotestował na platformie X, a potem powtarzał swoje stanowisko w wywiadach. Przemawiał językiem tradycyjnego patrioty, którego wcześniej nie za często używał. I wprawdzie zamilkł później zaspokojony obietnicami Donalda Tuska, że sprawa będzie załatwiona kompromisowo – co się nie stało. Ale i tak przeżył kanonadę mediów zestawiających jego interwencję ze stanowiskiem PiS.

Zaskakujące okazało się załatwienie przez PSL tematu związków partnerskich. Zdawało się, że ludowcy zadowolą się wycięciem z projektu zapisów o ewentualnym przysposobieniu przez parę jednopłciową dziecka jednego z partnerów. Posłanka PSL Urszula Pasławska zdawała się w tej kwestii dogadywać z minister do spraw równości Katarzyną Kotulą z Nowej Lewicy.

Jednak Rada Naczelna PSL stała się sceną ostrych wystąpień, również samego Kosiniaka, który oznajmił, że jego partia nie będzie niczyim wasalem i nie boi się ani biskupów, ani lewaków. Już sam epitet „lewacy” rozjuszył posłów Lewicy. Ludowcy zaproponowali zastąpienie kompleksowej ustawy o związkach partnerskich projektem „O osobie najbliższej”, który dawałby prawo do tego statusu dowolnej parze ludzi. Miał on gwarantować ułatwienia w dziedziczeniu majątku (bez podatku spadkowego) i w uzyskaniu informacji o stanie zdrowia. Był to dawny pomysł prezydenta Andrzeja Dudy, na co politycy PSL otwarcie się powoływali. Na razie kompromis w koalicji wygląda na wywrócony, a wobec sejmowych wakacji sprawę odłożono do jesieni.

Podobnie jak temat tajemniczej ustawy „O wychowaniu patriotycznym”. Zapowiedział ją Kosiniak na posiedzeniu Rady Naczelnej partii. Na razie wiemy o niej tyle, że ludowcy będą próbowali tam zapisać kanon lektur szkolnych, co jest uprawnieniem Ministerstwa Edukacji Narodowej i nie wymaga sejmowej legislacji. To reakcja na burzliwy spór między kierownictwem MEN, reprezentującym lewe skrzydło KO, a środowiskami konserwatywnymi. Ludowcy przerwali milczenie. Są w tej sprawie nagle bliżej prawicowej opozycji. Na ile będą konsekwentni?

Mniejszą rolę grają w tych koalicyjnych swarach na razie kwestie społeczno-gospodarcze. Co prawda ludowcy próbują wojować tematem korzystniejszego dla drobnego biznesu naliczania składki zdrowotnej, w czym blisko im do Hołowni. Głos zabrał nawet zapomniany minister rolnictwa z PSL Czesław Siekierski domagający się rozmaitych dopłat z budżetu dla rolników. Nieprzypadkowo Marek Sawicki zapowiedział koniec koalicyjnej spolegliwości.

Czytaj więcej

Marcin Napiórkowski: Liberałowie i lewica przegrywają swą niewiarą w potrzebę mitu

 Lider KO chciał odebrać szefowi PSL prestiż związany z obronnością?

Ta nowa twarz prezesa PSL kontrastuje z jego milczeniem w pierwszych miesiącach wspólnych rządów. Zdawał się być wówczas pochłonięty nową rolą ministra obrony. Był jednym z nielicznych w nowym rządzie, który przy okazji przejmowania władzy przemówił językiem bardziej państwowym niż partyjnym. Obiecał realizację większości rozpoczętych projektów pisowskich poprzedników. Zarazem nie angażował się w komentowanie, tym bardziej w spory wokół ogólnej polityki koalicji.

W efekcie nie zabierał głosu choćby na temat zwijania czy odwlekania wielkich inwestycji, takich jak CPK czy elektrownie atomowe. Nie odnosił się również do przejmowania takich instytucji jak media publiczne czy Prokuratura Krajowa, czemu towarzyszyły spory o legalność działań nowych władz. Jego partia bywała beneficjentem niektórych tych zmian. Przy okazji dzielenia tortu medialnego, to ludzie PSL dostali kawałek pod nazwą regionalne rozgłośnie radiowe.

Przez chwilę prezes PSL głosił potrzebę „nowego otwarcia” w stosunku do takich instytucji jak Trybunał Konstytucyjny czy Krajowa Rada Sądownictwa. Miało to polegać na obsadzeniu ich składów od początku, ale na takich zasadach, aby konieczne było dogadanie się koalicji z opozycją. Nikogo to jednak nie interesowało poza pozbawioną wpływów w tych organach Konfederacją. PiS wolał bronić swoich obecnych nominatów w tych ciałach. Z kolei Tusk i jego minister Adam Bodnar wolą logikę prostego przejęcia tych organów przez koalicyjną większość. Sprawę i tak odłożono z uwagi na groźbę weta prezydenta. Skądinąd znalezienie „wspólnych kandydatów” wydaje się dziś utopią.

Potem zaczęły się dziać nieprzyjemne dla świeżo upieczonego ministra obrony rzeczy w jego resorcie. Nieoczekiwane ujawnienie – tuż przed europejskimi wyborami – historii z zatrzymaniem dwóch żołnierzy za „nieuzasadnione użycie broni” na granicy z Białorusią zbiegło się ze śmiercią innego wojskowego, szeregowego Mateusza Sitka. Kosiniak, nieznający szczegółów tych historii, był zmuszony gęsto się tłumaczyć. Zajął stanowisko twardej obrony racji wojska, tyle że podobnie zareagował Donald Tusk jako premier. Można było odnieść wrażenie, że lider KO chce odebrać szefowi PSL prestiż związany z obronnością.

Wrażenie było tak dojmujące, że zaczęto nawet mówić o podrzuceniu tego tematu Onetowi przez kogoś z polityków KO, choćby zaczepionego w kierownictwie MON. Co prawda historia z żołnierzami kompromitowała całą koalicję – najmocniej ministra sprawiedliwości Adama Bodnara, związanego z premierem, nie z PSL, a tworzącego prokuratorskie zespoły do ścigania żołnierzy i strażników. Ale to Tusk skutecznie wykorzystał ją na swój użytek. Wszyscy widzieli żenującą scenę, kiedy w trybie rozkazu zażądał od Kosiniaka przygotowania przez weekend przepisów ułatwiających wojsku użycie broni na granicy.

Te przepisy są już na końcu ścieżki legislacyjnej. One akurat nie skłóciły Kosiniaka z Tuskiem, a z garstką posłów lewicowych, kwestionujących ten projekt w imię praw człowieka. Zaraz pojawiła się jednak kolejna historia podważająca autorytet ministra obrony.

Telewizja Republika ujawniła tajemniczy dokument zapowiadający zredukowanie w ciągu czterech lat wydatków armii aż o 57 mld zł. Ów tekst został oprotestowany przez Sztab Generalny Wojska Polskiego. Do dziś nie wiadomo, przez kogo został podpisany. Kosiniak-Kamysz twierdził, że jest on nieprawdziwy, bo przecież kolejne budżety na obronność mają rosnąć w następstwie wspólnej woli koalicji. Wiele wskazuje na to, że nie znał tej propozycji. Prezydent Andrzej Duda, mający z szefem MON dobre relacje, twierdził, że to był pomysł obsadzonego przez Koalicję Obywatelską resortu finansów. Ale formalnie rzecz biorąc, dokument powstał w resorcie obrony. I w teorii nie musiał nawet być sprzeczny z powiększaniem budżetu obronnego, bo miał dotyczyć specyficznych wydatków, np. centralnych planów rzeczowych, na podstawie których modernizuje się armię.

Czy to zapowiedź przyszłych kłopotów budżetowych rządu? Czy minister finansów Andrzej Domański znalazł popleczników w MON dla swoich oszczędnościowych planów? A może to kolejna intryga silniejszego koalicjanta mająca spalić ministra obrony z ambicjami? W każdym razie to kolejna sytuacja, wobec której lider PSL okazał się bezbronny.

PiS go oszczędzał?

Ciekawe są w tym świetle relacje PiS z PSL, a przede wszystkim z samym Kosiniakiem, któremu na początku kadencji Jarosław Kaczyński oferował przecież za zamianę koalicyjnego partnera funkcję premiera. Wicepremier bywał nieraz wyszydzany na prawicy jako niesamodzielny i nieradzący sobie z resortem. Czasem w sposób małostkowy, jak wtedy kiedy poseł Bartosz Kownacki poprawiał jego wymowę nazwy pocisków JASSM–XR. „Ja sem to mogę pójść kosić łąkę. Dżassm, panie ministrze” – wołał z trybuny.

Jednak podczas poważnych kryzysów wokół MON trochę go oszczędzano. Jak wtedy, gdy po ujawnieniu afery z zatrzymywanymi żołnierzami nie żądano jego odwołania, a całego rządu, wskazując na Tuska jako winowajcę. Konsekwentnie trzymał się tej linii prezydent Andrzej Duda. Opisywał szefa MON jako „przyzwoitego człowieka”, cytował jego zapowiedź dymisji, jeśli budżet obrony zostanie okrojony. Mariusz Błaszczak, poprzedni minister obrony narodowej, oskarżał Kosiniaka o rezygnację z rozmaitych zakupów i decyzji, ale podczas konferencji w ostatni wtorek powiedział, że klimat w MON jest nawet dobry, a wina za fatalny stan armii leży po stronie premiera i ministra finansów.

Co charakterystyczne, przez pierwsze miesiące Kosiniak-Kamysz specjalnie się PiS-owi za tę powściągliwość nie rewanżował. Mówił o prawicy łagodniej niż koledzy z koalicji, ale to jego naturalny styl. Pochłonięty tematyką wojskową, nie interweniował nawet w sprawach ewidentnie skandalicznych jak aresztowanie i traktowanie księdza Michała Olszewskiego oraz dwóch urzędniczek resortu Zbigniewa Ziobry z czasów PiS w związku z aferą w Funduszu Sprawiedliwości.

Czy to się zmieni? Niewiele na to wskazuje. Chociaż warto zwrócić uwagę na wyniki głosowania w sprawie zgody na aresztowanie posła Marcina Romanowskiego z Suwerennej Polski (właśnie za Fundusz Sprawiedliwości). Ludowcy głosowali za pozbawieniem go immunitetu w związku z kolejnymi zarzutami, ale przy tym końcowym werdykcie czwórka z nich (w tym Marek Sawicki) się sprzeciwiła, a trójka wstrzymała się od głosu. Decyzja przeszła zaledwie trzema głosami, skądinąd przy nieobecności 14 pisowców.

Może to sygnał, że jakaś część PSL zauważyła, iż totalna rozprawa z prawicową opozycją wcale nie musi być dla nich korzystna, bo kompletnie niszczy polityczną równowagę. Wskazywałyby na to i zdystansowane reakcje ludowców na żądanie, aby Państwowa Komisja Wyborcza pozbawiła Zjednoczoną Prawicę budżetowej subwencji.

W kontekście takich obserwacji wraca pytanie o możliwość ewentualnej zamiany sojuszy. Jan Maria Rokita przypomniał w „Sieci”, że przypisywanie PSL-owi koalicyjnej „obrotowości” to stereotyp. Jeszcze pod kierownictwem Waldemara Pawlaka partia ta unikała jak ognia sojuszów z prawicą. Choćby – to już moja uwaga – w roku 2006, kiedy PSL mógł zająć w koalicji z PiS miejsce Samoobrony. Kosiniak zdaje się kontynuować tę linię.

Czytaj więcej

Donald Trump – fałszywy faszysta czy produkt demokracji?

W poszukiwaniu alternatywy

W ciekawym artykule na portalu Klubu Jagiellońskiego Paweł Farbisz trafnie przewidział sięgnięcie PSL po większą wyrazistość po wyborach europejskich. Uznał jednak, że perspektywa dogadania się ludowców z PiS jest iluzją, dopóki rządzić tam będzie „sanacyjna ekipa” na czele z Jarosławem Kaczyńskim. Umiałby takie porozumienie osiągnąć i centrysta Mateusz Morawiecki, i konserwatywny radykał Przemysław Czarnek, ale nie obecny prezes.

Prawda, Kaczyński wzorem przedwojennej sanacji zachowywał przez lata wobec innych partii wyższościowy ton. Bo przecież „tylko my mieliśmy i mamy rację”. Ludowcy nie raz i nie dwa doznali ze strony rządzących pisowców upokorzeń. Z drugiej strony nie lekceważmy też pragnienia Kosiniaka i wielu jego kolegów, aby znaleźć się w europejskim mainstreamie.

Niektórzy PSL-owcy prywatnie mówią o porządkach w Unii Europejskiej, o jej przyszłym scentralizowaniu czy o pakcie migracyjnym mniej więcej to samo co pisowcy. Ci z tylnych ław poselskich zapraszani do telewizji Republika potrafią się dystansować wobec polityki represjonowania opozycji. Ale bezpiecznie czują się w obecnym układzie rządowym. Histeryczna kampania koalicjantów w sprawie ich stosunku do aborcji jeszcze im o tej bezalternatywności przypomina.

Rokita wspomina w swoim tekście również o tym, że wielu zwolenników Donalda Tuska zagłosowało jesienią 2023 roku na Trzecią Drogę z powodów taktycznych. Realna siła tego bloku jest więc nie do końca rozpoznawalna. Jego liderzy mogą się czuć dodatkowo uwiązani do tego układu, zwłaszcza że w kampanii przedstawiali tę koalicję jako jedyne sensowne rozwiązanie.

Sam Kosiniak, człowiek grzeczny i miękki, czuł się przez lata związany z Tuskiem. Jeszcze niedawno spekulowano, że gotów jest nawet na połączenie PSL z KO. Ich dzisiejsze relacje są cokolwiek tajemnicze. Tusk czasem jakby go bronił wobec swojego obozu (jak w sprawie utrącenia proaborcyjnego prawa), a czasem stawia go w kłopotliwej sytuacji – ostatnio wypominając mu przed kamerami, że jako wicepremier nie przygotował regulacji związanych z likwidacją Funduszu Kościelnego. Na to lider PSL reaguje jak uczeń niechcący urazić obdarzonego autorytetem profesora.

Nie zgadzam się z Rokitą w jednym: że momentem próby dla relacji obydwu polityków muszą być wybory prezydenckie. Dopiero co przypuszczano, że wicepremier gotów jest wesprzeć prezydencką kandydaturę Tuska. Dziś to chyba nieaktualne, ale nie sądzę, aby lider PSL serio myślał o własnym starcie. W roku 2020 miał nienadzwyczajny wynik 2,36 proc. Dlatego teraz prędzej już schowa się za kandydaturą Szymona Hołowni. Formuła Trzeciej Drogi trzeszczy, w różnych sprawach ugrupowania stają po różnych stronach, a jednak w wyborach prezydenckich może się ona okazać jeszcze bezpieczna.

Tego zaś, co ma się stać potem, Władysław Kosiniak-Kamysz, człowiek zbyt dobrze wychowany jak na polską politykę, a na pewno szczery państwowiec, co jest w tej polityce średnio przydatne, jeszcze moim zdaniem nie zaplanował. Czy i kiedy poczuje się dostatecznie silny, żeby zaważyć na politycznej linii obecnej koalicji rządzącej? Bo na jej zerwanie prawie na pewno nie jest gotów.

Podobno gdzieś tu idzie pan Kosiniak-Kamysz, to prawda? Tam idzie!!!” – ryknęła Marta Lempart z podestu ustawionego przed Sejmem, gdzie prowadziła manifestację Strajku Kobiet. Po czym zaczęła skandować: „Wypi…ć! Wypi…ć!”. Tym rzekomym wicepremierem był dziennikarz „Newsweeka” (wcześniej Gazeta.pl) Jacek Gądek, wysoki, z zarostem i w marynarce.

Wcześniej Marta Lempart weszła do budynku Sejmu po to, aby nakleić na drzwiach Klubu PSL kartkę z pięcioma gwiazdkami, trzema koniczynkami oraz wezwaniem wicepremiera i ministra obrony narodowej Władysława Kosiniaka-Kamysza do dymisji. To konsekwencja głosowania na przedostatnim posiedzeniu Sejmu. Wszyscy ludowcy, poza czterema posłankami, odrzucili projekt Nowej Lewicy przewidujący „depenalizację”, a więc w istocie legalizację pomocnictwa w aborcji. Bez tych 24 głosów na „nie” projekt by przeszedł.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi