Piotr Zaremba: Wymyślone widmo faszyzmu

Donald Trump jest nie tyle sprawcą, ile produktem jałowej polaryzacji, której przyczyną była też arogancja liberalnych elit. Dziś te elity zamiast choćby pobieżnej autorefleksji oferują nam powiastki o faszyzmie.

Publikacja: 12.07.2024 10:00

Karnawałowa platforma podczas tradycyjnej parady w „Różowy Poniedziałek” w zachodnich Niemczech. Prz

Karnawałowa platforma podczas tradycyjnej parady w „Różowy Poniedziałek” w zachodnich Niemczech. Przedstawia (od lewej) kandydata na prezydenta USA Donalda Trumpa, przywódczynię francuskiego Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen, lidera holenderskiej Partii Wolności Geerta Wildersa oraz Adolfa Hitlera, Düsseldorf, 27 lutego 2017 r.

Foto: PATRIK STOLLARZ/AFP

Jestem zaskoczony tekstem „Czas zemsty” zamieszczonym w tygodniku „Polityka”. Zdawało mi się, że w mediach poważnych, z tradycjami, tabloidyzacja, owoc politycznej i ideologicznej zaciekłości, napotyka jeszcze granice zdrowego rozsądku i profesjonalnej wiedzy. Jednak nie napotyka.

Można widać ogłaszać dowolne tezy, sprzeczne z najbardziej elementarną wiedzą, politologiczną czy historyczną. W tym przypadku jest to teza głosząca, że były prezydent USA i republikański kandydat na prezydenta Donald Trump jest faszystą.

Czytaj więcej

Piotr Zaremba: Związki partnerskie, czyli państwo dla egoistów

Wydumany faszyzm Donalda Trumpa

Po długim wstępie Andrzej Lubowski, autor pisujący o Ameryce, niby tylko stawia pytania. „Skala tragedii ubiegłego wieku nakazuje ostrożnie używać słowa »faszysta«. Ale także nie pozwala rozpylać perfum, kiedy cuchnie. Trump nie cedzi słów, nie owija w bawełnę. Czy to, co szykuje Ameryce, to skrajnie prawicowy autorytaryzm czy już faszyzm?”

Kilka akapitów dalej autor odpowiada sam sobie. „Prominentni historycy autorytaryzmu długo wzdragali się przed nazwaniem Trumpa faszystą. Większość zmieniła już zdanie. Dowody na to, że trumpizm jest faszyzmem, znaleźć można zarówno w tym, co Trump mówi i co już zrobił, ale i w tym, do czego się przymierza w przypadku wyborczego zwycięstwa”.

Przypomnę, mówimy o człowieku, który przez cztery lata był prezydentem największej światowej demokracji. Co więc faszystowskiego przez ten czas zrobił? Pada jeden konkret: „Listę dowodów otwiera szturm na Kapitol z 6 stycznia 2021 roku”. A więc ten „faszysta” zaczął instalowanie brunatnej dyktatury dopiero po swojej wyborczej porażce, po czteroletniej kadencji zakończonej przegranymi wyborami. Oryginalny to „faszyzm”, niemający precedensu w historii. Nic dziwnego zatem, że nazwiska „historyków”, którzy już uradzili, jak zaklasyfikować Trumpa, nie padają w tym artykule.

Wcześniej Lubowski próbuje zdefiniować charakterystykę faszyzmu w kilku punktach. „Panuje kryzys, któremu nie poradzą tradycyjne rozwiązania: porządek może utrzymać tylko dyktator” – to pierwszy z nich. Rzecz w tym, że Trump ani przez minutę nie był dyktatorem Stanów Zjednoczonych, to absurd. Przegrywał głosowania w Kongresie, czasem kluczowe, i doznawał niekorzystnych dla siebie sądowych werdyktów. Nie podejmował żadnych inicjatyw mających zmienić ustrój państwa. Był otwarcie zwalczany przez media. Niechętne mu telewizje wyłączały jego przemówienia, a platformy cyfrowe zdejmowały jego konta.

Oto jeden z dalszych punktów: „demonizacja przeciwników staje się tłem dla ich represjonowania”. Gdyby traktować tę definicję jako główne narzędzie wykrywania „faszystów”, mógłby się nim okazać... Donald Tusk. Charakterystyka pasuje jak ulał. Oczywiście nie nazywam tak lidera Koalicji Obywatelskiej, cenię sobie zdrowy rozsądek. Zarazem stawiam fundamentalne pytanie: kogo ze swoich oponentów represjonował lub chce represjonować Donald Trump?

Idźmy dalej: „Nienawiść do innych i wymóg czystości etnicznej przybierają formy promocji nacjonalizmu opartego na akcentowaniu wyższości rasowej i znaczenia historycznych więzi krwi” . W którym wystąpieniu Trump propagował coś podobnego? Dlaczego wśród jego zwolenników widzimy czarne twarze, a zadomowieni w Ameryce Latynosi wręcz byli kluczem do jego zwycięstwa w roku 2016?

Możliwe, że redaktor Lubowski za dowód propagowania wyższości rasowej uważa opowiadanie się za restrykcjami wobec migrantów. Ale w takim razie cała Ameryka była faszystowska przez większość ubiegłego wieku, kiedy te restrykcje miały się dobrze i nikt poważny ich nie podważał. Franklin Delano Roosevelt, Harry Truman czy Dwight Eisenhower byli szefami państwa opartego na ideologii faszyzmu. Należałoby teraz wywołać ich duchy, żeby im to oznajmić.

Donald Trump to owoc demokracji

W kolejnym punkcie autor tego nieszczęsnego artykułu oskarża Donalda Trumpa o „gloryfikację siły i społeczny darwinizm”. Jedynym dowodem na te wszystkie charakterystyki są przykłady wyborczej retoryki tego polityka. Typu: „Nasze stany umierają, i szczerze mówiąc, nasz kraj umiera”. Albo „Eksmitujemy Joe Bidena z Białego Domu i dokończymy dzieła”.

Gdyby Andrzej Lubowski przejrzał cytaty z poprzednich prezydentów USA, dowiedziałby się, że przedstawianie konkurentów jako zła wcielonego, a własnego wyboru jako ratowania kraju przed strasznym kataklizmem, ma bogatą tradycję. Taka jest poetyka tej demokracji, zresztą nie tylko tej, przykładów można szukać w każdej epoce i w niemal każdym kraju. Wystarczy, powtórzę to raz jeszcze, sięgnąć po dramatyczne okrzyki Donalda Tuska demaskującego złodziei i łajdaków z PiS, aby się o tym przekonać.

Jeśli Donald Trump jawi się jako cokolwiek brutalniejszy niż jego poprzednicy, to dlatego, że oni umieli gładko przechodzić od takiej retoryki do tonu bardziej państwowego, łączącego, nie dzielącego naród. On jest produktem demokracji cokolwiek popsutej, zdeformowanej przez język social mediów, które żywią się podziałami i permanentną histerią.

Sama geneza jego prezydenckiej kariery jest czymś nowym. On wszedł do Partii Republikańskiej z zewnątrz, z jednej strony zdobył ją swoimi pieniędzmi, ale z drugiej wykorzystał arcydemokratyczny mechanizm prawyborów, w którym to elektorat narzuca partii kandydata. Kłamał, przezywał rywali, wygrażał, bo model demokratyczny mu na to pozwalał, notabene tak samo jak innym. Demagogia towarzyszy demokracji od zawsze, wystarczy poczytać traktaty polityczne jeszcze ze starożytnych Aten.

Na koniec dodajmy kolejne wątłe przykłady Lubowskiego obrazujące demoniczne zamiary Trumpa, jeśli ten wygra wybory. „Będzie napierał na złagodzenie kontroli posiadania broni, uchylenie ochrony małżeństw tej samej płci i dalsze zaostrzenie przepisów antyaborcyjnych”. Wątpliwe, aby to robił, to nie jest agenda popierającej Trumpa altprawicy. On sam był gorliwym rzecznikiem racji lobby LGBT, taki to z niego konserwatywny fundamentalista. Ale gdyby niektóre z tych proroctw się sprawdziły (choćby co do prawa posiadania broni), oznaczałoby to tylko obronę norm, które obowiązywały w USA od dwóch wieków. Konkluzję, że przez cały ten czas panował tam faszyzm, trudno uznać za coś innego niż ciężki nonsens.

Oczywiście to, co uważa na temat amerykańskiej polityki polski dziennikarz, nie ma dla niej żadnego znaczenia. Tyle że Lubowski powiela język części amerykańskich elit, powtarza ich mitologię, ich histerię. Blisko początku kadencji Donalda Trumpa czytałem pracę „Tak umierają demokracje” autorstwa dwóch profesorów Harvard University: Stevena Levitsky’ego oraz Daniela Ziblatta. Czytały ją i amerykańskie, i polskie liberalno-lewicowe elity. Dyskusjom, panelom, wywiadom nie było końca.

Nie sprawdziło się literalnie nic. Trump przegrał wybory z przedstawicielem tych elit. I nie jest jego winą, że Joe Biden zestarzał się bardziej niż on, może więc teraz przegrać kolejną kadencję. W Ameryce nie zapanował nie tylko „faszyzm”, ale nawet „autorytaryzm”. Który notabene nie jest, jak by to wynikało z tekstu w „Polityce”, ideologią, a ograniczającym demokrację systemem rządów, całkiem konkretnie zdefiniowanym w naukach politycznych. W USA nie pojawił się żaden z jego symptomów.

Czytaj więcej

„Przez ścianę”: Znali się nie z widzenia

Polityka mediów społecznościowych prowadzi do coraz głębszej polaryzacji

Czy to znaczy, że cieszy mnie perspektywa kolejnej kadencji Donalda Trumpa? W żadnym wypadku. Był chaotyczny, nieprzewidywalny, w wielu sprawach nie sprzyjał narodowemu konsensusowi, także wtedy, kiedy potrzebowała go nie tylko Ameryka, ale cały świat. Wielu swoich sensownych zapowiedzi społeczno-gospodarczych nie umiał zrealizować.

Zarazem można go widzieć nie tyle jako sprawcę, ile jako produkt jałowej polaryzacji, przed którą przestrzega dziś fabularny film „Civil War” Alexa Garlanda, będący polityczną fantazją. Ona zaczęła się wcześniej i miała cały szereg przyczyn. Pośród nich wymieniłbym także alienację i arogancję liberalnych elit, na które to zjawisko Trump stanowił dość odpychającą i przypadkową odpowiedź. Dziś te elity zamiast choćby pobieżnej autorefleksji oferują nam powiastki o widmie faszyzmu.

Widzę to, podobnie jak widzę ewentualną prezydenturę Donalda Trumpa jako ryzyko dla naszych geopolitycznych interesów w środkowej i wschodniej Europie. Radość części polskiej prawicy, która szuka sojusznika z perspektywą wygranej, może się okazać radością karpi z nadchodzącego Bożego Narodzenia. Trump jest zdolny do próby narzucenia Ukrainie „nowego Monachium”, a na pewno do ograniczenia pomocy dla niej ze strony NATO, choć nie mamy pewności, czy pójdzie tą drogą. Możliwe, że on sam nie ma pojęcia, jaki kierunek wybrać.

Świadomość, że uosabia on, skądinąd niespójnie i niekonsekwentnie izolacjonistyczne odruchy części amerykańskiego społeczeństwa, to jednak coś innego niż przedstawianie tego polityka jako rosyjskiego agenta. Warunkiem dobrego uprawiania polityki jest rozeznanie w realiach. Światowa lewica, którym to pojęciem obejmę i liberalne centrum, oferuje nam naiwne egzaltacje przeciętnego użytkownika Twittera, dziś platformy X.

Szymon Hołownia i Donald Tusk ogłaszają, że Europa brunatnieje 

Coś podobnego można zresztą dostrzec i w sporach po naszej stronie oceanu. Kiedy polscy politycy, Szymon Hołownia czy Donald Tusk, ogłaszali niedawno, że „Europa brunatnieje”, odwoływali się do podobnej logiki. Oczywiście Giorgia Meloni, dziś szefowa włoskiego rządu i jedna z poważniejszych polityczek europejskich, była niegdyś działaczką partii „postfaszystowskiej”. Oczywiście, Marine Le Pen to córka Jean-Marie Le Pena, który tworzył Front Narodowy fundowany na ksenofobii, i potrafił snuć rozważania o hitlerowskich komorach gazowych jako „detalu historii”.

Tyle że to przeszłość. Skądinąd żadna z tych formacji nie nawoływała nigdy do obalenia demokracji siłą i do zainstalowania systemu faszystowskiego. Środowiska pogrobowców faszyzmu we Włoszech, tudzież sympatyków marszałka Pétaina we Francji, były jedynie bazą społeczną połączoną wspólnym sentymentem – tak jak w Polsce SLD odwoływało się do wspomnień dawnych PZPR-owców. Na dokładkę zaś obie panie przesunęły swoje formacje – Braci Włochów i Zjednoczenie Narodowe – ku centrum. Mimo to politycy lewicy i centrum opisują je nadal jako „brunatne”, a w Polsce nawet telewizja Republika, nie mówiąc o innych mediach, używa, zwłaszcza wobec ugrupowania Le Pen, formułki „skrajna prawica”.

Postkomuniści typu Leszka Millera uczestniczący do roku 1989 w realnej obronie ponurej dyktatury są dziś szanowanymi w Warszawie i Brukseli politykami. One pozostają w nieustającym cieniu podejrzenia. Co jest skrajnego w programach i praktyce ich ugrupowań?

Niechęć do otwarcia granic przed ludzkimi falami z Afryki i Azji? Europa przez dziesiątki lat starała się je powstrzymywać. Zaryzykuję twierdzenie, że działo się to w czasach, kiedy europejskie państwa były znacznie bardziej demokratyczne niż te dzisiejsze. Sceptyczny stosunek do klimatycznych rygorów? Właśnie dotarliśmy do granicy, za którą pojawiły się też wahania mainstreamowych partii. Czy nie zagroziliśmy żywnościowej samowystarczalności kontynentu? Czy nie zaczęliśmy podcinać konkurencyjności europejskiej gospodarki?

A może „skrajny” jest opór wobec centralizacji Unii Europejskiej? Z perspektywy partii eurosceptycznych (przy czym Bracia Włosi bardziej zasługują na miano „eurorealistów”) to zapowiedź stworzenia oligarchii, zbyt skomplikowanej dla przeciętnego człowieka, zdominowanej przez biurokrację, wyalienowanej, słabo kontrolowanej, pozbawionej gwarancji, jaką stwarzają dla praw obywatelskich państwa narodowe. Nie dziwię się tym obawom, to skok w nieznane, zanurzenie się w głębokiej wodzie.

Czy „skrajna” jest koncepcja ochrony narodowych tożsamości? Przecież to one czynią z nas Europejczyków. Skądinąd zwłaszcza Zjednoczenie Narodowe jest w sferze wartości znacznie bardziej liberalne niż polska prawica, akceptuje przecież prawo do aborcji czy do związków partnerskich.

Europejski mainstream próbuje nakładać na starcie z eurosceptykami nową kontrowersję geopolityczną związaną z wojną rosyjsko-ukraińską. I jest prawdą, że pani Le Pen, a i część prawicy włoskiej (choć akurat nie pani Meloni) prezentowali sceptycyzm wobec więzi euroatlantyckich, a niestety i sympatię wobec reżymu Władimira Putina, który jawił im się jako skuteczny konkurent wobec „europejskiego zepsucia”.

Donald Tusk zmaga się z pragmatyzmem. Nie zawsze wygrywa

Warto jednak mieć świadomość, że Marine Le Pen po wybuchu wojny w Ukrainie zmodyfikowała swoje stanowisko. Nie zrobiła tego za to skrajna francuska lewica spod znaku Jean-Luca Mélenchona, lidera Niepokornej Francji, która dziś świętuje wyborczy sukces. Kiedy głosowano we francuskim parlamencie nad umową wojskową z Ukrainą, to Mélenchon był przeciw. Lepeniści wstrzymali się od głosu.

Polityk, który jest dziś poważnym kandydatem na premiera, otwarcie opowiada się za wystąpieniem Francji z NATO. I nadal wykonuje przyjazne gesty wobec Rosji Putina. On jednak nie jest nazywany „skrajnym”, choć startował w sojuszu z komunistami i proponuje konfiskacyjne podatki wobec większych fortun. Premier Tusk właśnie wyraził radość z powodu jego zwycięstwa.

Oczywiście za tą radością kryje się nadzieja, że francuska lewica zostanie ucywilizowana jakimś sojuszem z ludźmi prezydenta Emmanuela Macrona. Ale sztuczność tej konstrukcji myślowej, że oto zagrodzenie drogi do władzy formacji pani Le Pen to porażka Putina, a radość dla Ukrainy, bije po oczach. Skądinąd we Francji cała scena polityczna była pobłażliwa wobec Kremla: także gaulliści, także prezydent Macron.

Tuskowi zdarza się powiedzieć na temat tej politycznej próby sił coś sensowniejszego. Podczas wizyty w Polsce kanclerza Olafa Scholza tłumaczył niemieckim partnerom, że receptą na zagrożenie ze strony eurosceptycznych populistów są korekty programowe mainstreamowego bloku, który zachował władzę nad Unią: chadeków, socjalistów i zielonych. Sugerował zwłaszcza większą wstrzemięźliwość w forsowaniu klimatycznych regulacji, przypominał o interesie europejskich rolników. Nie wspomniał jednak o największym chyba wyzwaniu dla Europy: imigracji i pakcie migracyjnym.

Nie jest spiskową teorią, że część sił politycznych Europy Zachodniej z napływem grup obcych kulturowo wiąże nadzieję na zachowanie lub odzyskanie rządów. Mélenchon otwarcie stawiał we Francji na poparcie muzułmanów, choć przecież nie przywożą oni do Europy gotowości akceptowania europejskich wartości kulturowych i obyczajowych, nie szanują praw kobiet itd. To z kolei prowadziło do takich paradoksów jak sympatia francuskich Żydów dla Zjednoczenia Narodowego, które broni Izraela przed światem islamu, choć ojciec pani Le Pen uchodził za antysemitę.

Czy ten chwilowy pragmatyzm Tuska zapowiada coś głębszego? Jego euforia z powodu powstrzymania eurosceptyków przez skrajnych radykałów z lewicy zdaje się zapowiadać, że przeważy jednak polityczny teatr. Choć warto zauważyć, że podczas wizyty Scholza polski premier rozważał także perspektywę prezydentury Trumpa nie w kategoriach katastrofy, ale wyzwania: zachodnie rządy powinny łożyć więcej na obronę.

Ledwie kilka miesięcy temu pouczał na platformie X, już nie tylko głównego pretendenta do prezydentury, ale wszystkich republikanów, że zdradzają ideały Ronalda Reagana, zwlekając z pomocą dla Kijowa. Nawet jeśli miał rację, zamienił dyplomację w infantylną publicystykę, która w razie sukcesu tychże republikanów mogła się okazać niekorzystna dla polskich interesów.

Czytaj więcej

„Napis” Géralda Sibleyrasa: Strasznie poprawni mieszczanie

Było to bardziej szkodliwe niż zapowiedzi pisowskiego europosła Dominika Tarczyńskiego, że pojedzie do USA agitować za Trumpem. Po prostu dlatego, że to ugrupowanie Tuska rządzi Polską i może rządzić jeszcze wiele lat. Chwilami polski premier zdaje się rozumieć więcej niż jego zachodni partnerzy z mainstreamu. Zaraz jednak przypomina mu się, że nienawiść wobec PiS jest najważniejszą częścią jego przekazu, a prawica eurosceptyczna, to taki większy PiS, który trzeba obwiniać o wszystko. Są autorytarystami i dlatego kochają Putina.

To diagnoza nie trochę, ale mocno uproszczona, nawet jeśli inne partie eurosceptyczne, typu niemieckiej AfD czy węgierskiego Fideszu, są jeszcze mocniej wychylone ku Rosji. Rzecz w tym, że nie to stanowi o ich relatywnie coraz większej sile. Kacper Kita, autor arcyciekawej „Sagi rodu Le Penów”, przypomniał, że w roku 2012, kiedy córka Jeana-Marie wyrywała ojcu władzę nad Frontem Narodowym, ta formacja nie miała w parlamencie, z powodu większościowej ordynacji, ani jednego posła. Dziś ma ich 143, pomimo absurdalnych sojuszy „republikańskich” liberałów z komunistami.

Czy pani Le Pen ma rację, że jej dojście do władzy zostało jedynie odroczone? Mainstream europejski łącznie z Donaldem Tuskiem zapewne odetchnął z ulgą: zagrożenia nie ma. Tyle że taka ulga rzadko kiedy sprzyja trzeźwemu myśleniu.

Jestem zaskoczony tekstem „Czas zemsty” zamieszczonym w tygodniku „Polityka”. Zdawało mi się, że w mediach poważnych, z tradycjami, tabloidyzacja, owoc politycznej i ideologicznej zaciekłości, napotyka jeszcze granice zdrowego rozsądku i profesjonalnej wiedzy. Jednak nie napotyka.

Można widać ogłaszać dowolne tezy, sprzeczne z najbardziej elementarną wiedzą, politologiczną czy historyczną. W tym przypadku jest to teza głosząca, że były prezydent USA i republikański kandydat na prezydenta Donald Trump jest faszystą.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich