Olimpijskie boje smutnych panów

Mistrza pięcioboju wyciągali z sali balowej i z ramion kobiety, szermierza w ostatniej chwili zniechęcali do ucieczki z ekipy, a wybitną lekkoatletkę rozliczali z niewłaściwego stroju. Dla funkcjonariuszy peerelowskiej bezpieki igrzyska okazywały się równie ważne, co dla sportowców.

Publikacja: 26.07.2024 17:00

Podczas igrzysk w Montrealu w 1976 r. na celowniku służb znalazła się Irena Szewińska, która po zwyc

Podczas igrzysk w Montrealu w 1976 r. na celowniku służb znalazła się Irena Szewińska, która po zwycięstwie w biegu na 400 m na dekorację medalową wyszła w dresie bez napisu „Polska”. Jak się potem tłumaczyła, założyła inny strój, gdyż „przynosił jej szczęście”

Foto: PAP/DPA

Igrzyska olimpijskie – szczególnie te letnie – to największe zawodowy sportowe na świecie. Nic zatem dziwnego, że bywają narzędziem w rękach polityków. Po zakończeniu II wojny światowej, do końca lat 80. były również polem konfrontacji dwóch wrogich obozów – z jednej stron państw kapitalistycznych (ze Stanami Zjednoczonymi na czele), a z drugiej tzw. krajów demokracji ludowej, zwanych też socjalistycznymi (tu prym wiódł oczywiście Związek Sowiecki).

W tych ostatnich igrzyskami interesowały się nie tylko władze polityczne, ale również aparat bezpieczeństwa. Tak też było w Polsce Ludowej. Wyjazdy naszych olimpijczyków i osób towarzyszących (w tym kibiców) na nie odbywały się pod czujnym okiem funkcjonariuszy cywilnej oraz – co jest zdecydowanie mniej znane – również wojskowej bezpieki, czyli Służby Bezpieczeństwa i Wojskowej Służby Wewnętrznej oraz ich różnej maści tajnych współpracowników w gronie oficjeli, działaczy, trenerów, dziennikarzy, sztabu medycznego, a także samych sportowców. Nie wspominam nic o poprzednikach SB (Urzędzie Bezpieczeństwa) czy WSW (Informacji Wojskowej), które – zgodnie ze swoją logiką – z pewnością również interesowały się tymi zawodami, gdyż materiały z lat 40. i 50. na ten temat praktycznie się nie zachowały. Wiemy jednak, że sport i sportowcy znajdowali się na ich celowniku.

Czasem ten nadzór bywał zresztą zaskakująco ścisły. Tak było w przypadku letnich igrzysk olimpijskich w Montrealu w 1976 r. W ich trakcie doszło do spotkania jednego z najlepszych piłkarzy ręcznych w tym czasie, zawodnika Śląska Wrocław, a formalnie starszego sierżanta ludowego Wojska Polskiego Jerzego Klempela z jego bratem, który był uciekinierem i mieszkał w USA. Wojskowa Służba Wewnętrzna twierdziła później, że oficer WP miał „nawiązać kontakt” z bratem na jej polecenie. A ich spotkanie – jak się później okazało mające charakter typowo rodzinny – było „zabezpieczane” przez osobowe źródła informacji (agenturę) Służby Bezpieczeństwa...

Czytaj więcej

(Nie)chciany prezydent

Esbecja poprawia wynik

Przyjrzyjmy się, jak wyglądało wspomniane wcześniej „zabezpieczenie” igrzysk w ostatnich dwóch dekadach PRL. Otóż tworzono w tym celu rozmaite gremia, sztaby, grupy operacyjne etc. Przy czym działania te prowadziła głównie Służba Bezpieczeństwa. Wojskowa Służba Wewnętrzna – o ile tak można powiedzieć – pełniła rolę pomocniczą, zajmując się głównie sportowcami „żołnierzami”. Tu małe przypomnienie dla młodszych czytelników. W krajach socjalistycznych nie było zawodowców, lecz na arenach sportowych występowali sami „amatorzy”, którzy byli formalnie górnikami, żołnierzami, milicjantami czy nawet esbekami.

„Zabezpieczenie” imprez odbywało się w ramach tzw. spraw obiektowych, zazwyczaj o mało wyszukanym kryptonimie, np. „Moskwa 80”, „Los Angeles” czy „Seul”. Nie ulega wątpliwości, że najwięcej sił i środków cywilna bezpieka zaangażowała w związku z igrzyskami, które odbyły się w 1980 r. w stolicy Kraju Rad. Do ich „ochrony” wykorzystano bezpośrednio blisko 230 funkcjonariuszy SB oraz ponad 950 tajnych współpracowników. W działania związane z moskiewską imprezą włączono nie tylko wszystkie piony Służby Bezpieczeństwa, ale też Milicji Obywatelskiej, a także wiele innych służb. Powód tak dużego zaangażowania był oczywisty – igrzyska te były imprezą prestiżową, po raz pierwszy organizowaną w państwie socjalistycznym.

Zakres działań i zainteresowań „smutnych panów”, jak nazywano wówczas funkcjonariuszy bezpieki, był szeroki. Właściwie każde igrzyska olimpijskie w ich ocenie niosły mniejsze lub (zazwyczaj) większe zagrożenia. Największym – jak się zdaje – były ucieczki, a dokładniej odmowy powrotu do kraju. I to zarówno osób wyjeżdżających na zawody w charakterze widzów, jak i sportowców oraz – w zdecydowanie mniejszym stopniu – pozostałych członków ekip olimpijskich.

Ucieczkom miało zapobiec ścisłe selekcjonowanie osób wyjeżdżających z PRL. Z tego grona eliminowano osoby podejrzewane o chęć pozostania na Zachodzie. Oczywiście inaczej wyglądało to w przypadku wyjazdu do Związku Sowieckiego. W tym przypadku starano się nie dopuścić do wyjechania wszelkich osób (dokładniej kibiców), które podejrzewano o to, że mogą niewłaściwe się zachowywać w Związku Sowieckim (handel, pijaństwo etc.).

O czym była mowa, problemy z wyjazdem miewali również sportowcy. I tak np. reprezentant Polski w kombinacji norweskiej Tadeusz Bafia do Calgary w 1988 r. wyjechał wyłącznie dzięki poręczeniu władz swojego, zresztą resortowego klubu (Towarzystwa Sportowego Wisła – Gwardia Zakopane), gdyż Służba Bezpieczeństwa dysponowała informacjami, że „od dłuższego czasu nosi się z zamiarem pozostania za granicą”. Nie był on oczywiście wyjątkiem – przed każdymi igrzyskami, które odbywały się poza terenem państw socjalistycznych, typowano wśród polskich sportowców potencjalnych uciekinierów. W przypadku igrzysk w Calgary do tej grupy zaliczono też hokeistów Jerzego Christa, Jacka Jachnę, Franciszka Kuklę i Piotra Rybowskiego (ostatecznie nie pojechał na igrzyska), skoczka narciarskiego Jana Kowala oraz narciarkę alpejską Małgorzatę Bachledę-Szeligę (również nie wyjechała).

W przypadku mężczyzn ewentualna odmowa powrotu do kraju miała być uwarunkowana „względami materialnymi i możliwościami szkoleniowo-treningowymi”. Nieco odmienny był casus Bachledy-Szeligi, tu – zdaniem esbeków – w grę miały wchodzić „stan materialny i ewentualna korzystna oferta zawarcia związku małżeńskiego”.

Nie trzeba chyba dodawać, że sportowców tych – jeśli oczywiście udało im się ostatecznie wyjechać – otaczano w czasie igrzysk specjalną „ochroną”. I to zarówno działaczy sportowych (głównie kierownictwa ekipy olimpijskiej), jak i „smutnych panów” towarzyszących naszym olimpijczykom.

Zresztą funkcjonariusze SB albo znajdowali się w każdej zorganizowanej grupie wyjeżdżającej na igrzyska (Moskwa 1980), albo też dysponowali w niej swoją agenturą. Dzięki temu przynajmniej niektórym ucieczkom udawało się zapobiec. Tak miało być np. podczas powrotu z Seulu w 1988 r. w przypadku szermierza Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego Legia Warszawa Bogusława Zycha, którego do rezygnacji z pozostania za granicą miało udać się nakłonić „w wyniku rozmowy profilaktyczno-operacyjnej” na lotnisku w Amsterdamie. Dosłownie kilka dni wcześniej – jeszcze w czasie trwania zawodów – po uzyskaniu informacji (zapewne przez Służbę Bezpieczeństwa) o nakłanianiu przez Australijczyków do dezercji innego zawodnika Legii, pięcioboisty Wiesława Chmielewskiego, od tego zamiaru mieli go odwieść członkowie kierownictwa polskiej misji olimpijskiej (Stanisław Paszczyk i Aleksander Kwaśniewski).

Nie zawsze jednak udawało się ucieczkom zapobiec. I tak np. z igrzysk w Monachium w 1972 r. nie wrócił młody (21-letni) kolarz Jan Smyrak, który – jak barwnie to opisywali funkcjonariusze SB – mimo braku paszportu (znajdującego się – co było normą – w rękach kierownictwa ekipy olimpijskiej) „odłączył się w ostatniej minucie w drodze ekipy na lotnisko”. Podobnie jak on do kraju nie wróciło trzech widzów. Nie był to zresztą wcale najgorszy „wynik”, gdyż do Republiki Federalnej Niemiec wyjechało ogółem około 2 tys. obywateli PRL. Dla porównania z zimowych igrzysk w Innsbrucku w 1976 r. nie powróciło sześciu polskich widzów na ogólną liczbę 135, których z Polski wypuszczono.

Propozycje Kozakiewicza

Kolejnym ważnym zadaniem polskiej bezpieki było zapobieganie niepożądanym kontaktom polskich sportowców, trenerów czy działaczy. W tym przypadku chodziło zarówno o te z polską emigracją polityczną czy jej instytucjami (przede wszystkim Radiem Wolna Europa), jak i służbami specjalnymi państw kapitalistycznych oraz osobami (kaperownikami) namawiającymi naszych zawodników do przejścia – oczywiście bez stosownej zgody peerelowskich władz – do klubów zachodnich.

Wśród podejrzewanych o tego rodzaju działalność podczas przygotowań do igrzysk w Seulu znalazł się m.in. człowiek, który osiem lat wcześniej pokazał Ruskim wała, czyli mistrz w skoku o tyczce Władysław Kozakiewicz. Miał on rzekomo proponować polskim tyczkarzom podczas jednego z obozów w Szwajcarii „ułatwienie urządzenia się w RFN” w przypadku wyboru tego kraju. I – przynajmniej w ocenie prezesa Polskiego Związku Lekkiej Atletyki płk. Mieczysława Kolejwy – „żywe zainteresowanie tą propozycją” miał wyrażać Marian Kolasa. Kolasa rzekomo – według prezesa związku lekkoatletycznego – nie był zresztą zainteresowany startem olimpijskim, lecz „jedynie możliwością materialnego zdyskontowania swoich sukcesów sportowych”.

Z kolei – według niepotwierdzonych informacji zdobytych przez funkcjonariuszy SB – w trakcie seulskich igrzysk propozycję występowania w klubach zachodnich mieli otrzymać pływaczka Dorota Chylak (od trenerów amerykańskich) czy florecistka Hanna Prusakowska (od trenera kadry szermierczej Austrii). Czuwała również Wojskowa Służba Wewnętrzna, która podczas igrzysk w Montrealu w 1976 r. odnotowała nawiązanie kontaktu przez reprezentanta Polski w strzelectwie Józefa Zapędzkiego (zawodnika Śląska Wrocław w randze podpułkownika Ludowego Wojska Polskiego) z Reginą Gabrysz, która miała go namawiać do pozostania w Kanadzie.

Strój na szczęście i na sprzedaż

Polskim sportowcom starano się też ograniczyć możliwość poruszania się po krajach (zwłaszcza kapitalistycznych), w których odbywały się igrzyska – zabierano im paszporty czy po prostu zabraniano indywidualnych wyjść z wioski olimpijskiej. Za wyjazdy z niej bez zgody kierownictwa ekipy wyciągano czasami surowe konsekwencje. Tak było w przypadku wioślarki Ewy Ambroziak, która samowolnie opuściła na noc wioskę olimpijską podczas igrzysk w Montrealu, aby udać się do Niagara Falls, zapewne po to, aby obejrzeć słynny wodospad. Mimo że następnego dnia stawiła się odnaleziona na stadionie olimpijskim, a nad Niagarę wyjechała nie sama, lecz razem z polskimi wioślarzami, zamierzano usunąć ją – po zakończeniu igrzysk – z polskiej kadry.

Dużo więcej szczęścia miał podczas tej samej imprezy bokser Legii Warszawa Andrzej Biegalski, który – jak później twierdził – udał się do znajomych rodziny, których nazwiska i adresu ponoć nie znał... Nic nie wiadomo, aby go za to ukarano czy też zamierzano ukarać. Być może zdecydował w tym przypadku fakt, że przeciwieństwie do Ambroziak był aktualnym mistrzem Europy, a więc jako kandydat do medali wydawał się bardziej przydatny od nie tak renomowanej koleżanki.

„Smutni panowie” skrupulatnie odnotowywali również wszelkie niepożądane wydarzenia z udziałem naszych sportowców, trenerów czy działaczy. I tak np. podczas zimowych igrzysk w Sarajewie w 1984 r. był to wywiad Telewizji Polskiej z trenerką łyżwiarstwa figurowego Barbarą Kossowską (jej podopiecznym był najlepszy w historii polski łyżwiarz Grzegorz Filipowski), a dokładniej jej ubiór w jego trakcie – koszulka z napisem „USA”. Z kolei osiem lat wcześniej podczas letnich igrzysk w Montrealu na celowniku służb znalazła się złota medalistka i najlepsza polska sprinterka w historii Irena Szewińska, która na dekorację medalową nie wyszła w dresie z napisem „Polska”. Jak się potem tłumaczyła, założyła inny, gdyż „przynosił jej szczęście”.

Z szacunkiem dla barw bywało zdecydowanie gorzej. Otóż po zimowych igrzyskach w Innsbrucku w 1976 r. czujni funkcjonariusze SB raportowali: „Zaobserwowano zupełny brak poszanowania i przywiązania do polskich barw narodowych, czego odbiciem była m.in. masowa sprzedaż i wymiana strojów olimpijskich w miejscu zakwaterowania oraz na lotnisku w Monachium, w drodze powrotnej. Nawet niektórzy działacze twierdzili, że »każdy może robić ze strojem olimpijskim, co zechce, gdyż stanowi on jego własność«”.

Esbekom podpadł również – w czasie igrzysk w Montrealu – najlepszy polski pięcioboista Janusz Peciak, który wywalczył tam indywidualnie złoty medal. Jak informowali, „znajdując się pod wpływem alkoholu”, nie chciał opuścić sali Balu Polonijnego – zamierzał bawić się dalej „z przygodnie poznaną kobietą, która miała go odwieźć później do wioski”. Ostatecznie jednak – „po ostrej rozmowie” – zgodził się opuścić salę, ale już na zewnątrz przez około 10 minut spierał się z szefem polskiej misji olimpijskiej Marianem Renkem. W efekcie, mimo że jako mistrz olimpijski miał w nagrodę zostać w Kanadzie dłużej, postanowiono odesłać go do kraju wraz z pierwszą grupą sportowców wracających do PRL.

Na tropie wrogich sterydów

Innym problemem – nie tylko zresztą dla polskiego aparatu bezpieczeństwa – był doping. Służba Bezpieczeństwa była w tej materii nie najgorzej poinformowana. Jej funkcjonariusze nie ograniczali się do obserwacji tego zjawiska oraz informowania o nim polskich władz sportowych. Czasem również sami podejmowali działania. Tak było np. przed letnimi igrzyskami w Los Angeles w 1984 r., na które nasi sportowcy ostatecznie nie wyjechali (ZSRR zarządził ich bojkot w rewanżu za zbojkotowanie igrzysk w Moskwie cztery lata wcześniej przez większość krajów zachodnich). W trakcie przygotowań do nich „smutni panowie” mieli m.in. przeciwdziałać fikcyjnym badaniom antydopingowym niedoszłych olimpijczyków w ich macierzystych klubach. Oczywiście nie chodziło w tym przypadku o uczciwą rywalizację, lecz działania te wynikały z obaw przed zapowiedzianymi przez organizatorów igrzysk ostrymi kontrolami antydopingowymi – celem było „uniknięcie kompromitacji reprezentacji, jak i ponoszenia przez Państwo zbędnych wydatków na wyjazd danego sportowca”.

Cztery lata później – przed igrzyskami seulskimi – ograniczono się już jedynie do poinformowania Aleksandra Kwaśniewskiego (wówczas prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego) o sportowcach, w stosunku do których SB miała różnego rodzaju zastrzeżenia, w tym dotyczące „niewłaściwej” postawy politycznej. W pojemnej kategorii „inne zastrzeżenia”, do której zaliczono nadużywanie alkoholu, handel i przemyt (w tym anabolików), kontakty z uciekinierami z PRL, „niski poziom etyczno-moralny” oraz doping znalazło się 12 osób. Nie przeszkodziło im to – w tym kilku zawodnikom, którzy później wpadli podczas kontroli antydopingowych – w wyjeździe do stolicy Korei Południowej.

W esbeckich raportach znalazła się informacja, że kajakarka Izabela Dylewska miała zdobyć medal, wspomagając się dopingiem. W czasie igrzysk ona oraz jej trener (Olgierd Światowiak) mieli zresztą obawiać się kontroli antydopingowej, a w przypadku niekorzystnego dla sportsmenki jej wyniku rozważać „dezercję z ekipy olimpijskiej”. Tym razem jednak dopingu u brązowej medalistki olimpijskiej nie wykryto. I – jak stwierdzano w sprawozdaniu Służby Bezpieczeństwa z „zabezpieczenia” imprezy w Seulu – „Negatywny wynik kontroli oraz odpowiednie działania perswazyjne osobowego źródła informacji zaważyły na rezygnacji ww. z powziętego postanowienia”. Nie przesądzając o prawdziwości danych SB, trzeba w tym miejscu przypomnieć, że Dylewska została w 1990 r. zdyskwalifikowana na dwa lata za doping. Nie była zresztą jedyną podopieczną trenera Światowiaka, u której niedozwolone wspomaganie wykryto.

Czytaj więcej

1 maja w cieniu Grudnia ’70

Na marginesie służby państw socjalistycznych wymieniały się danymi na temat dopingu. Oczywiście nie u siebie, ale u „konkurencji” z krajów kapitalistycznych. I tak np. przed igrzyskami w Moskwie czechosłowacka bezpieka dzieliła się z bratnimi służbami danymi na temat „poszukiwania nowych dróg w stosowaniu anabolicznych sterydów, jako formy dopingu w wybranych dyscyplinach sportowych”, aby wyeliminować możliwość ich wykrycia w czasie kontroli antydopingowej. W tym kontekście wymieniano Stany Zjednoczone, RFN czy Wielką Brytanię, które prowadzić miały badania w celu zastąpienia dotychczas stosowanych i wykrywalnych specyfików dopingujących takimi, „które zapewniają identyczny efekt bez groźby pozytywnego wyniku kontroli (antydopingowej – red.) przy zastosowaniu dotychczasowych metod, bądź dokładniejszych urządzeń analitycznych” lub też zamierzają „dążyć do zaproponowania preparatu, który w ograniczonym czasie zamaskuje użycie ś(rodków) a(nabolicznych), tak, że nie zostaną one ujawnione”.

Dziś na szczęście tego rodzaju działania „smutnych panów” – przynajmniej w przypadku Polski i większości byłych krajów demokracji ludowej – to już przeszłość, a sukcesy na igrzyskach odnoszą wyłącznie sportowcy.

Grzegorz Majchrzak jest pracownikiem Biura Badań Historycznych IPN.

Igrzyska olimpijskie – szczególnie te letnie – to największe zawodowy sportowe na świecie. Nic zatem dziwnego, że bywają narzędziem w rękach polityków. Po zakończeniu II wojny światowej, do końca lat 80. były również polem konfrontacji dwóch wrogich obozów – z jednej stron państw kapitalistycznych (ze Stanami Zjednoczonymi na czele), a z drugiej tzw. krajów demokracji ludowej, zwanych też socjalistycznymi (tu prym wiódł oczywiście Związek Sowiecki).

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi