1 maja w cieniu Grudnia ’70

W pół roku po Grudniu '70 mieszkańcy Trójmiasta i Szczecina upokorzyli władze, manifestując pamięć o zamordowanych robotnikach. „Patrzę – włosy mi się zjeżyły – to żałobny pochód" – wspominał świadek wydarzeń, do których doszło podczas pierwszomajowego święta.

Aktualizacja: 01.05.2021 16:59 Publikacja: 30.04.2021 00:01

1 maja w cieniu Grudnia ’70

Foto: Zbigniew Kosycarz/KFP

1 maja 1971 r. był pogodny. Tego dnia, jak co roku, ulicami Szczecina i Gdańska miały przejść wielkie pochody. „Robotnicze święto" było jednym z dwóch najważniejszych w PRL-owskim kalendarzu i komunistyczne władze zawsze nadawały mu stosowną propagandową oprawę.

Sytuacja była jednak inna niż w poprzednich latach. Na Wybrzeżu wciąż żywa była pamięć o tragicznym Grudniu 1970 roku, gdy w wyniku tłumienia przez władze robotniczych protestów zginęło w Trójmieście, Szczecinie i Elblągu 41 osób. Anatol Kłosowicz ze Szczecina w kwietniu 1971 r. szykował na 1 maja transparenty. Później wspominał: „Chcieliśmy pokazać, że dalej jesteśmy zdeterminowani, chcieliśmy nawiązać do grudnia 70 i tych ludzi, którzy zostali zamordowani. Więc powstała taka idea, żeby idąc 1-go maja pokazać, że my ciągle pamiętamy o tych ludziach".

Od połowy kwietnia władze wiedziały już, że „coś" się szykuje w dzień pochodu pierwszomajowego. Od 24 kwietnia szczecińska Służba Bezpieczeństwa codziennie raportowała do gabinetu ministra spraw wewnętrznych oraz dyrektora Departamentu III MSW (zwalczającego wszelkie formy oporu społecznego), że stoczniowcy chcieli „1 maja w ramach ogólnej manifestacji zamanifestować swoją niechęć do organów M[ilicji] O[bywatelskiej]. Ma się to przejawiać w niesieniu czarnych szturmówek i żałobnych opasek na rękawach, przejścia trasą starć z MO w wypadkach grudniowych oraz manifestacyjne udanie się na cmentarz, gdzie spoczywają polegli robotnicy".

W kolejnych meldunkach ten katalog możliwych wystąpień powiększał się (warto dodać, że w wielu wypadkach przewidywania SB były trafne) o pistolety drewniane lub tzw. straszaki, portrety zabitych w grudniu stoczniowców, czarne trumny, transparenty z wrogimi hasłami, pomysł zdemolowania trybuny honorowej w momencie obecności tam płk. Juliana Urantówki, komendanta wojewódzkiego MO obwinianego za tragedię z Grudnia 1970 r., i prokuratora wojewódzkiego Zdzisława Rozuma. Wskazywano, że „krążące pogłoski wywoływały atmosferę niezdrowego podniecenia, obawy, a jednocześnie zaciekawienie rozwojem sytuacji w różnych środowiskach Szczecina". Według informatorów SB do podobnej manifestacji miało dojść w Gdańsku, o czym informacje różnymi drogami docierały do Grodu Gryfa. Co ciekawe, jak twierdzili po latach organizatorzy obu „żałobnych pochodów", robotnicy żadnej ze stoczni – ani szczecińskiej, ani gdańskiej – nic o podobieństwie swoich planów nie wiedzieli. Wśród plotek były i takie, że w obawie przed wystąpieniami robotników miały zapaść nawet decyzje o odwołaniu pochodu pierwszomajowego w Gdańsku, a potem w Szczecinie. Było to jednak w tamtym okresie niemożliwe.

Zdzichu, jestem spalony

Gdańska SB też nie próżnowała. 29 kwietnia raportowała do Warszawy: „Utrzymują się od dłuższego czasu we wszystkich środowiskach – przede wszystkim Trójmiasta – pogłoski o przygotowaniach stoczniowców Gdańska i Gdyni do nadania manifestacji pierwszomajowej cech demonstracji żałobnej dla uczczenia pamięci ofiar grudniowych zajść ulicznych". Jak pisał historyk Grzegorz Majchrzak, esbecja spodziewała się, że stoczniowcy dołączą do oficjalnego pochodu, niosąc trumny, ubrani w żałobne stroje lub mając inne oznaki żałoby, np. czarne kokardki, wstążki, opaski, przybiorą kirem sztandary i szturmówki. Mieli wziąć wieńce i wiązanki kwiatów, by złożyć je w miejscach, gdzie pół roku wcześniej zginęli stoczniowcy, oraz na cmentarzach.

Z kolei tajny współpracownik o pseudonimie „Bolek" miał 29 kwietnia „wywołać telefonicznie spotkanie" ze swoim opiekunem z SB i przekazać mu „ulotkę nawołującą do zbojkotowania obchodów 1 Maja", którą otrzymał od kolegi z Wydziału W-4 Stoczni Gdańskiej. W niej wzywano do wiecu 1 maja 1971 r. na placu przed siedzibą Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku (spalonego w grudniu 1970 r. i od tego czasu zwanego Reichstagiem), „aby odciąć się od morderców, zdrajców narodu i ojczyzny, pachołków i giermków okupanta". Na wszelkie próby prowokacji lub rozpędzenia zgromadzenia miano zareagować strajkiem generalnym. SB szacowała, że w organizację manifestacji w czasie pochodu pierwszomajowego zaangażowanych było ok. 200 osób (w rzeczywistości było ich pięć).

Informacje od tajnych współpracowników w obu miastach SB szybko sprawdzała i starała się jak najszybciej zneutralizować działania ewentualnych uczestników „żałobnego pochodu" przy pomocy zakładowych organizacji partyjnych, swojej agentury czy działaniami bezpośrednimi, jak przeszukiwanie stanowisk pracy. Przykład – w Szczecinie kierownictwo partyjne i służbowe zakładu wezwało młodego robotnika Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, który rozpowiadał, że weźmie udział w pochodzie z czarną opaską na ręku. W obecności ojca, którego sprowadzono do miejsca pracy syna, musiał on swoje deklaracje natychmiast odwołać. To zdarzenie pokazywało jednak, że inicjatywa protestu zyskiwała popularność w mieście.

W takiej atmosferze trwały przygotowania do żałobnej manifestacji. Jak wyglądały, wiemy m.in. z opowieści wspomnianego już Anatola Kłosowicza.

„Przyszedł do mnie [Zdzisław Wójcik] (...) i mówi: słuchaj, trzeba napisać coś. I ja sobie myślę, no dobra. No to Zdzichu przynieś materiały, a ja już się zajmę grafiką i wymyślę jakieś hasło i wtedy pomyślałem sobie, że to będzie najlepsze hasło, najbardziej krótkie, ale mówiące o wszystkim: »Żądamy ukarania winnych zbrodni grudniowych«".

„Zdzisław przyniósł mi taki kawał płótna – chyba żaglowego, dosyć solidne płótno to było i farbę i pędzel. Czarną farbę i pędzel. Na tym płótnie, w takim kantorku, gdzie pracowałem, byłem wtedy technologiem – rozłożyłem to sobie na podłodze i nakreśliłem ołówkiem kontury liter – tego hasła, żeby wypełnić to wszystko potem czarna farbą. Już to miałem rozpisane, rozłożone literowo na całej długości tego płótna – wchodzi człowiek. Wszedł i wyszedł. Wiedziałem, kim jest ten człowiek. I wiedziałem że już będą problemy. Zdążyłem jeszcze napisać 3 czy 4 litery, wypełnić tą czarną farbą, tego całego hasła, wchodzi kierownik techniczny i mówi: co to jest? No wie pan, piszę hasło, na 1-go maja przygotowujemy. Proszę to natychmiast zwinąć, wyrzucić i na tym kończymy. Ale zaraz został powiadomiony kierownik wydziału, który wezwał mnie na dywanik, i rozmowa, była bardzo ostra rozmowa, jakieś takie nieprzyjemne słowa usłyszałem i ja to zwinąłem oczywiście, nie miałem wyboru".

„Po tej rozmowie z kierownikiem wydziału to poszedłem od razu na warsztat. Spotkałem się ze Zdzichem i mówię – Zdzichu jestem spalony, weźcie to wszystko, ja to tam zwinąłem, włożyłem do takiej szafy, przykryłem tam różnymi taki elementami i mówię – zabierzcie to i dokończcie to. Ktoś to dokończył – ja tego nie wiem, kto to zrobił, bo już dalej nie mam informacji, znakomicie że ktoś to dokończył i to hasło potem zostało niesione w tym 1-majowym pochodzie [...] byłem bardzo dumny z tego że brałem w tym wszystkim udział".

Dłoń w czarnej rękawiczce

Z czasem SB doszła do wniosku, że dużej zorganizowanej manifestacji nie będzie, choć „mogą zdarzyć się wypadki, że pojedyncze, nieodpowiedzialne osoby lub niewielkie grupy osób rekrutujące się przede wszystkim z tych zakładów, gdzie pracowały śmiertelne ofiary wydarzeń grudniowych, mogą założyć oznaki żałoby lub nieść hasła wymierzone przeciwko organom porządku publicznego". Aparat represji do optymizmu skłaniały też meldunki agentury z ostatnich godzin 30 kwietnia, gdzie wspominano o uspokajających działaniach w stoczni, opadnięciu negatywnych emocji i odnoszących skutek wezwaniach do umiaru i rozsądku. Ponadto zduszono pomysł niesienia trumny oraz dwóch kukieł dygnitarzy partyjnych.

Choć SB się nie myliła w swoich przewidywaniach, to symbolika w czasie pochodu, szczególnie w Szczecinie, była niesamowita. Pierwszomajowy pochód prowadzony był tam przez uczniów Zasadniczej Szkoły Budowy Okrętów i Technikum Budowy Okrętów. Za nimi, ale przed kierownictwem stoczni, w pierwszym szeregu szli: Henryk Toczek (brat zabitego w grudniu 1970 r. Zygmunta), razem z matką w żałobie, rodzice Stanisława Nadratowskiego, żołnierza, który zginął 19 grudnia 1970 r. w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach, i dalej kierownictwo stoczni i stoczniowcy. Liczba ludzi, w tym tych, którzy nieśli przepasane kirem flagi, transparenty, z każdą chwilą rosła.

Stoczniowiec Marian Juszczuk wspominał: „Miałem wtedy synka w wózeczku, szedłem wzdłuż pochodu. On mi w tym wózeczku usnął. Droga była nierówna, wyboista, zboczyłem na asfalt i dołączyłem do pochodu koło Parkowej. Patrzę – włosy mi się zjeżyły – to żałobny pochód".

Na ul. Parkowej, gdzie w grudniu 1970 r. płonął milicyjny samochód, część stoczniowców postanowiła rozwinąć transparenty, tak pieczołowicie przygotowywane i ukrywane. Na czarnym, białym lub czerwonym płótnie widniały hasła: „Żądamy ukarania winnych zajść grudniowych", „Żądamy ukarania winnych zbrodni grudniowych", „Żądamy ukarania winnych masakry bezbronnych ludzi" oraz „Czcimy pamięć poległych podczas wydarzeń grudniowych". Po dotarciu pod trybunę honorową, na której stał m.in. członek Komitetu Centralnego PZPR Kazimierz Barcikowski, konsulowie ZSRR, Czechosłowacji i NRD, kolumna się zatrzymała. Toczek, Nadratowscy oraz osoby trzymające transparenty odwrócili się w stronę trybuny honorowej. Orkiestra przestała grać, zamilkł też spiker pochodu. Toczek uniósł i wyciągnął przed siebie lewą dłoń w czarnej rękawiczce i zamarł na około minuty. Jak pisał historyk Michał Paziewski, „pięści na około 5 minut podnieśli także uczniowie ZSBO i TBO. Jeden ze stoczniowców zrzucił oficerowi MO czapkę z głowy, uznając, że nie oddaje on hołdu pomordowanym. Po kilkunastu sekundach orkiestra zagrała marsza żałobnego".

Marian Jasiński opowiadał: „hasło było takie, żebyśmy nie podnosili rąk do góry, tylko żeby jeden kolega rękę do góry podniósł na znak protestu i flagi biało-czerwone będą skierowane w stronę trybuny i pochylone przed trybuną. Henryk Toczek z czarną rękawiczką trochę się wzruszył. To było takie niesamowite, takie wrażenie, bo my też żeśmy to widzieli, że to jest takie wzruszające, sami żeśmy odczuwali taki dziwny klimat. Po tej ciszy takiej niesamowitej, odwróciliśmy się do frontu i ruszyliśmy dalej. Ludzie zaczęli bić brawo w momencie, kiedy uczyniliśmy ten gest z czarnymi flagami w stronę trybuny".

Milicja nie interweniowała. Zachowane nagrania z milicyjnych krótkofalówek są dziś bezcenną pamiątką o tamtych wydarzeniach. Utrwaliły fakt przekazywania przez funkcjonariuszy MO treści transparentów oraz informację o narastających z każdą chwilą oklaskach ze strony publiczności. Dyżurny MO był też na bieżąco informowany o zachowaniu „żałobników" przed trybuną honorową i w dalszej części pochodu.

Niezatrzymywany przez służby pochód dotarł do Cmentarza Centralnego na ul. Ku Słońcu, gdzie na grobach ofiar Grudnia '70 złożono wieńce z okolicznościowymi szarfami, kwiaty i transparenty. Stoczniowiec Marian Jurczyk mówił: „Niosłem chorągiewkę biało-czerwoną spowitą kirem. Było spokojnie. Nikt nas nie rozganiał [...] Nie przypominam sobie, żeby na cmentarzu ktoś przemawiał. Milczeliśmy raczej". Uroczystość zakończono odśpiewaniem hymnu narodowego. Całość sfilmowali esbecy udający ekipę TVP. Okołosześciominutowy film zachował się do dzisiaj.

W Gdańsku protest nie był tak spektakularny. Jednak i tu nawiązano do wydarzeń grudniowych. „W około 40-osobowej grupie niesiono dwa transparenty o następującej treści: »Żądamy ukarania winnych wypadków grudniowych« oraz »Żądamy osłonięcia tablicy pamiątkowej zabitych w zajściach grudniowych«. Niesiono ponadto biało-niebieską flagę przepasaną czarnym kirem. Grupa ta przeszła spokojnie przed trybuną" – tak opisywał żałobną manifestację sekretarz ds. organizacyjnych Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku Feliks Pieczewski. „Opisywana przez niego scena działa się przed trybuną honorową ulokowaną przy ulicy Rajskiej" – pisał Grzegorz Majchrzak. Jak wspominał jeden z niosących transparenty, Ryszard Kawala, gdy koło niej przechodzili, ludzie bili brawo, a oficjele na trybunie spuścili głowy.

Transparent ze słowami: „Żądamy odsłonięcia tablicy ku czci poległych stoczniowców – S[tocznia] G[dańska]" nieśli Tadeusz Łotysz i Ryszard Kawala ze Stoczni Gdańskiej, a drugi o treści: „Żądamy ukarania winnych za zajścia grudniowe" Bogdan Salej oraz Krzysztof Dąbrowski z tego samego zakładu. Biało-czerwoną flagę przepasaną kirem w pochodzie niósł również stoczniowiec Aleksander Krzysztofowicz.

Po drodze atakowali ich funkcjonariusze SB, jednak dzięki ochronie, jaką zapewnili im koledzy idący obok, protestujący nie dali sobie odebrać transparentów, dopóki nie przeszli obok trybuny honorowej. Ponownie zostali zaatakowani na ulicy Szerokiej. Jak wspominał Kawala, esbecy ich pobili i zatrzymali, jednak jeszcze tego samego dnia ich wypuszczono.

Przerwana potańcówka

Służba Bezpieczeństwa przystąpiła do rozliczania winnych tej demonstracji, zakładając sprawę o kryptonimie „Defilada" w Szczecinie. Jeden z robotników opowiadał, że „jak w poniedziałek trzeciego maja przyszliśmy do pracy, to mówiło się sporo o tym, że przeprowadzane są rozmaite dochodzenia, że jacyś »ubowcy« kręcili się po stoczni, żeby dowiedzieć się, kto wymyślił te rozmaite hasła, kto zajmował się pochodem na cmentarz, ale do chwili mojego wyjazdu nie słyszałem, żeby kogoś aresztowano w związku z Pierwszym Majem".

Nie odpuszczono Henrykowi Toczkowi. Według SB jeszcze 1 maja wraz z grupą kolegów rozbił zabawę w miejscowości Stołczyn, domagając się zaprzestania rozrywki i uczczenia pamięci jego brata. Odbyło się to kilka minut po zakończeniu koncertu grupy Czerwono-Czarni, kiedy odbywała się potańcówka przy magnetofonie. Próbowali też przerwać zabawę w klubie młodzieżowym w Skolwinie, ale „spotkawszy się z ostrą reakcją uczestników" mieli zaniechać tych planów. Toczek i koledzy obrzucili za to klub kamieniami, wybijając kilka szyb. Po kilku dniach pokryli straty, ale Toczek i tak został zatrzymany i aresztowany (15 czerwca 1971 r.). W obronie zatrzymanego 350 robotników ze Stoczni podjęło strajk, co zaowocowało jego zwolnieniem, a potem dosyć jednak łagodnym ukaraniem grzywną przez sąd.

Kolejne osoby związane z „czarnym pochodem", takie jak jak Edmund Bałuka, Adam Ulfik czy Bogdan Gołaszewski, były stale inwigilowane i prześladowane przez SB. Dla Bałuki zakończyło się to wyjazdem z kraju (do czego skłoniła go bezpieka), dla Ulfika i Gołaszewskiego śmiercią w niejasnych do dziś okolicznościach. Władze nie darowały upokorzenia, jakiego doznały w czasie pierwszomajowego święta.

Dr Sebastian Ligarski – historyk, naczelnik Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Szczecinie

1 maja 1971 r. był pogodny. Tego dnia, jak co roku, ulicami Szczecina i Gdańska miały przejść wielkie pochody. „Robotnicze święto" było jednym z dwóch najważniejszych w PRL-owskim kalendarzu i komunistyczne władze zawsze nadawały mu stosowną propagandową oprawę.

Sytuacja była jednak inna niż w poprzednich latach. Na Wybrzeżu wciąż żywa była pamięć o tragicznym Grudniu 1970 roku, gdy w wyniku tłumienia przez władze robotniczych protestów zginęło w Trójmieście, Szczecinie i Elblągu 41 osób. Anatol Kłosowicz ze Szczecina w kwietniu 1971 r. szykował na 1 maja transparenty. Później wspominał: „Chcieliśmy pokazać, że dalej jesteśmy zdeterminowani, chcieliśmy nawiązać do grudnia 70 i tych ludzi, którzy zostali zamordowani. Więc powstała taka idea, żeby idąc 1-go maja pokazać, że my ciągle pamiętamy o tych ludziach".

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi