Wielka Brytania wybrała. Europejskie drzwi będą dla niej zatrzaśnięte

Poza UE miał być raj. Niespełnione obietnice pogrążyły Partię Konserwatywną, a zwolennicy wejścia do Wspólnoty dziś na Wyspach przeważają. Cóż z tego, skoro drzwi do Unii pozostaną dla królestwa zamknięte na długo, a może na zawsze.

Publikacja: 05.07.2024 10:00

Lider Partii Pracy Keir Starmer (po lewej) oraz brytyjski premier i przywódca Partii Konserwatywnej

Lider Partii Pracy Keir Starmer (po lewej) oraz brytyjski premier i przywódca Partii Konserwatywnej Rishi Sunak (po prawej) biorą udział w debacie przedwyborczej prowadzonej przez stację BBC w Nottingham 26 czerwca 2024 r. Wybory odbyły się 4 lipca, już po zamknięciu tego wydania „Plusa Minusa”

Foto: Phil Noble/POOL/AFP

Charles de Gaulle nie miał złudzeń co do Brytyjczyków. Wiedział, że nie są stworzeni do słuchania poleceń Brukseli. To jedyny kraj Europy Zachodniej, który nie poniósł porażki w starciu z Hitlerem, przez co dziś wcale nie uważa, że tylko integracja europejska jest zdolna zapewnić mu pokój. Może to zrobić sam. A mając takie atuty, jak najważniejszy język świata, najbardziej międzynarodowe miasto na świecie i globalną sieć sojuszników w ramach dawnego imperium, zawsze będzie miał pokusę pójścia własną drogą – rozumował francuski prezydent. Dlatego dopiero po śmierci generała Londyn mógł rozpocząć negocjacje akcesyjne i przystąpić do Wspólnoty w 1973 r.

Ale dziś wszyscy w Unii stali się gaullistami. Przynajmniej, gdy idzie o stosunek do Brytyjczyków. Nie tylko wieloletnie rozmowy o warunkach rozwodu z Londynem znużyły unijnych przywódców, ale też przekonali się oni potem, że kiedy przedstawiciele Jej Królewskiej Mości nie byli już obecni w Brukseli, można całkiem znacząco pchnąć integrację do przodu. Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen zbudowała jednolity system zakupu szczepionek przeciw covidowi, a zaciągnięcie po raz pierwszy w historii długu przez instytucje europejskie pozwoliło na powołanie potężnego Funduszu Odbudowy. Udało się też wykuć wspólną strategię wobec Rosji, w tym nałożenie kilkunastu pakietów sankcji przeciw Moskwie – a to znaczące osiągnięcie w polityce zagranicznej. Gdy nic nie świadczy o tym, aby wojna w Ukrainie wygasała, nikt nie chce ryzykować, że „brytyjski hamulec” znów wróci do Brukseli. Tym bardziej że na poziomie czysto wojskowym, najważniejszym krajom Unii, na czele z Francją, udało się nawiązać bliską współpracę z jednym z dwóch mocarstw atomowych Europy, czyli właśnie z Wielką Brytanią.

Wśród stolic, które najmocniej sprzeciwiają się ponownemu otwarciu drzwi do Unii dla Brytyjczyków, jest oczywiście Paryż. Ale i Niemcy, którzy choć za Angeli Merkel widzieli w Zjednoczonym Królestwie cennego sojusznika dla zapewnienia liberalnych reguł gospodarczych w Unii, teraz wcale nie naciskają na zbliżenie z Londynem. Nie słychać nawet, aby chciała tego Polska.

Czytaj więcej

Chantal Delsol: Niemcy powinny być najważniejszym krajem Unii

Dramat po brexicie. Cała Europa patrzy z niedowierzaniem 

Rząd w Londynie doskonale wie, że takie są odczucia na kontynencie. Już dziesięć lat temu w kampanii „Better Together” („Lepiej razem”) premier David Cameron przekonywał przed referendum niepodległościowym w Szkocji, jak trudno byłoby władzom w Edynburgu zdobyć niezależne miejsce w UE. Potrzeba byłaby przecież po temu jednomyślna zgoda wszystkich państw członkowskich Unii. Tymczasem nie chciałaby tego choćby Hiszpania w obawie, że byłby to zaraźliwy przykład dla Katalonii. Albo Polska, która widzi w silnej Wielkiej Brytanii kluczowego sojusznika w starciu z Rosją.

Ale to, jak trudno byłoby teraz przystąpić do Unii, intuicyjnie czują także sami Brytyjczycy. Zdaniem instytutu badania opinii publicznej YouGov 49 proc. ankietowanych opowiada się co prawda za powrotem kraju do UE, podczas gdy jedynie 35 proc. jest temu przeciwnych. Jednocześnie jednak zaledwie 27 proc. pytanych uważa, że kraje członkowskie Wspólnoty pozytywnie odpowiedziałyby na ewentualne brytyjskie podanie o przystąpienie do Wspólnoty.

Gdyż trzeba też wiedzieć, kiedy do Unii przystąpić. Korzystne okoliczności długo mogą się nie powtórzyć. W 1973 r. udało się to Wielkiej Brytanii (razem z Irlandią i Danią), bo chodziło o bardzo luźną strukturę, bez ambicji politycznych, monetarnych czy migracyjnych, która nawet na płaszczyźnie gospodarczej dopiero miała przyjąć jednolity rynek. To był też czas konfrontacji ze Związkiem Radzieckim, kiedy Ameryka patronowała integracji europejskiej i miała na nią wielki wpływ. Była więc naturalnym sojusznikiem Wielkiej Brytanii. Dziś wszystko to się jednak zmieniło. Nie tylko projekt europejski bardzo się rozwinął, ale też do Białego Domu może wrócić Donald Trump – jedyny w historii prezydent USA otwarcie przeciwny Unii.

W naszych czasach zapewne także Polska nie zdołałaby przystąpić do Wspólnoty. Guenther Verheugen, komisarz ds. poszerzenia na ostatnim etapie polskich negocjacji akcesyjnych, zwykł mówić o „oknie możliwości”, z jakiego bezwzględnie powinien skorzystać nasz kraj. Na początku XXI wieku Zachód nie był jeszcze dotknięty kryzysem finansowym, Rosja pozostawała słaba, a wspomnienie konieczności zrekompensowania krzywdy, jaką było pozostawienie Europy Środkowej na pastwę Moskwy po drugiej wojnie światowej, wciąż pozostawało u zachodnich polityków żywe.

Dramatowi, jaki przeżywają Wyspiarze po brexicie, przygląda się z niedowierzaniem cała kontynentalna Europy. To na jego widok Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen wycofało się z idei frexitu. O wyjściu z Unii nie mówi już też lider współrządzącej Holandią Partii Wolności Geert Wilders czy premier Włoch Giorgia Meloni. Wszyscy oni stawiają teraz na „zmianę Unii od wewnątrz”. Wiedzą, że kiedy raz znajdą się poza nią, szybko do niej nie wrócą.

Jest wreszcie kwestia długiej kolejki państw kandydackich, które pukają do drzwi Brukseli. Przyjęcie Wielkiej Brytanii przed Albanią, Macedonią Północną czy Czarnogórą mogłoby wywołać frustrację prowadzącą do nowej wojny na Bałkanach Zachodnich. W takim przypadku także Ukraina mogłaby dojść do wniosku, że rokowania członkowskie, jakie właśnie rozpoczęła, są tylko chwytem marketingowym.

Rabat jak marzenie. Dziś Wielkiej Brytanii nikt by tyle w UE nie dał

Nawet gdyby nowy rząd Partii Pracy pod przywództwem sir Keira Starmera zdecydował się na przedłożenie w Brukseli takiego podania, skazałby się na lata trudnych rokowań najpewniej zakończonych upokarzającym dla laburzystów wynikiem i utratą władzy.

Przed brexitem Wielka Brytania miała wymarzone warunki członkostwa. Korzystała z wielu opt-outów, czyli zwolnień z obowiązków kraju należącego do Unii. Tak się działo, bo Margaret Thatcher i jej następcy byli obecni za stołem negocjacji w chwili kształtowania się kluczowych polityk unijnych i mogli szantażować wetem, jeśli ich oczekiwania nie zostaną spełnione. Dzięki temu Londyn nie musiał przystąpić do unii walutowej, pozostawał poza porozumieniem z Schengen o zniesieniu kontroli na granicach wewnątrz UE czy też nie przestrzegał unijnych regulacji socjalnych. Korzystał także z tzw. rabatu, który zasadniczo ograniczał wielkość brytyjskiej składki do budżetu Brukseli. Jednak w razie podjęcia próby powrotu do Unii, Wielka Brytania nie uzyskałaby żadnego z tych przywilejów.

Na tym nie koniec. Rokowania akcesyjne z punktu widzenia prawnego przyjmują postać tzw. konferencji międzyrządowej, której celem jest zmiana unijnych traktatów (dopisanie nowego kraju członkowskiego). W czasie takich rokowań każde z 27 państw, które dziś należą do Wspólnoty, może postawić własne warunki zgody na przyjęcie Brytyjczyków. Jest właściwie pewne, że Hiszpanie skorzystaliby z podobnej okazji, aby uregulować na swoją korzyść status Gibraltaru, Grecy wystąpiliby o zwrot rzeźb partenońskich znajdujących się w British Museum, Irlandczycy naciskaliby na referendum w sprawie samookreślenia się Ulsteru, a Cypr chciałby odzyskać kontrolę nad brytyjskimi bazami wojskowymi na Wyspie.

Czytaj więcej

Péter Magyar sprawia, że Węgrzy przestają się bać

Wielka krytyka brexitu. „Naobiecywali złote góry, żadnej z obietnic nie dotrzymali”

Ocena brexitu w Zjednoczonym Królestwie jest dziś jednoznacznie negatywna. 60 proc. ankietowanych uważa, że decyzja o rozwodzie podjęta w czerwcu 2016 roku była błędem, a tylko nieco ponad jedna trzecia sądzi, że była słuszna. Wśród wyborców Partii Pracy udział tych, którzy widzą w zerwaniu z Unią porażkę, urasta do 75 proc. Skąd ta jednoznaczna ocena?

– Naobiecywali złote góry, ale żadnej z tych obietnic nie dotrzymali – mówi „Plusowi Minusowi” o Partii Konserwatywnej Dave, nauczyciel spotkany na początku czerwca w Coventry. 300-tysięczne miasto jest częścią tzw. Red Wall (Czerwonego Muru), na który składają się Midlands i Anglia Północna – tradycyjny bastion laburzystów. W 2019 roku Boris Johnson poprowadził jednak torysów do historycznego zwycięstwa, bo przekonał mieszkańców tego wielkiego regionu kraju, że powodem ich problemów jest globalizacja, której immanentną częścią jest Unia Europejska. Odpowiedzią miało być „dokończenie brexitu” czy też przeprowadzenie „twardego rozwodu”, w ramach którego Wielka Brytania nie tylko wyjdzie z Unii, ale też, inaczej niż np. Norwegia, opuści jednolity rynek i, inaczej niż Turcja, nie pozostanie w unii celnej.

Dziś jednak niemal dla wszystkich jest jasne, że brexit nie rozwiązał żadnego problemu kraju. Krótki spacer po Coventry wystarczy, aby się o tym przekonać. W mieście o największym, po Bradford i Marsylii, wskaźniku zabójstw w Europie nie jest to przyjemne doświadczenie. Sypiące się, niemal identyczne domki z czerwonej cegły. Słabo oświetlone uliczki. Graffiti na ścianach i śmieci na chodnikach. Wiele zamkniętych sklepów. I niemal sami emigranci.

Johnson przekonywał, że porzucenie Unii to warunek, aby królestwo „odzyskało kontrolę nad swoimi granicami”. Jednak zamiast sprowadzenia imigracji netto poniżej 100 tys. osób rocznie, jak to obiecywał wówczas szef rządu, dziś wynosi ona 700 tys. osób rocznie. Kraj o powierzchni wyraźnie mniejszej od Polski jest dziś zamieszkiwany przez 68 mln osób, aż o 5 mln więcej, niż gdy torysi przejmowali władzę. W niektórych regionach królestwa gęstość zaludnienia jest tak duża, że trudno się tam czuć komfortowo.

– Przed brexitem przyjeżdżali tu Europejczycy, w tym Polacy. Teraz zastąpili ich Afrykanie i Azjaci – mówi mi czarnoskóry Alex, kierowca Ubera, świeży absolwent studiów ekonomicznych na Uniwersytecie w Conventry.

Nagle okazało się, że imigranci przyjeżdżali do królestwa nie z winy Unii i z powodu obowiązującej w niej swobody przekraczania granic, ale dlatego, że potrzebuje ich gospodarka dla zajęcia etatów, których nie chcą rodzimi Brytyjczycy. Gdy jednak kraj od lat rozwija się najwolniej spośród gospodarek G7, staje się coraz mniej atrakcyjny dla przybyszy z kontynentu. Jeszcze w 2010 roku dochód na mieszkańca z uwzględnieniem realnej siły nabywczej walut narodowych wynosił w Polsce według MFW 58 proc. średniej brytyjskiej. Dziś to już 84 proc. Zmiana jest tak brutalna, że Donald Tusk zaczął nawet przewidywać moment, w którym Polska przegoni pod względem poziomu życia Wielką Brytanię.

Ale i inne obietnice brexitu pozostały niespełnione. Jedna z nich zakładała, że pieniądze, jakie kraj zaoszczędzi na składce do unijnego budżetu, będzie mógł zainwestować w służbę zdrowia. Dziś okazuje się jednak, że w kolejkach do zabiegów i operacji finansowanych przez państwowy NHS czeka już 8 mln osób, o 5 mln więcej, niż kiedy laburzyści oddawali władzę.

Keir Starmer to nie Tony Blair. Czy Partia Pracy z podkulonym ogonem zechce znów do UE?

Czy powracający laburzyści odpowiedzą więc na ogromną frustrację społeczeństwa i ze skulonym ogonem zwrócą się do Brukseli o możliwość powrotu do Unii? Przywódca ugrupowania sir Keir Starmer to nie jest jednak sir Tony Blair. Wielki poprzednik obecnego przywódcy Partii Pracy poprowadził swoją formację do historycznego zwycięstwa w 1997 roku i utrzymał się na Downing Street przez dziesięć lat, bo potrafił zarazić swoich rodaków wizją pogodzonego z Unią królestwa, którego mieszkańcy bardziej dbają o jakość codziennego życia, niż dają się rozdzierać ideologicznymi sporami. W pewnym momencie Blair rozważał nawet referendum w sprawie przyjęcia euro: sygnał, jak bardzo Zjednoczone Królestwo było gotowe porzucić swoją wyjątkową pozycję wśród krajów Europy.

Czytaj więcej

Francuskie pożegnanie z Putinem

Starmer określa swoją pozycję zupełnie inaczej. Przez wiele miesięcy poprzedzających wybory parlamentarne 4 lipca przewaga laburzystów nad torysami – jakieś 20 punktów procentowych – była tak duża, jak w najlepszych czasach Blaira. Jednak działo się tak dlatego, że nowy przywódca Partii Pracy definiował się jako „siła spokoju”, która przyniesie ukojenie narodowi rozdygotanemu przez osiem lat, jakie upłynęło od referendum rozwodowego.

I rzeczywiście: Partia Pracy nie tylko nie zapowiada powrotu kraju do Unii, ale nawet nie chce, aby stał się on częścią jednolitego rynku. I jej notowania pozostały na niezmiennie bardzo wysokim poziomie. Jak podają instytuty badania opinii społecznej, brexit nie znajduje się dziś wśród najważniejszych kwestii wpływających na polityczne wybory Brytyjczyków. Teraz chodzi o wysokie koszty życia, zabezpieczenia zdrowotne, świadczenia emerytalne, kontrolę nad imigracją. Po latach nacjonalistycznego populizmu, który wyrządził tak wiele szkód na Wyspach, ludzie chcą przewidywalności i spokoju. Otwieranie wielkiej debaty, która pogłębi jeszcze bardziej podziały społeczne, mało komu jest w smak.

Starmer woli więc tematu brexitu w ogóle nie poruszać. Chce zdobyć władzę i uzdrowić kraj zepchnięty na obrzeża zjednoczonej Europy. A co dalej, to się zobaczy. Za kilkadziesiąt lat.

Charles de Gaulle nie miał złudzeń co do Brytyjczyków. Wiedział, że nie są stworzeni do słuchania poleceń Brukseli. To jedyny kraj Europy Zachodniej, który nie poniósł porażki w starciu z Hitlerem, przez co dziś wcale nie uważa, że tylko integracja europejska jest zdolna zapewnić mu pokój. Może to zrobić sam. A mając takie atuty, jak najważniejszy język świata, najbardziej międzynarodowe miasto na świecie i globalną sieć sojuszników w ramach dawnego imperium, zawsze będzie miał pokusę pójścia własną drogą – rozumował francuski prezydent. Dlatego dopiero po śmierci generała Londyn mógł rozpocząć negocjacje akcesyjne i przystąpić do Wspólnoty w 1973 r.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Pikit”: Ile oczek, tyle stworów
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Bałkan elektryk
Plus Minus
Ta gra nazywa się soccer
Plus Minus
Leksykon zamordysty
Materiał Promocyjny
Mazda CX-5 – wszystko, co dobre, ma swój koniec
Plus Minus
Ateizm – intronizacja ludzkiej pychy
Materiał Promocyjny
Jak Lidl Polska wspiera polskich producentów i eksport ich produktów?