W grupie raźniej. Nawet jeśli nad głowami przelatuje dron i rejestruje, kto przyszedł na wiec poparcia dla Pétera Magyara w tę majową niedzielę w Debreczynie.
Nie boimy się! Nie boimy się! – skanduje gęstniejący tłum w oczekiwaniu, aż na scenie pojawi się człowiek, który jeszcze na początku roku był nikomu nieznany, ale teraz uosabia najpoważniejsze od lat wyzwanie dla autorytarnych rządów Viktora Orbána. Poza Budapesztem ludzie nie pamiętają już tak wielkich manifestacji.
Zapewne nie do końca świadomie protestujący odwołują się do apelu, który Jan Paweł II wygłosił na placu Świętego Piotra w czasie inauguracji pontyfikatu w 1978: nie lękajcie się!
W Europie Wschodniej wielu uznało to wówczas za wezwanie do przeciwstawienia się komunizmowi: w następnym roku miliony wyszły na spotkanie z papieżem w czasie jego pierwszej pielgrzymki do ojczyzny. Znajdujemy się jednak 45 lat później w kraju, który przynajmniej oficjalnie pozostaje demokracją i należy do Unii Europejskiej. Jest więc w tej reakcji tłumu coś przerażającego.
– Władza bardzo skrzętnie rejestruje, kto bierze udział w tej manifestacji. Ci, którzy pracują w przedsiębiorstwach państwowych, mogą z tego powodu stracić pracę. Ci, którzy mają prywatny biznes, mogą zapomnieć o kontraktach dla państwa i muszą liczyć się ze zdwojoną uwagą ze strony urzędu skarbowego – mówi „Plusowi Minusowi” mężczyzna w średnim wieku o imieniu Zoltan, który przyjechał z odległej o kilkadziesiąt kilometrów miejscowości Szolnok. I prosi o niepodawanie nazwiska.