Czy gdyby Jan Paweł II umarł wcześniej, Polska by weszła do Unii Europejskiej?

Polska przystąpiła do UE nie po to, aby dzielić się suwerennością z innymi krajami Wspólnoty, ale by umocnić własną niezależność i ostatecznie wymknąć się spod wpływów Moskwy. To dlatego do dziś tak trudno nam znaleźć wspólny język z integrującą się Europą.

Publikacja: 26.04.2024 17:00

Polska nie jest przygotowana na to, że stanie się płatnikiem netto do budżetu UE. Jeśli trzymać się

Polska nie jest przygotowana na to, że stanie się płatnikiem netto do budżetu UE. Jeśli trzymać się logiki Leszka Millera, jaką zaprezentował podczas finału negocjacji akcesyjnych w Kopenhadze (na zdjęciu premier w Warszawie po powrocie z duńskiej stolicy, 14 grudnia 2002 r.), padnie przecież główny argument na rzecz naszej przynależności do Wspólnoty.

Foto: Maciej Macierzyński/Reporter

Przez siedem lat pracy jako korespondent „Rzeczpospolitej” w Brukseli często myślałem, jak będzie wyglądała ta chwila. Ale gdy w końcu nadeszła, trudno było się pozbyć uczucia zawodu. – Szanowni państwo. Drodzy Polacy. Mam dla państwa dobrą wiadomość. Po całodziennych, trudnych i momentami niezwykle dramatycznych negocjacjach wszystkie postulaty, z jakimi przyjechaliśmy do Kopenhagi, zostały przyjęte. Pozwoliło mi to oświadczyć w imieniu polskiego rządu, że przyjmujemy warunki naszego członkostwa w Unii Europejskiej – powiedział premier Leszek Miller 13 grudnia 2002 r. tuż przed godz. 20 w położonym na obrzeżach Kopenhagi Bella Center.

Kraje Unii przystępowały do Wspólnoty z różnych powodów. Dla Francji i Niemiec była to przede wszystkim gwarancja pokoju, położenie kresu nieprzerwanym konfliktom „dziedzicznych wrogów”, którzy tylko w ciągu poprzednich 100 lat stoczyli ze sobą trzy wojny. Wychodzącym z długiego okresu brutalnej dyktatury Hiszpanii, Grecji czy Portugalii chodziło głównie o umocnienie demokracji. Wielka Brytania miała w tyle głowy plan zatrzymania od środka budowy europejskiego państwa federalnego poprzez jego rozmydlenie. W jej wizji im więcej będzie więc członków Wspólnoty, tym lepiej.

Ale Miller sięgnął do argumentów z zupełnie innej półki. Do Kopenhagi przyjechał z postulatami większych o miliard euro wypłat z budżetu Unii, wyższych dopłat dla rolników, zgody na większą produkcję mleka, na preferencyjną stawkę podatku od mieszkań oraz uznanie kwalifikacji zawodowych polskich pielęgniarek po liceach zawodowych. I dopiero kiedy wszystkie te punkty zostały spełnione, uznał, że warto przystąpić do zjednoczonej Europy.

Gospodarz spotkania, premier Danii Anders Fogh Rasmussen, gdy usłyszał, że polska delegacja, zamiast świętować historyczny „powrót do Europy”, chce się jeszcze wykłócać o każde euro subwencji, początkowo myślał, że śni. Szybko jednak zrozumiał, że to nie jest jakiś wybryk polskiego premiera, objaw jego wąskich horyzontów. Miller po prostu czuł, jakie są nastroje w społeczeństwie, i chciał uprzedzić katastrofę, jaką byłoby odrzucenie w referendum członkostwa w Unii. Towarzyszący mu w kopenhaskich negocjacjach wicepremier Jarosław Kalinowski z PSL ostrzegł jasno, że jeśli dodatkowe środki dla rolników się nie znajdą, zaraz po powrocie z Danii zerwie koalicję, co jeszcze bardziej umocni podejrzliwość wsi wobec integracji.

Czytaj więcej

Francuskie pożegnanie z Putinem

Papież Jan Paweł II poparł przystąpienie Polski do UE. Gdyby odszedł wcześniej nie byłaby we Wspólnocie?

W tamtym czasie żadna grupa społeczna nie była tak dopieszczana przez Brukselę jak chłopi. Wspólna Polityka Rolna (CAP) pochłaniała około 40 proc. budżetu Unii, choć producenci żywności stanowili parę procent ludności zjednoczonej Europy. Z powodów historycznych (kluczowa rola Francji, największej potęgi rolnej kontynentu, w zainicjowaniu projektu integracji) co roku do kieszeni rolników szły dotacje warte ok. 40 mld euro. A mimo to teorie spiskowe, których wyrazicielem była m.in. Samoobrona, znajdowały na polskiej wsi ogromny posłuch.

Tu nie chodziło jednak o rachunek ekonomiczny. 45 lat komunizmu zamroziło struktury społeczne w naszym kraju. W tym czasie w krajach „starego Zachodu” nastąpiła prawdziwa rewolucja obyczajowa. W Polsce wciąż ogromne wpływy zachowywał natomiast Kościół. Kler przeczuwał, że integracja kraju ze zjednoczoną Europą grozi ich ograniczeniem. Tak się przecież stało w wielu tradycyjnie katolickich krajach, łącznie z Hiszpanią i Włochami. Z tego powodu polski Kościół nie wyrażał entuzjazmu wobec wejścia do UE.

Przeprowadzone 7 i 8 czerwca 2003 r. referendum akcesyjne w świadomości społecznej zapisało się jako niezwykły sukces: 77,45 proc. głosujących opowiedziało się przecież za przystąpieniem do Unii. Ale ważna była i inna liczba. Choć za sprawą specjalnej ustawy głosowanie wydłużono do dwóch dni, wzięło w nim udział ledwie 58,85 proc. uprawnionych. Gdyby więc zsumować tych, którzy oddali głos na „nie” (22,55 proc. głosujących), i tych, którzy uznali, że przystąpienie do Unii nie jest warte wysiłku pójścia do punktu wyborczego, mamy ponad połowę dorosłych Polaków, którzy wprost sprzeciwili się integracji kraju ze zjednoczoną Europą bądź nie wyrazili dla niej poparcia.

18 maja 2003 r., na trzy tygodnie przed referendum, Jan Paweł II wypowiedział na placu Świętego Piotra kluczowe słowa „od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej! To jest wielki skrót, ale bardzo wiele się w tym skrócie mieści wielorakiej treści. Polska potrzebuje Europy!”. W ten sposób papież jednoznacznie poparł przystąpienie kraju do Wspólnoty i odciął się od tych środowisk katolickich, które jak Radio Maryja były przeciwne integracji. Jan Paweł II miał wtedy 83 lata. Zmarł niespełna dwa lata później, 2 kwietnia 2005 r. Czy gdyby odszedł z tego świata wcześniej, Polska byłaby dziś we Wspólnocie?

Papież, który uczynił z reewangelizacji zachodniej Europy jeden z głównych celów swojego pontyfikatu, zdawał sobie sprawę bardziej niż ktokolwiek inny z ryzyka, jakie niesie dla pozycji Kościoła w Polsce wejście do Unii. Ale wierzył, że kultura i duchowość naszego kraju są na tyle atrakcyjne, iż nie tylko nie zostaną rozmyte w wielonarodowej Wspólnocie, ale wręcz ją odmienią.

– Nie będzie jedności Europy, dopóki nie będzie ona wspólnotą ducha. Ten najgłębszy fundament jedności przyniosło Europie i przez wieki umacniało chrześcijaństwo ze swoją Ewangelią, ze swoim rozumieniem człowieka i wkładem w rozwój dziejów ludów i narodów. Nie jest to zawłaszczenie historii. Jest bowiem historia Europy jakby wielką rzeką, do której wpadają rozliczne dopływy i strumienie, a różnorodność tworzącej ją tradycji i kultur jest jej wielkim bogactwem. Zrąb tożsamości europejskiej jest zbudowany na chrześcijaństwie – powiedział kiedyś.

Europejskie stolice uznały, że do Unii dostał się koń trojański Stanów Zjednoczonych

To była wizja na długą metę. Za wcześnie więc na rozstrzygnięcie, czy Jan Paweł II miał rację, czy się mylił. Czy Polska bez reszty się wtopi w zachodni świat, czy też odciśnie piętno na duchowości „starej Europy”. Wiadomo jednak, że w pierwszych latach członkostwa nasz kraj był w Unii w defensywie. Z jednej strony żył pod ciężarem kompleksów wobec bogatszych krajów Wspólnoty, z drugiej nie wierzył w przemianę Europy w przyjazną potęgę i wolał opierać swoje bezpieczeństwo na bliskich relacjach z Ameryką. Postrzegał członkostwo w Unii jako uzupełnienie o pięć lat wcześniejszej akcesji do NATO.

W tym samym czasie, gdy Miller walczył o kwoty mleczne i dodatkowy miliard euro z Brukseli, Polska zawierała umowy na zakup od Amerykanów broni, w szczególności myśliwców F-16. A zaraz potem zaangażowała się w amerykańską inwazję w Iraku. W europejskich stolicach szybko uznano, że oto do Unii dostał się koń trojański Stanów Zjednoczonych, który nie zamierza uczestniczyć w budowie bardziej zintegrowanej Europy.

„Polska straciła dobrą okazję, aby się zamknąć” – ta słynna sentencja prezydenta Francji Jacques’a Chiraca w odpowiedzi na pytanie o udział Polski w operacji irackiej chyba najlepiej streszcza irytację Paryża zachowaniem Warszawy. Francuzom łatwo przyszło przy tym zapomnieć, że to opór ich prezydenta spowodował, że na szczycie Unii w grudniu 2000 r. nie udało się na poważnie zreformować Wspólnoty. A pięć lat później referendum we Francji uniemożliwiło wejście w życie europejskiej konstytucji. Pozostało wrażenie, że to z powodu krajów Europy Środkowej poszerzona UE działa znacznie gorzej niż kompaktowa (karolińska) Unia.

Chirac nie powinien jednak czuć się zaskoczony. Polska już w trakcie negocjacji akcesyjnych dawała sygnały, że do integracji ma podejście ostrożne. W pewnym momencie starała się na przykład uzyskać stałą derogację od swobody zakupu ziemi (stanęło na 18 latach na grunty rolne) w przekonaniu, że Niemcy, kiedy tylko będą mogli, masowo zaczną wykupywać nieruchomości na terenach, które przed wojną należały do Rzeszy. Później dołączyła do najbardziej eurosceptycznych krajów jak Dania czy Szwecja i odłożyła na święte nigdy porzucenie złotego na rzecz euro. Najbardziej spektakularnym przejawem zupełnie innego rozumienia suwerenności w Warszawie i Brukseli była jednak koncepcja obowiązkowej relokacji osób ubiegających się o azyl w UE. Idea pojawiła się w głowie kanclerz Niemiec Angeli Merkel w wyniku wielkiej fali migracji, która dotarła do jej kraju w 2015 r. Nie konsultowała jej przed przedstawieniem w unijnej centrali nawet z ówczesnym prezydentem Francji François Hollandem. To nie był więc wyraz jakiegoś szczególnego lekceważenia Polski. Faktem pozostaje, że wymuszenie zgody na takie rozwiązanie na odchodzącym rządzie PO–PSL walnie przyczyniło się do przejęcia władzy przez PiS.

Prezes PiS Jarosław Kaczyński zdecydował się wtedy na ruch, który okazał się cezurą dla polskiego członkostwa w Unii. Nagle zachodnia Europa odkryła, że poza tą Polską, która robiła wszystko, aby jak najszybciej dostać się do Wspólnoty, jest też inna, która członkostwo w UE ledwo toleruje. Przebieg niedawnej debaty o reformie unijnej polityki migracyjnej, który po dziewięciu latach od 2015 r. skończył się odrzuceniem idei obowiązkowego podziału osób ubiegających się o azyl, pokazał, że Bruksela w końcu znalazła jakieś modus vivendi z tą asertywnością Warszawy. Ale na jak długo?

Czytaj więcej

Dubaj uratował Rosję. Sankcje nie działają, gdy reszta świata chce zarabiać

Którędy do potęgi?

Wojna w Ukrainie oraz możliwość powrotu do Białego Domu Donalda Trumpa spowodowały, że otoczenie geostrategiczne Unii radykalnie się zmieniło. Z tego powodu Polska raz jeszcze znalazła się na kolizyjnym kursie z głównymi krajami „starej Europy”. W sierpniu 2022 r. w programowym przemówieniu wygłoszonym w Pradze kanclerz Niemiec Olaf Scholz uznał, że Wspólnota musi zostać głęboko zreformowana. Po części przejął wizję przedstawioną na Sorbonie we wrześniu 2017 r. przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona. „Europa-potęga” („Europe-puissance”) miała być w tym ujęciu graczem równym Ameryce, Chinom i Rosji.

O ile jednak Francuz proponował spektakularne rozwiązania, jak powołanie przewodniczącego Rady Europejskiej („prezydenta Europy”) w wyborach powszechnych, utworzenie budżetu strefy euro wartego kilka procent dochodu narodowego unii walutowej czy opracowanie jednolitych list partyjnych w różnych krajach Unii w wyborach do Parlamentu Europejskiego, o tyle kanclerz był bardziej pragmatyczny. Przekonywał, aby znieść prawo weta przy podejmowaniu przez Radę Europejską decyzji w sprawach zagranicznych i obronnych.

Jak rozumuje Berlin? Dziś nawet małe kraje, które jak Czarnogóra czy Cypr mogą wpaść pod wpływy Rosji, mają narzędzia, aby zablokować w Unii kluczowe rozstrzygnięcia. To zaś w obliczu wojny w Ukrainie stwarza egzystencjalne zagrożenie dla wolnej Europy. Ostrzeżeniem jest postawa Viktora Orbána, który opóźniał przyjęcie każdego pakietu sankcji przeciw Rosji, nawet jeśli w końcu zawsze ustępował.

Francuzi i Niemcy wskazywali także na skutki, jakie może przynieść powrót Donalda Trumpa do Białego Domu. Nie da się wykluczyć, że zmusi on zjednoczoną Europę do samodzielnej obrony przed Rosjanami.

Rząd PiS od początku blokował przejście na system kwalifikowanej większości przy podejmowaniu przez Unię decyzji w sprawach zagranicznych i obronnych. W Heidelbergu w marcu 2023 r. premier Mateusz Morawiecki przedstawił wręcz pomysł cofnięcia zegarów integracji o sześć dekad poprzez powrót do gaullistowskiej idei „Europy narodów”. W czasach, gdy Unia potrzebuje nowych instrumentów działania, proponował odebranie Brukseli kluczowych kompetencji i oddanie ich stolicom narodowym.

Rząd Donalda Tuska tak daleko nie poszedł. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski przyznał, że nasz kraj może podjąć rozmowy w sprawie zakresu weta. Mimo wszystko nie ma ze strony Warszawy jasnej deklaracji o zaakceptowaniu propozycji Francji i Niemiec. A przecież w przeciwieństwie do Morawieckiego, który mógł polegać tylko na wsparciu Orbána, Tusk ma w Brukseli dużą zdolność koalicyjną. Nie jest więc przesądzone, że Polsce byłoby trudniej bronić swoje interesy przy systemie kwalifikowanej większości niż Niemcom czy Francji.

Niezamierzony krok ku federalności

Aby zrozumieć polskie podejście, trzeba cofnąć się do wspomnianego już szczytu w Kopenhadze w grudniu 2002 r. i postawy, jaką tam zaprezentował Leszek Miller. Polska od początku traktowała Unię jako coś zewnętrznego, „onych”, którzy w jakiś sposób chcą przejąć kontrolę nad naszym krajem i wobec których należy zachować postawę roszczeniową. Jej odzwierciedleniem jest wciąż powszechnie funkcjonujące w naszym kraju pojęcie „Zachodu”, do którego Polska rzekomo nie należy.

Taka postawa powoduje, że polskie władze nigdy nie poczuwały się do przejęcia współodpowiedzialności za los Unii; nie zaproponowały jakiejś innej formuły przebudowy Wspólnoty w odpowiedzi na francusko-niemieckie propozycje. Z tego właśnie powodu Polska jest też całkowicie nieprzygotowana na układ, w którym stanie się płatnikiem netto do budżetu Unii. W takim przypadku, jeśli trzymać się logiki Leszka Millera, padnie przecież główny argument na rzecz przynależności do Wspólnoty.

Polska z pewnością zaczęłaby dopłacać do kasy Brukseli wraz z wejściem do UE Ukrainy. Ale i bez tego zapewne w następnym rozdaniu budżetowym, czyli po 2028 r., możemy przekroczyć średni poziom dochodu na mieszkańca krajów „27”. Dwie dekady członkostwa w Unii to bowiem sukces w nadrabianiu opóźnień cywilizacyjnych, którego nie znała historia integracji. Jak wynika z najnowszych danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego, w tym roku Polska przy dochodzie na mieszkańca 49 tys. dol. jest już niemal na tym samym poziomie co Hiszpania (52 tys. dol.). W chwili gdy przystępowaliśmy do UE, tylko Łotwa była od nas biedniejsza. Dziś taki los podziela dziewięć krajów członkowskich, choć nie można zapomnieć, że po 2004 r. do Wspólnoty dołączyli ubożsi Rumunii, Bułgarzy i Chorwaci. Wbrew obawom zagorzałych obrońców suwerenności narodowej Polska, jak mało który kraj, radzi sobie na jednolitym rynku. To raczej inni powinni więc obawiać się konkurencji polskich firm niż odwrotnie.

Poza amerykańską polisą sposobem na obronę naszej suwerenności była dla wielu rządów w Warszawie budowa aliansów regionalnych. Od Grupy Wyszehradzkiej po Trójmorze Polska próbowała przekształcić kolejne struktury w narzędzie zwielokrotnienia swoich wpływów w Brukseli. Niewiele z tego jednak wychodziło, bo nasi mniejsi sąsiedzi albo także troszczyli się przede wszystkim o własną suwerenność, bo również mieli traumatyczne doświadczenia zależności od Moskwy (Czesi, Węgrzy), albo jak kraje bałtyckie nie chcieli z powodu aliansu z Polską wchodzić w konflikt z Niemcami.

Jednak ta koncentracja na Europie Środkowej powodowała, że Polska często traciła z pola widzenia możliwość bliższej współpracy z tymi, którzy mają w Unii największe znaczenie: Berlinem, Paryżem czy Madrytem. Bo też wraz ze zmniejszaniem się różnic w poziomie rozwoju nasze interesy wcale nie są już tak inne od francuskich czy niemieckich. Owszem, Emmanuel Macron często wraca do idei pchnięcia Europy na tory federalizacji. Ale gdy przychodzi do czynów, nie jest już tu tak jednoznaczny. Niewiele na przykład wyszło z budowy „Europy wielu prędkości”, która miała rzekomo wyodrębnić „twarde jądro” państw gotowych oddać swoją suwerenność europejskiej centrali. Gdy przychodzi do polityki zagranicznej, Macron woli grać samodzielnie choćby z Putinem, zalecając jeszcze w 2022 r., aby „nie upokarzać Rosji”.

Czytaj więcej

Chora gospodarka nad Renem. Czy Niemcy wrócą do interesów z Rosją?

W polityce obronnej Francja zazdrośnie chroni niezależność swoich sił jądrowych. W gospodarce nie zgadza się na naruszenie interesów takich potentatów jak EDF przez integrację polityki energetycznej. Podobnie Niemcy prowadzą własną grę na przykład w relacjach z Chinami czy w odniesieniu do zbyt daleko idącej, ich zdaniem, integracji rynków kapitałowych.

Ostatnie lata wcale nie okazały się jednak złe dla zwolenników głębszej integracji Unii. Tyle że nie za sprawą polityki Paryża czy Berlina, ale otoczenia zewnętrznego Wspólnoty. Pandemia skłoniła Brukselę do powołania po raz pierwszy Funduszu Odbudowy wartego 750 mld euro, którego sposób finansowania – uwspólnotowienie długu – to ogromny krok ku integracji Unii. A wojna w Ukrainie spowodowała, że kraje UE, które wcześniej bardzo różniły się w ocenia działań Kremla, uzgodniły wiele pakietów sankcji wobec Rosji, zdecydowały się na zupełną zmianę kierunku dostaw nośników energii i zaczęły na wielką skalę dostarczać broń Ukraińcom. Tak zaczęły się rodzić zręby wspólnej polityki zagranicznej.

To jednak Polska pod rządami PiS mimo woli doprowadziła do największego skoku Brukseli w federalność. Tak nie bez racji wskazuje były szef polskiej dyplomacji Jacek Czaputowicz. W trosce o powstrzymanie autorytarnych tendencji w Warszawie i odchodzenia od rządów prawa, europejska centrala dostała bowiem niezwykłe instrumenty nacisku na kraje członkowskie: uzależnienie wypłat z budżetu Unii od respektowania zasad demokracji. W ten sposób Komisja Europejska z przytupem wkroczyła na obszar, z którego do tej pory była wykluczona: rozwiązań ustrojowych w każdym kraju UE. Niejako przejęła rolę narodowych Trybunałów Konstytucyjnych. Trudno wyobrazić sobie poważniejsze okrojenie suwerenności narodowej.

Przez siedem lat pracy jako korespondent „Rzeczpospolitej” w Brukseli często myślałem, jak będzie wyglądała ta chwila. Ale gdy w końcu nadeszła, trudno było się pozbyć uczucia zawodu. – Szanowni państwo. Drodzy Polacy. Mam dla państwa dobrą wiadomość. Po całodziennych, trudnych i momentami niezwykle dramatycznych negocjacjach wszystkie postulaty, z jakimi przyjechaliśmy do Kopenhagi, zostały przyjęte. Pozwoliło mi to oświadczyć w imieniu polskiego rządu, że przyjmujemy warunki naszego członkostwa w Unii Europejskiej – powiedział premier Leszek Miller 13 grudnia 2002 r. tuż przed godz. 20 w położonym na obrzeżach Kopenhagi Bella Center.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku