Dlaczego partie lewicowe nie wygrywają wyborów

Ostatnie trzy dekady to okres, kiedy w Polsce polityka była w dużej mierze oparta na podziałach i konfliktach klasowych. Realna zmiana wymaga podjęcia działań wobec klasy pracującej i osób pozostawionych samym sobie. Inaczej lewica nigdy nie wygra wyborów.

Publikacja: 14.06.2024 10:00

Rysował Mirosław Owczarek

Rysował Mirosław Owczarek

Foto: Mirosław Owczarek

Czy w Polsce działa lewica uniwersalistyczna, gotowa do tego, by bronić i wspierać w awansie społecznym jak najszersze kręgi społeczne, reprezentująca zarówno realny interes, jak i marzenia i aspiracje obywatelek i obywateli? Czy istnieje siła w Sejmie, z kim zwykła obywatelka, zwykły obywatel „ma wspólny język”, ktoś kto reprezentuje nasze codzienne problemy i nadzieje? Nasza „Grażyna” i nasz „Seba” w ławach poselskich, znajdujący się tam po to, by dać głos każdej i każdemu z nas?

Uważamy, że takiej siły brakuje w naszym kraju, co więcej, już po kilku zdaniach jesteśmy w stanie odróżnić lewicową aktywistkę, lewicowego aktywistę od byłego górnika, od nieprzemysłowego rolnika, których mieli reprezentować. Powinni mówić jednym językiem i śmiać się z tych samych żartów, bo powinni stale ze sobą rozmawiać. Jeśli wyborca czegoś nie wie albo wyraża się bez szacunku o jakiejś dyskryminowanej grupie społecznej, to lewicowcy powinni mieć pomysły na to, jak zapewnić mu edukację i kapitał kulturowy, czyli – w ujęciu francuskiego socjologa i antropologa Pierre’a Bourdieu – idee, przedmioty i wiedzę, w tym przede wszystkim język i kody komunikowania się, nabywane w czasie udziału w życiu społecznym. Posiadanie tego kapitału powoduje szacunek i sprawia, że jego nosicielka lub nosiciel są dopuszczani do mobilności społecznej, czyli np. do awansu klasowego. Jeśli lewicowemu wyborcy brak tego kapitału, to nie dlatego, że jest „gorszy” od aktywistów, ale dlatego, że żyjemy w społeczeństwie ogromnych nierówności, gdzie kapitał symboliczny wykorzystywany jest jako kryterium dalszej segregacji społecznej jako przepustka w miejsca, gdzie dostępne są władza i pieniądze. Lewica uniwersalistyczna walczy o to, by w te miejsca dostęp był powszechny, a nie zarezerwowany dla nielicznych.

Nasz tekst nie jest skierowany do lewicowych aktywistów i aktywistek, lecz do szerokiego grona czytelniczego. Uważamy, że dotyczy wszystkich, którzy chcą poważnie zastanowić się nad przyszłością polityczną polskiego społeczeństwa. Bez refleksji nad rolą lewicy, możemy znaleźć się w sytuacji wielkiego impasu lub przerostu ekstremalnej prawicy wspieranej nie z przekonania, ale dlatego, że wyborczynie i wyborcy nie czują się reprezentowani w ramach demokratycznych instytucji. Również sytuacja, gdy większość społeczeństwa zdaje się utożsamiać się z najbogatszymi przedsiębiorcami jest niepokojąca i wymaga pilnego namysłu – sprawia, że społeczeństwo wyzbywa się empatii, a ludzie stają się sami dla siebie wymagający w stopniu nierealnym i odbierającym zdolność uczenia się, ponieważ oderwanie od rzeczywistości sprawia, że sygnały zwrotne nie są brane pod uwagę. Wreszcie, taka sytuacja powoduje, że głosujemy naszymi mrzonkami, zamiast kierować się realistyczną oceną sytuacji lub empatią, a to nie pomaga przywrócić demokratycznej równowagi w demokratycznych władzach, lecz nawet może rozbudzać tęsknoty za bardziej „skutecznym” autokratyzmem.

Czytaj więcej

Michał Szułdrzyński: Suwerenność informacyjna jest kluczowa dla funkcjonowania demokracji

„Uśmiechnięta Polska” nie jest dla robotnika

Usunięcie barierek sprzed Sejmu, spotkania marszałka z dziennikarzami i jego koncyliacyjny ton, deklaracje o potrzebie słuchania zwykłych obywateli mają zapowiadać powrót do najlepszych wzorców demokracji, jakie znamy z historii III RP. Czuć w tym było ponoć atmosferę czerwca 1989 r. „Szybko poszło” – można by powiedzieć, mając w pamięci to, że Szymon Hołownia jeszcze kilka miesięcy temu był nazywany „ruskim agentem”, a jako społeczeństwo byliśmy podzieleni jak nigdy dotąd i odsuwaliśmy się coraz bardziej od przykładnego demokratycznego państwa prawa.

Część liberalnych publicystów i ekspertów przekonywała, że zmiany już widać gołym okiem. Podobno ludzie nawet w inny sposób oddychają, ich twarze są pogodne, a oni sami emanują dobrą energią i chęcią współpracy. Na szczególną uwagę zasługują wezwania do odbudowy wspólnoty i wzajemnego szacunku. A jednak coś nas niepokoi – to rozbrzmiewa znany i powtarzany od 30 lat refren o edukacji, wartościach i świadomości jako narzędziach do zmiany mentalności polskiego społeczeństwa. Ćwiczyliśmy się w tym ponad dwie dekady i zamiast pięknie się różnić, jak chcieliby tego „oświeceni” demokraci, zaczęliśmy się wzajemnie nienawidzić. Korzystali na tym politycy, traciliśmy jako społeczeństwo. Swoisty renesans myślenia magicznego o przestawianiu mentalnej wajchy społeczeństwa musi budzić niepokój, kiedy uświadomimy sobie, jak poważne cywilizacyjne wyzwania stoją przed nami.

Uczynienie z behawioryzmu podstawy myślenia o globalnym ociepleniu, emigracji i nierównościach majątkowych oraz tych związanych z dystrybucją społecznego szacunku przypomina aż za dobrze założenie, że wystarczy tylko chcieć pomyśleć o tych sprawach w innych sposób niż do tej pory i świat stanie się od tego lepszy. Nie tylko nie stanie się lepszy, ale posłuży jako podglebie dla przemocy symbolicznej elit. Zamiast krytyki tego, na czym zarabia kapitał, czym może się skończyć utowarowienie edukacji i służby zdrowia oraz jak bardzo jako społeczeństwo na tym tracimy, będziemy się raczyć kąpielą w politycznej kulturze terapeutycznej. Niestosowne wydaje się tłumaczenie, jak bardzo jest to samobójczą strategią. Żeby wykroczyć poza ten horyzont wspomniane usuwanie barierek, o których mało kto już dzisiaj pamięta, nie powinno być gestem obliczonym na zyskanie poklasku u „swoich”, ich podziwu dla retorycznych zdolności marszałka Sejmu i jego oddziaływania na psychologię mas. Realna zmiana wymaga wykroczenia poza paradygmat postpolityki (w ramach której miałyby zniknąć wielkie spory ideologiczne – red.) i formatu YouTube’a oraz podjęcia konkretnych działań wobec szeroko rozumianej klasy pracującej i tych wszystkich, którzy z powodu niskich zarobków, miejsca zamieszkania i kulturowego wykorzenienia czuli się pozostawieni sami sobie przez ponad dwie dekady.

Wykorzystują to politycy, odwołując się do godności ludzi, którzy już teraz czują niepokój, strach i lęk związane ze wspomnianą polityką klimatyczną. Doskonale widać to na przykładzie protestów rolników i skali poparcia, które nie tylko w Polsce oscyluje wokół 70 proc. Ci, którzy pamiętają traumę wywołaną przez transformację lat 90., mają prawo się bać, tym bardziej, że komunikują się z nimi wyłącznie populiści, posługujący się popularną i wolną od skomplikowanych idei „wiedzą”. Wyróżnia ją to, że dla uzasadnienia nie potrzebuje empirycznych dowodów, wyrastających z nich argumentów, działa bardziej intuicyjnie. Obserwując dyskusje na temat CPK, Zielonego Ładu, wysokości składki zdrowotnej, mediów publicznych i mieszkalnictwa trudno pozbyć się wrażenia, że mamy do czynienia z politykami, których przywilej polega właśnie na tym, że nie konfrontują swoich polityk ze społecznymi procesami, zamiast tego forsują swoje za albo przeciw

Rządzący zapowiadali społeczne pojednanie, a ci, którzy deklarowali obronę demokracji i walkę z populizmem powinni powiedzieć głośne „sprawdzam”. Skoro Szymon Hołownia zorganizował spotkania i konsultacje z organizacjami pozarządowymi, to pilnym zadaniem jest to, aby zwrócić uwagę, czy znalazło się tam miejsce m.in. dla związków zawodowych, ludzi pracy, ale też tych, którzy mieli poczucie symbolicznej dewaluacji. Trudne zadanie, biorąc pod uwagę, że według jednego z liderów Nowej Lewicy politycy z nią kojarzeni stracili klasę pracującą ze swoich radarów zaraz po 1989 r. Jako przyczynę wskazał jej poglądy światopoglądowe.

Tymczasem tych ludzi nie tylko trzeba wysłuchać – należy wspólnie z nimi i wykorzystując ich doświadczenia wypracować strategie na przyszłość. One i Oni muszą mieć poczucie, że to, co myślą i czują, ma wpływ na otaczającą ich rzeczywistość, a przede wszystkim na tę związaną z działaniem państwa. Weźmy pierwszy z brzegu instytucjonalny temat, co do którego w koalicji rządzącej panuje konsensus. Wymiar sprawiedliwości i sądy oraz to, jak wygląda ich praca i w jaki sposób kształtują się relacje obywatel kontra sąd, to teren, na którym rządzący mogą przeprowadzić i ostatecznie włączyć w prace nad zmianą dotychczasowych reguł obywatelki i obywateli z klasy pracującej. Perspektywa osób, które doświadczały np. mobbingu, wyzysku czy złego traktowania w pracy powinna wybrzmieć właśnie tu i teraz. Bez spełnienia tego warunku grozi nam uwięzienie w perspektywie wielkomiejskiej klasy średniej i reprodukowanie wyobraźni, w której horyzoncie do tej pory nie mieściła się szeroko rozumiana klasa pracująca, jej interesy, wrażliwość i wartości. Być może to jest właśnie moment, kiedy prawniczki i prawnicy z doświadczeniem w działaniach na rzecz praw człowieka powinni zainteresować się tym, jakie procesy społeczne i kulturowe leżą u podstaw nierówności proceduralnych i międzyludzkich w obszarze wymiaru sprawiedliwości.

Czytaj więcej

Jerzy Kapuściński: Słabo wspieramy młodych artystów

Telewizja Republika przejęła widzów poprzedniej TVP

Codzienne relacje ludzi z klasy robotniczej z instytucjami, urzędnikami, nauczycielami, lekarzami bywają pasmem ciągłych upokorzeń. Wystarczy porozmawiać o pracy, hierarchii w życiu codziennym i doświadczeniach materialnej i symbolicznej dewaluacji np. ze sprzątaczką, kasjerką, salową czy pracownikiem lokalnej fabryki. Brak uznania i szacunku dla takich ludzi dobrze widać również w debacie publicznej, gdzie problemy i głos „ludu” po prostu nie istnieją.

Podporządkowaną pozycję tych ludzi i ich poczucie bycia zbędnymi w rozwijającym się świecie kreatywności i przedsiębiorczości wzmacniają również procesy symbolicznego dewaluowania przez kulturę masową stylów życia, sposobów myślenia i wartości. Myśląc relacyjnie o obywatelkach i obywatelach w demokracji trzeba pamiętać, że ich stosunek do kapitalizmu i demokracji jest sumą ich doświadczeń, przeżyć oraz refleksji, które obejmują m.in. pracę, ale nie tylko jej materialny wymiar, również sposób, w jaki traktują ich przełożeni, i jak bardzo są zmuszeni zaakceptować takie warunki. Kluczową rolę odgrywa również lokalna społeczność, w której funkcjonują takie osoby i ich najbliżsi oraz poczucie i świadomość, że jeśli człowiek ma jakiś problem, to w bliższym i dalszym horyzoncie może znaleźć kogoś, kto będzie tym zainteresowany na poziomie instytucjonalnym. Obcość państwa, bierność instytucji czy milczenie mediów potwierdzają tylko to, jak bardzo tacy ludzie są nieistotni dla systemu.

Jak wynika z badań na temat reprezentacji klasy robotniczej w krajach OECD, w Polsce na poziomie parlamentu wynosi ona 2 proc., tymczasem do klasy robotniczej według tego wskaźnika można zaliczyć 61 proc. polskiego społeczeństwa. Niewiele lepiej wygląda reprezentacja klasy robotniczej w mediach i debacie publicznej. W tym kontekście obserwujemy wieloletnią dominację interesów i gustów klasy średniej i nawet jeśli uznamy, że obserwowany od kilku lat „zwrot ludowy” zatacza coraz szersze kręgi społeczne, to proces ten dotyczy raczej wąskich środowisk opiniotwórczych i akademickich.

Wydaje się, że kluczową rolę w przywracaniu uznania, społecznego znaczenia i włączaniu w szeroko rozumianą wspólnotę demokratyczną mogłyby odegrać media publiczne. Ich przejęciu przez partie demokratyczne towarzyszy stan euforyczny, co sprawia, że w tak ważnym momencie jesteśmy pozbawieni jako społeczeństwo krytycznej refleksji na temat możliwych społecznych i politycznych konsekwencji meblowania przekazu pod „swoich”. Trudno zrozumieć to, że w kraju liczącym 37 mln ludzi dotychczas nie pojawiały się w debacie głosy na temat tego, w jaki sposób zmieniać media, aby nie zrazić do siebie i nie stracić bezpowrotnie widzów, którzy jeszcze miesiąc temu stanowili milionową publiczność TVP.

To nie przypadek, że tak dużym zainteresowaniem cieszy się od kilku miesięcy TV Republika. Nikt nie zadaje pytań, dlaczego tak się stało, czy dało się tego uniknąć i co może z tego wyniknąć na przyszłość dla szeroko rozumianej wspólnoty.

Proces normalizacji polaryzacji i będąca tego konsekwencją pauperyzacja intelektualna elit wróżą nam jak najgorzej. Tymczasem media, polityka i klasy społeczne są ze sobą powiązane, a ich związki wzmacniane i zniekształcane właśnie pod dyktando jałowego, toczącego się od lat, sporu. Czy są jakieś znaki na niebie, które zwiastują nadzieję? Wręcz przeciwnie, ci, którzy składali deklaracje o mediach, które mają reprezentować całe polskie społeczeństwo, już dawno o nich zapomnieli. Zła wiadomość jest taka, że jeśli obleją ten test, to ukryte urazy klas niższych i poczucie bycia pozostawionym w tyle będą mogły po raz kolejny posłużyć jako paliwo wyborcze dla prawicowych populistów.

Każdy chce być przedsiębiorcą lub klasą średnią

Zdecydowana większość klasy politycznej w Polsce w ostatnich 30 latach wyrażała bałwochwalczy stosunek wobec ideologii merytokracji (system, w którym pozycje uzależnione są od kompetencji, definiowanych jako połączenie inteligencji i edukacji, weryfikowanych za pomocą obiektywnych systemów oceny, np. certyfikatów – red.). W latach 90. obserwowaliśmy dewaluację i stygmatyzację ludzi pracujących fizycznie, czemu towarzyszyła infantylna opowieść o indywidualizmie, przedsiębiorczości i zaradności. Wszystko to podane w sosie z wyobrażeń o Zachodzie.

Ostatnia dekada przyniosła rozkwit tej opowieści, pojawili się politycy młodszej generacji, którzy dorzucili do tego szczyptę samoświadomości i progresywizmu, co zostało dobrze przyjęte przez pokolenie 30- i 40-latków. Niestety, w okolicznościach rosnących nierówności tego typu myślenie rozbija się brutalnie o twardą rzeczywistość. Myślenie według wzoru, w którym każdy dostaje to, na co zasługuje, podmywa zaś resztki wątłej solidarności i pozostawia na żer populistów tych, którzy zostali w tyle. Przekonanie, że dyplom ukończenia uczelni z pierwszej dziesiątki jest kluczowy w znalezieniu przyzwoitej pracy i godnym życiu, tworzy uprzedzenia wobec tych, którzy nie mają wyższego wykształcenia (albo kończyli studia w mniej prestiżowych miejscach) i wykonują często ciężką, ale niedocenianą społecznie i materialnie pracę. W tej perspektywie Polacy dzielą się na zwycięzców i przegranych.

Na tak zaprojektowanej kapitalistycznej matrycy beneficjenci globalnego projektu gospodarczego oraz ich wartości z obszaru ekonomii świecą swoim blaskiem na ciemnym złowrogim tle takich cech jak plemienność czy wrogość. Nie trzeba chyba dodawać, kto jest nosicielem tych ostatnich i jak bardzo co niektórzy chcieliby się ich pozbyć ze zdrowej polskiej demokratycznej tkanki.

Czytaj więcej

Ekorolnictwo nie uratuje planety

Demokracja zbudowana na hejcie i poczuciu bycia lepszym

Ostatnie trzy dekady to okres, kiedy w Polsce polityka była w dużej mierze oparta na podziałach i konfliktach klasowych. Klasa polityczna oraz stojące po jej stronie symboliczne elity dzieliły polskie społeczeństwo, posługując się emocjami, wyobrażeniami oraz poczuciem bycia gorszym i lepszym. Komu było w danym momencie wygodniej, ten wynosił pod niebiosa zaradnych i kreatywnych obywateli albo upominał się po latach milczenia o godność i uznanie dla przegranych transformacji. Spór ten toczył się jednak z pominięciem pojęcia klas społecznych. W ostatniej dekadzie do codziennego słownika sfery publicznej weszły pojęcia klas średniej i ludowej. Każde z nich wywołuje dzisiaj przeciwstawne reakcje u tych, którzy się z nimi utożsamiają i ich deklaratywnych rzeczników. Doświadczone przez transformację polskie społeczeństwo nie ma okrzepłej i stabilnej klasy średniej. Bycie jej częścią w wielu przypadkach jest niepewne. Rosnące aspiracje materialne i kulturowe to przecież cecha klasy średniej, ale też części klasy ludowej…

Brak odpowiednio sprofilowanego kapitału kulturowego wywołuje wśród części z nas uzasadnioną panikę i strach przed „demaskacją” i społecznym wykluczeniem. Tego rodzaju opresja nie zawsze musi być wyrażona wprost, zdarza się, że otoczenie daje nam o tym znać, ustanawiając tzw. wysoki próg wejścia. Dobrym tego przykładem są historie studentów, którzy wychodzą w trakcie zajęć do łazienki, by sprawdzić w telefonie, kto napisał albo stworzył wspomniane przez ich rówieśników książki i filmy. Wstyd z powodu tego, że nie dotrzymujemy kroku osobom z naszego otoczenia, dotyczy również braków związanych ze statusem materialnym. Nic dziwnego, sukces finansowy jest w kapitalizmie miarą wartości człowieka, a konsumpcja utrwala klasowe dystynkcje. We wszystkich wspomnianych przypadkach obserwujemy oddziaływanie tego, co moglibyśmy opisać jako neoliberalne modele „ja”, które wzmacniają wzajemną konkurencję i zamykają nas w hermetycznych klasowych grupach. Taki stan rzeczy powoduje dwa niedobre w obecnej sytuacji skutki: po pierwsze, tworzy polityczną przestrzeń, którą wypełnia np. populistyczna prawica; po drugie, dramatycznie ogranicza różnorodność i złożoność, bo bańki, w tym te, które widzą siebie jako źródło postępu, są coraz bardziej jednolite i nieróżnorodne.

Na obie bolączki remedium byłaby lewica uniwersalistyczna. Bardzo podobną diagnozę i program proponuje amerykańska filozofka Susan Neiman w swojej nowej książce „Left is not Woke” – prawdziwym zadaniem lewicy jest działanie zgodne z zasadami uniwersalnej ludzkiej solidarności. Woke'izm stoi w sprzeczności z ideami, które przyświecają lewicy, czyli zdecydowanym rozróżnieniem między sprawiedliwością społeczną a władzą i oddaniem idei emancypacji. Na tym, by istniała lewica uniwersalistyczna, powinno zależeć nie tylko socjalistkom i socjalistom, ale także obywatelkom i obywatelom marzącym o bardziej zrównoważonej kulturze debaty społecznej i bardziej realistycznej reprezentacji problemów i potrzeb społecznych we władzach państwa, regionów i innych demokratycznych instytucji.

Monika Kostera

Profesor socjologii na Uniwersytecie Warszawskim, profesor zarządzania na Uniwersytecie Södertörn (Szwecja) i w LITEM, l'Université Évry Val d'Essonne, Francja.

Kacper Leśniewicz

Doktorant Uniwersytetu SWPS/Chemnitz University of Technology. W 2019 roku nominowany do nagrody Grand Press w kategorii publicystyka

Kup e-book „Lewica. Stare błędy, nowe wyzwania”

Czy w Polsce działa lewica uniwersalistyczna, gotowa do tego, by bronić i wspierać w awansie społecznym jak najszersze kręgi społeczne, reprezentująca zarówno realny interes, jak i marzenia i aspiracje obywatelek i obywateli? Czy istnieje siła w Sejmie, z kim zwykła obywatelka, zwykły obywatel „ma wspólny język”, ktoś kto reprezentuje nasze codzienne problemy i nadzieje? Nasza „Grażyna” i nasz „Seba” w ławach poselskich, znajdujący się tam po to, by dać głos każdej i każdemu z nas?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Kiedy będzie następna powódź w Polsce? Klimatolog odpowiada, o co musimy zadbać
Plus Minus
Filmowy „Reagan” to lukrowana laurka, ale widzowie w USA go pokochali
Plus Minus
W walce rządu z powodzią PiS kibicuje powodzi
Plus Minus
Aleksander Hall: Polska jest nieustannie dzielona. Robi to Donald Tusk i robi to PiS
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Prof. Marcin Matczak: PSL i Trzecia Droga w swym konserwatyzmie są bardziej szczere niż PiS