Wojna, która nie ma wybuchnąć

Snuto czarne scenariusze, ale mijają miesiące izraelskiej kampanii w Strefie Gazy, a Teheran wciąż nie dokonał pomsty, która zamieniłaby Bliski Wschód w morze ognia. Powód? Może ten, że w stosunkach Iranu z Izraelem mało co jest takie, jak się na pozór wydaje.

Publikacja: 15.03.2024 17:00

Mieszkańcy Teheranu demonstrują poparcie dla Palestyńczyków 7 października 2023 r., w dniu ataku boj

Mieszkańcy Teheranu demonstrują poparcie dla Palestyńczyków 7 października 2023 r., w dniu ataku bojówek Hamasu na Izrael. Choć irańska ulica domaga się zniszczenia „małego szatana”, ajatollahowie wcale nie palą się do wojny z Tel Awiwem

Foto: AFP

Jeki bud, jeki nabud – tak zaczynały się wszystkie irańskie bajki, odkąd sięgamy pamięcią: był, albo go nie było. (…) To wprowadzanie młodego umysłu w paradoksy życia poprzez paradoks, o czym jest większość irańskich ludowych bajań” – pisał kilkanaście lat temu wychowany w USA irański pisarz Hooman Majd w pierwszym tomie swoich wspomnień „Ajatollah śmie wątpić”.

Tak właśnie może być z Madżidem Dastdżanim Farahanim: 42-letni agentem irańskiego ministerstwa wywiadu, który z ramienia Teheranu miał przygotowywać w USA zamachy na dygnitarzy z administracji Donalda Trumpa. W grę wchodzą prawdopodobnie były sekretarz stanu Mike Pompeo oraz specjalny wysłannik prezydenta na Bliski Wschód Brian Hook, którzy ze względu na pogróżki Teheranu poruszają się teraz w asyście ochroniarzy. Ich śmierć miałaby być rewanżem za zabicie w 2020 r. na bagdadzkim lotnisku gen. Kasima Solejmaniego, legendarnego już dowódcy Korpusu Strażników Rewolucji czy właściwie elitarnej części tej organizacji.

Według wystawionego w ubiegłym tygodniu listu gończego oddziału FBI w Miami Farahani miał rekrutować na terenie Ameryki potencjalnych zabójców oraz wielokrotnie jeździć do Wenezueli, gdzie z kolei zbierał chętnych do „szpiegowania miejsc kultu religijnego, centrów biznesowych i innych obiektów” w USA.

Pościg za Farahanim, którego FBI oficjalnie „poszukuje w celu przesłuchania”, to nie pierwszy taki przypadek w ostatnich latach. W 2022 r. za kratki w USA trafił inny agent Teheranu, posługujący się nazwiskami Szahram Poursafi lub Mehdi Rezai, który w Waszyngtonie i w stanie Maryland miał szukać wykonawcy zamachu na byłego doradcę Trumpa i niegdysiejszego przedstawiciela Białego Domu w ONZ Johna Boltona.

Można przy tym odnieść wrażenie, że perskie spiski na życie waszyngtońskich oficjeli czy dobro Ameryki w ogóle, spowszedniały. Historia, którą przed laty amerykańskie media rozbudowałyby do wielowątkowej story, teraz ledwie w tych mediach mignęła. Nie komentowali jej eksperci wywiadu, orientaliści czy politolodzy. Był, a może go nie było – ot, rutyna. Standard, do którego wszyscy zdążyli przywyknąć przez ostatnie cztery dekady z okładem.

Czytaj więcej

W Afryce pucz goni pucz. Junty opanowały Niger, Burkina Faso, Mali, Gwineę…

Izrael, Iran, USA. Błędny trójkąt

Od końca zimnej wojny rywalizacja między Izraelem a Iranem stała na drodze do osiągnięcia wielu strategicznych celów Ameryki na Bliskim Wschodzie” – twierdzi Trita Parsi, amerykański politolog perskiego pochodzenia i założyciel National Iranian American Council. „Oba kraje starały się podminować te inicjatywy polityczne USA, które uważały za korzystne dla drugiej strony. Iran działał przeciwko bliskowschodniemu procesowi pokojowemu, by uniemożliwić Stanom Zjednoczonym zbudowanie izraelsko-centrycznego Bliskiego Wschodu, który – według obaw Teheranu – opierałby się na długoterminowej izolacji Iranu. Izrael z kolei oponował przeciw rozmowom Waszyngtonu z Teheranem, obawiając się, że pojednanie amerykańsko-irańskie zapewni Iranowi strategiczne znaczenie w polityce Waszyngtonu kosztem Izraela, gdyż Iran to potężny kraj, który globalnie ma wiele wspólnych z USA interesów, pomimo skonfliktowanych ideologii” – analizował Parsi w swojej książce „Treacherous Alliance. The Secret Dealings of Israel, Iran and The US” („Zdradliwy sojusz. Tajne porozumienia między Izraelem, Iranem i USA”). Można by rzec: niemal pół wieku wysiłków w celu budowania napięcia nie poszło na marne.

Oczywiście, nie zawsze tak było. Gdy w 1976 r. Jimmy Carter wprowadził się do Białego Domu, amerykańska administracja w dużym stopniu porzuciła kissingerowską Realpolitik. – Carter zaczął zadawać pytania o prawa człowieka, w tym o wszystko to, co działo się za rządów szacha w Iranie – opowiadał ówczesny szef stacji Mosadu w Teheranie Reuven Merhav izraelskiemu dziennikarzowi i historykowi Ronenowi Bergmanowi. – Irańczycy obawiali się, że drzwi w Ameryce i Zachodniej Europie zaczną się przed nimi zamykać. Szukali więc alternatywnych dostawców – tłumaczył.

Rzecz jasna, chodziło o przemysł zbrojeniowy, bo szach Mohammad Reza Pahlavi z zapałem rozbudowywał arsenał cesarstwa. Przy okazji też o pieniądze, gdyż smarem irańskich zbrojeń były przede wszystkim pożyczki, spłacane dochodami z ropy lub samym surowcem. Według Bergmana na stole było sześć wielkich projektów zbrojeniowych, których efektem miało być zbudowanie samodzielności irańskiej zbrojeniówki, finansowanie tych projektów oraz zapewnienie miejsc do testowania broni. W tle były rakiety dalekiego zasięgu, a nawet – jak twierdzi izraelski autor w pracy „The Secret War With Iran” („Tajna wojna z Iranem”) – broń atomowa, która się perskiemu monarsze marzyła nie mniej niż jego następcom w turbanach.

Po latach Izraelczycy zastrzegali, że nawet nagły rozkwit dwustronnych relacji nie oznaczał, że podzielą się z szachem własnymi skarbami: Irańczykom oferowano raczej starsze wersje uzbrojenia, współpraca była niespieszna, a Tel Awiw przyglądał się rozwojowi wydarzeń w Iranie z mieszaniną ciekawości i obojętności. Może dlatego, że pomstujący na „Żydów i krzyżowców” ajatollah Chomeini był tylko jedną z postaci szeroko rozciągniętego frontu przeciwników szacha – i nawet w burzliwych tygodniach znanych dziś jako rewolucja islamska w Iranie nie było wcale przesądzone, że to on stanie się wyłącznym rozgrywającym na gruzach perskiego imperium, a USA i Izrael otrzymają definitywnie status „wielkiego” i „małego szatana”.

Ostatecznie stało się inaczej. Choć do historii przeszły oblężenie i okupacja amerykańskiej ambasady w Teheranie, w izraelskiej placówce też w końcówce 1979 r. rozegrały się dramatyczne wydarzenia. Personel uciekł z budynku tuż przed splądrowaniem, a gdy tłum wdarł się do pomieszczeń ambasady, na miejscu pojawił się nie kto inny jak Jaser Arafat, przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny, który z balkonu placówki wezwał do zastąpienia flag izraelskich palestyńskimi i utworzenia w obiekcie ambasady Palestyny. Część izraelskich dyplomatów ukryła się w mieszkaniu wojskowego attaché – przy czym doskonale przecież znanego Irańczykom. – Ale uznaliśmy: pieprzyć to – wspominał jeden z zadekowanych w lokalu mundurowych. – Jeśli po nas przyjdą, wystrzelamy ich. Jak Samson, gdy powiedział: niech umrę wraz z Filistynami (Księga Sędziów – red.) – relacjonował.

Patrol rewolucjonistów wkrótce zaparkował pod budynkiem, a Izraelczycy chwycili za broń. Okazało się jednak, że Irańczycy weszli piętro wyżej – przyjechali po wojskowego, który potajemnie przeszedł wcześniej na stronę rewolucji. A ten, choć wielokrotnie bywał w gościnie u izraelskich sąsiadów, przemilczał, kim są.

Było tak, albo i nie. W każdym razie Irańczycy niezwłocznie zerwali relacje dyplomatyczne z Izraelem, choć nie przeszkodziło im to w pozwaniu władz w Tel Awiwie o 5 mld dol., jakie Teheran zapłacił (w dostawach ropy, zaliczkach pieniężnych oraz w nieodebranych dostawach uzbrojenia) Izraelczykom w ramach zbrojeń. O ironio, kanał negocjacji między oboma krajami w sprawie tych pieniędzy był otwarty przez ponad 20 kolejnych lat, m.in. za pośrednictwem Turcji. Zresztą przez dwa kolejne lata – gdy rozpadała się szeroka koalicja ugrupowań lewicowo-religijnych, która obaliła Pahlavich, a ajatollah Chomeini stopniowo konsolidował władzę – Izrael zdołał zorganizować ucieczkę z Iranu przeszło 40 tys. osób ze stutysięcznej społeczności irańskich Żydów.

Amerykanów nagły upadek szacha zaskoczył, ale nie oburzył: finalnie w gruncie rzeczy pozwolili reżimowi upaść. Gdyby nie szturm na ich ambasadę w Teheranie, być może Waszyngton na dłuższą metę znalazłby w Iranie alianta: w końcu był rok 1979, a Sowieci właśnie wkraczali do sąsiedniego Afganistanu.

Długie ręce Teheranu

Z perspektywy dzisiejszych konfliktów z Iranem ważne są trzy aspekty: militarny, ideologiczny i, nazwijmy to, społeczno-polityczny. Pierwszy z nich najprościej zrelacjonować: pomimo że armia w 1978 i 1979 r. została w koszarach, ajatollahowie nigdy nie uwierzyli w jej lojalność. Choć zawodowi wojskowi okazali się niezastąpieni i w czasie wojny z Irakiem masowo wypuszczano ich z więzień (a właściwie tych, którzy przeżyli wcześniejsze czystki), to rewolucyjny reżim szybko stworzył obok regularnego wojska własne siły paramilitarne – wspomniany Korpus Strażników Rewolucji i wiele pobocznych formacji, jak basidże (swoiste irańskie ORMO) czy rozmaite „patrole moralności”.

Armia wciąż jest liczniejsza: liczyła w 2021 r. jakieś 377 tys. żołnierzy, podczas gdy we wszystkich formacjach pazdarów, czyli Korpusu Strażników Rewolucji, jest ich zapewne około 320 tys., wliczając w to rezerwistów, basidżów i inne formacje. Ale już budżety pokazują realne rozłożenie sił: regularne siły zbrojne dysponują 1,84 mld dol. (w 2024 r.), pazdarzy – 6,96 mld dol. (dane z 2020 r., ale skala dysproporcji pozostaje prawdopodobnie podobna). Korpus może liczyć na nowe militarne zabawki, eksperymentuje z dronami, miniokrętami podwodnymi, rakietami balistycznymi itp. I to pazdarzy są formacją otrzaskaną w boju, zwłaszcza uchodząca za elitarną formacja znana jako Brygada czy Dywizja, a najczęściej Siły Quds (od arabskiej nazwy Jerozolimy): ich „instruktorzy” oraz niewielkie, ale efektywnie działające, formacje objechały już chyba większość frontów na Bliskim Wschodzie.

Na dodatek Korpus zbudował potężne struktury cywilne: dominuje w największych kontraktach dla irańskiej gospodarki – zgodnie z szacunkami Emanuele Ottolenghiego, eksperta waszyngtońskiej Foundation for Defense and Democracies, zawartymi w opracowaniu „The Pasdaran. Inside Iran's Islamic Revolutionary Corps” („Pazdarzy. Wewnątrz Korpusu Strażników Rewolucji”), odpowiada on za 25–40 proc. PKB całego kraju. Dodatkowo, Korpus kontroluje niektóre rynki przemytnicze, potężną sieć fundacji dobroczynnych dla weteranów i szeroko rozumianych biednych rodaków, część mediów i olbrzymi fragment sceny politycznej. Gdyby nie amerykańska rakieta, Kasem Solejmani mógłby z powodzeniem przejść na zawodową emeryturę na stanowisku prezydenta kraju.

Może by tak było, a może nie. Wkraczamy tu bowiem w sferę ideologiczną: odkąd ajatollahowie skonsolidowali władzę w swoim ręku, zamarzył im się eksport rewolucji, a jego narzędziem mieli być przede wszystkim pazdarzy. Z czasem ich wysłannicy zaczęli krążyć po Bliskim Wschodzie, próbując budzić rewolucyjny ferwor wśród muzułmanów. Stosunkowo szybko okazało się jednak, że szanse powodzenia mają niemal wyłącznie wśród szyitów, wyjątkiem zaś od tej reguły są praktycznie tylko Palestyńczycy. Korpus uchwycił też kilka przyczółków w Ameryce Łacińskiej, ale służyły one raczej do utajnionych operacji finansowych i budowania sieci znajomości niż działalności rewolucyjnej.

Największe sukcesy Teheran odnosił w Libanie i Iraku. W pierwszym z tych krajów jeszcze w latach 50. pojawił się charyzmatyczny duchowny Musa Sadr – urodzony i wykształcony w Iranie, spowinowacony z najpotężniejszymi duchownymi Iranu i Iraku, od lat 60. stawał się przywódcą libańskich szyitów. Formalnie była to jedna trzecia mieszkańców tego kraju, realnie zapewne znacznie więcej (ostatni spis powszechny w Libanie przeprowadzono niemal stulecie temu), najbiedniejsza, najbardziej dyskryminowana i pogardzana grupa społeczna. Sadr nadał jej polityczny impet, stworzył m.in. partię Amal, której odpryskiem stało się ugrupowanie Hezbollah – dziś najważniejszy sojusznik Iranu w regionie.

W Iraku drogę Irańczykom utorowali Amerykanie, obalając Saddama Husajna. Teheran szybko podchwycił okazję: zepchnięci przez dekady na margines polityki i biznesu szyici byli w tym kraju około 60-proc. większością, a ich partie błyskawicznie przechwyciły stery rządów po upadku sunnickiego reżimu. Największą była Armia Mahdiego, stworzona i kierowana przez Muktadę Sadra (zbieżność nazwisk z tym wspomnianym wcześniej nieprzypadkowa, obaj z tej samej familii). Muktada szybko wyrósł z zamkniętego w areszcie domowym i uzależnionego od gier komputerowych młodzieńca na ludowego trybuna, który zaczął szachować amerykańskie wojska nad Tygrysem i Eufratem. Nie mniejszy wpływ Irańczycy mieli na wieloletniego premiera rządu w Bagdadzie Nuriego al-Malikiego.

Są wreszcie Palestyńczycy: sprawę palestyńską, jak wcześniej wspomniano, Iran wciągnął na własne sztandary właściwie od drugiego dnia rewolucji. Drugiego, bowiem Arafat wylądował w Iranie 5 lutego, dzień po Chomeinim. Z OWP jednak Teheranowi nie było zbytnio po drodze: raz, że Arafat był daleki od religijnego ferworu, dwa – palestyńskiego lidera cechowało ogromne ego. Gdy w latach 80. pojawiła się bardziej konserwatywna alternatywa – jak Islamski Dżihad czy Hamas – ajatollahowie szybko przerzucili swoje poparcie na te formacje.

Po Arabskiej Wiośnie należałoby jeszcze wspomnieć o reżimie syryjskiego prezydenta Baszara al-Asada. To był twardy orzech do zgryzienia dla Iranu: z jednej strony rewolucje 2011 r. były dla Teheranu okazją do wyrażenia formalnego poparcia dla obalania rządów świeckich satrapów, nierzadko przecież pod religijnymi sztandarami i na rzecz ugrupowań o religijnych korzeniach (jak w Tunezji czy Egipcie). Z drugiej strony Syria była jednym z nielicznych państw o antyizraelskim i antyamerykańskim profilu, które trzymały się blisko Teheranu. Syryjscy alewici – a więc grupa, z której wywodzi się reżim Asada – doktrynalnie są też bliscy szyitom. I w tym przypadku Realpolitik przeważyła: wysłannicy Korpusu szybko zaczęli się pojawiać u boku oddziałów rządowych, walcząc przeciw sunnickiej opozycji oraz radykałom spod znaku Al-Kaidy czy tzw. Państwa Islamskiego. Z sukcesem, którego ceną było spustoszenie niemal całego kraju.

W ostatnich latach do listy aliantów dopisali się jemeńscy Huti: reprezentacja szyitów z półwyspu, dziedziców zajdytów, którzy uciekli na krańce Arabii po przegranej przez wnuków proroka Mahometa bitwie pod Karbalą. Przez wieki szyici z Jemenu i ci z Iranu to były dwa odrębne światy, zarówno z pochodzenia (arabskiego i perskiego), jak i doktrynalnie. Ale w ostatnich latach znaleźli wspólny język: jedni i drudzy mają na pieńku z Arabią Saudyjską – dla pierwszych jest ona obcym interwentem, czasem wręcz oprawcą; dla drugich wielkim rywalem, z którym Teheran konkuruje o rząd dusz w regionie.

Czytaj więcej

Czy da się w Polsce zastąpić węgiel kamienny

Lepiej grozić niż wojować

Co to wszystko oznacza dla możliwości wybuchu otwartej wojny na całym – lub w większości – Bliskim Wschodzie? Nic. Albo wszystko. W 2008 r. głównodowodzącemu sił amerykańskich w Iraku gen. Davidowi Petraeusowi przyniesiono telefon komórkowy z adresowanym do niego esemesem. „Generale Petraeus, powinien pan wiedzieć, że to ja, Kasem Solejmani, kontroluję politykę Iranu odnośnie do Iraku, Libanu, Gazy i Afganistanu. I w rzeczy samej, nasz ambasador w Bagdadzie jest członkiem Sił Quds. Osoba, która go zastąpi, również jest członkiem Sił Quds” – przeczytał Amerykanin.

Może to nieco obcesowa forma autoprezentacji, ale dobrze oddająca filozofię jeki bud, jeki nabud. Solejmani jasno przecież komunikuje, że kontroluje politykę Iranu – a nie jego partnerów, rozsianych zresztą po wielu krajach, nie tylko tych wymienionych w wiadomości do Petraeusa. – Nie uczestniczymy w procesach decyzyjnych grup oporu – skwitowali zaledwie kilka tygodni temu rzecznicy Teheranu ataki dokonywane przez irackich rebeliantów na amerykańskie i izraelskie cele w tym kraju.

I coś w tym jest. Patronat polityczny, finansowanie, dostawy uzbrojenia, szkolenia w obozach Korpusu, czasami udział „instruktorów” lub jakiejś jednostki pazdarów w walce – to kluczowe formy zaangażowania Iranu poza swoimi granicami (z dużą przewagą form organizacyjno-symbolicznych nad praktycznymi). Wiadomo, że członkowie Hamasu, Hezbollahu, irackich grup czy Huti kontaktują się z wysłannikami Teheranu. Ale niewiele wskazuje na to, by przyjmowali polecenia od Irańczyków – już prędzej wstrzymują się z działaniami, które mogłyby ich sponsorom zaszkodzić, a zazwyczaj cele obu stron są na tyle zbieżne, że panuje konsensus.

– Otrzymujemy moralne, polityczne i materialne wsparcie w każdej możliwej postaci z Iranu od 1982 r. – opisywał ponad dekadę temu przywódca Hezbollahu szejk Nasrallah. – W tym czasie Irańczycy o nic nas nie prosili. A gdyby np. Izrael zaatakował irańskie instalacje nuklearne, a oni o coś poprosili, to przywódcy Hezbollahu musieliby usiąść, pomyśleć i zdecydować, co robić – dorzucał.

I w dużej mierze oddaje to zapewne specyfikę potencjalnej regionalnej wojny. Dla Teheranu kluczowe jest budowanie atmosfery zagrożenia rozlaniem się konfliktu na cały region. Jednak skala takiej zbrojnej konfrontacji jest wielką niewiadomą: owszem, libański Hezbollah dał radę odeprzeć ataki izraelskiej armii w warunkach 34-dniowej partyzanckiej wojny w 2006 r. Irackie milicje szyickie dały popalić Amerykanom przez dobrych kilka lat po upadku Saddama. Październikowy rajd Hamasu zaskoczył Izraelczyków. Ale pełnoskalowy konflikt z USA i Izraelem mógłby oznaczać dla Iranu – a tym bardziej dla jego satelitów z szyickiego regionalnego „półksiężyca” – podzielenie losu Strefy Gazy. Pomstują na niego tak Teheran, jak i Arabowie – ale z interwencją w obronie Palestyńczyków, czy nawet z pomocą humanitarną i organizacyjną nikt się nie kwapi.

Zresztą nawet samym palestyńskim radykałom przerwanie izraelskiej kampanii w Strefie byłoby nie na rękę: im bardziej spustoszona Gaza, tym większy oddźwięk na całym świecie, poparcie w regionie i poza nim, a w końcu dopływ wielotysięcznej rzeszy dobrze zmotywowanych rekrutów – tych wszystkich, którzy stracili już swoich bliskich, ale sami przeżyli i łakną zemsty.

To po części lekcja, którą w Teheranie przyswojono już dawno: wojną lepiej grozić niż ją rozpętywać. Tym można tłumaczyć niemrawą odpowiedź na zabicie Solejmaniego w 2020 r. – było nie było narodowego bohatera. Ale też równie nikłą reakcję na liczne tajemnicze – a jednocześnie szybko przypisywane Mosadowi – zamachy na irańskich naukowców i dygnitarzy zaangażowanych w tamtejszy program nuklearny (tu dorzućmy też bezkrwawe akty sabotażu, jak wpuszczenie do sieci tamtejszych ośrodków badawczych wirusa Stuxnet). Cmentarz Beheszt-e-Zahra pod Teheranem jest usiany mogiłami bojowników z Palestyny czy Libanu, którzy zginęli zapewne z rąk agentów izraelskich lub amerykańskich. I znowu, poza pośmiertnymi celebracjami i wykrzykiwaniem sloganów „śmierć Ameryce” czy „śmierć Izraelowi”, bez adekwatnej odpowiedzi.

Militarna – mimo wszystko – słabość Iranu oraz wygasający płomień rewolucji, zastąpiony pragmatyczną doktryną budowania szyickiego półksiężyca, zwyczajnie nie zachęcają Teheranu do eskalowania lokalnych konfliktów. Oczywiście ten bilans strat i korzyści działa też w drugą stronę: od lat w polityce izraelskiej irańskie zagrożenie jest rytualnym elementem kampanii wyborczych, wkrótce po głosowaniu atmosfera łagodnieje. Amerykanie od lat przekonują z kolei o diabolicznych intrygach Teheranu, by ostatecznie pozostawić je bez odpowiedzi. To o tyle oczywiste, że – biorąc wreszcie pod uwagę czynnik trzeci: społeczno-polityczny – jakakolwiek pełnoskalowa operacja militarna wymierzona w Iran to ładowanie się w bezprecedensową awanturę. Pazdarzy czy irańska armia to jednak nie talibskie pospolite ruszenie ani pierzchająca na widok abramsów Gwardia Rewolucyjna Saddama – to znacznie lepiej uzbrojona, wyszkolona i zmotywowana siła zbrojna. Co więcej, Irańczycy w niezależnych sondażach mogą prezentować się wręcz jako jeden z najbardziej proamerykańskich narodów Bliskiego Wschodu, ale to nie znaczy, że życzą sobie zagranicznej interwencji w swoim kraju.

Wikłać się w awanturę?

Przy tym ten społeczno-polityczny kontekst ma też drugą stronę: to olbrzymie niezadowolenie ludu z ajatollahów. Ledwie dwa lata temu reżim z olbrzymim trudem przetrwał największą od rewolucji falę zamieszek i protestów. Przetrwał tylko dlatego, że w końcu zdecydował się na stłumienie ich przy użyciu brutalnej siły. Dziś – już z dala od zainteresowania światowych mediów i opinii publicznej – konsekwentnie pacyfikuje przeciwników. Jak informowały na początku marca norweska Iran Human Rights i francuska Together Against the Death Penalty, w ubiegłym roku wykonano 834 wyroki śmierci. A przecież już w 2022 r. było ich 582. Jednocześnie trwa brutalna kampania wymierzona w kobiety i dziewczęta, by wymusić na nich przestrzeganie wymogu noszenia chust. Stosowane środki obejmują zarówno pobicie, areszt, mandaty, aż po konfiskatę np. aut, którymi jechały zatrzymane.

W cieniu tych represji 1 marca odbyły się w Iranie wybory parlamentarne. Tradycyjnie samo głosowanie odbyło się stosunkowo swobodnie: kandydaci niewygodni dla reżimu są zwykle i tak skreślani na etapie tworzenia list wyborczych. Wynik był do przewidzenia: wygrali przedstawiciele frakcji konserwatywnych, zwolennicy zaostrzania kursu (w polityce wewnętrznej). Sygnałem ostrzegawczym dla reżimu może tu być przede wszystkim rekordowo niska frekwencja – zaledwie na poziomie 41 proc. Ale równie dobrze może ona oznaczać, że podobnie jak w przypadku innych wielkich antyreżimowych protestów – jak choćby w 1999 czy 2010 r. – olbrzymia część przeciwników reżimu wyemigrowała lub próbuje to zrobić.

Czy przy takich nastrojach – od pasywności po stłumiony, ale wciąż istniejący gniew – warto wikłać się w globalną awanturę? Zależy pewnie od tego, kto kalkuluje: jedni woleliby mitygować nastroje, inni mogą uznać, że nic tak nie zewrze szeregów, jak mobilizacja przeciw wielkiemu lub małemu szatanowi. W końcu to, co działa na wyborcę w Jerozolimie czy Michigan, podziała też na tego w Teheranie. Dotychczas działało to na zasadzie „eskalować, a gdy wszyscy już się wystraszą, przejść do business as usual”. Jeki bud, jeki nabud.

Jeki bud, jeki nabud – tak zaczynały się wszystkie irańskie bajki, odkąd sięgamy pamięcią: był, albo go nie było. (…) To wprowadzanie młodego umysłu w paradoksy życia poprzez paradoks, o czym jest większość irańskich ludowych bajań” – pisał kilkanaście lat temu wychowany w USA irański pisarz Hooman Majd w pierwszym tomie swoich wspomnień „Ajatollah śmie wątpić”.

Tak właśnie może być z Madżidem Dastdżanim Farahanim: 42-letni agentem irańskiego ministerstwa wywiadu, który z ramienia Teheranu miał przygotowywać w USA zamachy na dygnitarzy z administracji Donalda Trumpa. W grę wchodzą prawdopodobnie były sekretarz stanu Mike Pompeo oraz specjalny wysłannik prezydenta na Bliski Wschód Brian Hook, którzy ze względu na pogróżki Teheranu poruszają się teraz w asyście ochroniarzy. Ich śmierć miałaby być rewanżem za zabicie w 2020 r. na bagdadzkim lotnisku gen. Kasima Solejmaniego, legendarnego już dowódcy Korpusu Strażników Rewolucji czy właściwie elitarnej części tej organizacji.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka