Ponieważ jesteśmy świadkami kawalkady zdarzeń, zaznaczam, że piszę te słowa, gdy w Warszawie jest środa 10 stycznia, godzina druga nad ranem, a w Waszyngtonie, gdzie siedzę przed komputerem, jest ciągle wtorek, godzina ósma wieczorem. Światowe agencje prasowe donoszą, że „polska policja aresztuje ściganych (fugitive) posłów… napięcie rośnie”; „policja w Warszawie wtargnęła do Pałacu Prezydenckiego”; „policja aresztuje posłów ukrywających się w Pałacu Prezydenckim”. Próbuję wyjaśnić nagabującym mnie Amerykanom, o co chodzi. Ale sama tego nie rozumiem.
Nie bardzo nawet mogę zdefiniować, czym jest tytułowe „to”. Ale jest to właśnie to, na co czekano, czego się obawiano, czego oczekiwano i co wisiało w powietrzu od 1989 roku. Transformacja? Przesilenie? Chaos? Zdobycie władzy?
Czytaj więcej
Wokół sklepów w Waszyngtonie krążą grupy młodzieńców w szykownych adidasach i kapturach, którzy wpadają do sklepów i wynoszą – bezkarnie – co się da. Ta moda przyszła z San Francisco.
Od 1989 roku władza przechodziła spokojnie od jednej strony do drugiej, a czasem nawet do trzeciej. Aż do 2015 roku. Kiedyś, prawie ćwierć wieku temu, istniała nawet koalicja PO–PiS, która rozpadła się przede wszystkim dlatego, że grono jej liderów nie umiało ze sobą współpracować. Władzy dla wszystkich nie starczało, a kandydatów było wielu. Wielu polityków przechodziło z jednej partii do drugiej, a partie rozpadały się, by w innej konfiguracji pojawić się na nowo. Podejrzewam, że przedziwna popularność marszałka Hołowni wzięła się stąd, że choć nie miał nic specjalnego do zaoferowania, to był prawie nowy, miał młodą twarz i nikomu się z niczym nie kojarzył. Poza oczywiście Trzecią Drogą, która miała być po prostu lepsza niż dwie pozostałe. (Ponieważ nie mogę się nigdy powstrzymać od autoreklamy, informuję, że w 1991 r. opublikowałam ostatnią, czternastą, książkę z cyklu „Konfrontacje” pt. „Nie ma trzeciej drogi”).