Rodney Williams (Bill Nighy) umiera. Usłyszawszy diagnozę, dowiaduje się, że zostało mu około dziewięciu miesięcy życia, i to przy dobrych wiatrach, gdyż bardziej prawdopodobne jest to, że odejdzie, nim minie pół roku („To wystarczająco dużo, by uporządkować sprawy i nacieszyć się tym, co przed tobą”). Cóż za ponura ironia losu. W pracy, jeszcze zanim lekarze wydali nań wyrok, ochrzczono go przydomkiem Pan Zombi. „To taka egipska mumia” – tłumaczy mu panna Margaret Harris (Aimee Lou Wood), jedna z jego podwładnych. „Jest jakby martwa, ale nie do końca” – dodaje dziewczyna. „Właściwie to dość trafne” – kwituje Williams, który tak właśnie czuł się przez większość czasu, wiodąc „żywot zaskorupiały”.
Piastując kierownicze stanowisko w dziale robót budowlanych w londyńskim urzędzie, dał się poznać – zarówno kolegom oraz koleżankom, jak i petentom – jako zapięty na ostatni guzik służbista, rzadko kiedy podnoszący wzrok znad piętrzących się na jego biurku dokumentów. „Mało żartów i śmiechu; raczej jak w kościele” – to być może naczelna zasada obowiązująca w departamencie, do którego dołącza Peter Wakeling (Alex Sharp), swoisty przewodnik po tym świecie, z zaciekawieniem i szacunkiem przyglądający się dystyngowanemu przełożonemu w meloniku, przez lata gwarantowi porządku. Pan Williams z kolei, znając swą nieuchronnie zbliżającą się przyszłość, postanawia spędzić resztę dni, stając się innym człowiekiem (trochę na wzór Ebenezera Scrooge’a z Dickensowskiej „Opowieści wigilijnej”).
Czytaj więcej
Guy Ritchie nakręcił jeden z lepszych filmów od długiego czasu, dopiero gdy odszedł od swoich charakterystycznych, efekciarskich pomysłów na kino.
Zaczyna nie najlepiej, bo od libacji, w której towarzyszy mu niejaki Sutherland (Tom Burke) – to wtedy, mocno już podchmielony, wykonuje szkocką pieśń ludową pod tytułem „The Rowan Tree” (to wielka scena, mistrzowsko zinterpretowana przez Nighy’ego, kreślącego tu bodaj najdoskonalszą kreację w karierze, i to bez niepotrzebnego szantażowania widza używanymi środkami wyrazu). Po drodze, samotny i odsuwany na boczny tor przez syna i jego żonę, zaprzyjaźnia się z panną Harris. Następnie dokłada wszelkich starań, by coś po sobie pozostawić. Chodzi mianowicie o skromniutki plac zabaw, o który rozpaczliwie zabiegały matki ze zbombardowanego w trakcie wojny osiedla, konsekwentnie odsyłane przezeń z kwitkiem („Możemy to zatrzymać. Nic złego się nie stanie” – powiada, ilekroć odkłada na półkę papiery, rzekomo do rozpatrzenia później).
„Życie” w reżyserii Olivera Hermanusa to swobodna adaptacja „Piętna śmierci”, poruszającego filmu Akiry Kurosawy z 1952 roku. Hermanus, opierając się na scenariuszu Kazuo Ishigury, laureata literackiego Nobla i autora takich książek jak „Okruchy dnia” czy „Nie opuszczaj mnie”, przenosi akcję z Japonii do Wielkiej Brytanii AD 1953, tworząc kino na wskroś klasyczne (dość powiedzieć, że upływ czasu jest tu sygnalizowany za pomocą zmieniających się kartek kalendarza). To przeszywający portret egzystencji zmarnowanej, doświadczanej bez radości i wynikającej z permanentnego poczucia alienacji oraz tęsknoty.