„Życie”: Zanim skończy się czas

„Życie” Olivera Hermanusa to luźna adaptacja filmu Akiry Kurosawy z 1952 r. z domieszką Dickensowskiej „Opowieści wigilijnej”. Bill Nighy stworzył w niej najlepszą kreację w karierze.

Publikacja: 18.08.2023 17:00

„Życie”: Zanim skończy się czas

Foto: materiały prasowe

Rodney Williams (Bill Nighy) umiera. Usłyszawszy diagnozę, dowiaduje się, że zostało mu około dziewięciu miesięcy życia, i to przy dobrych wiatrach, gdyż bardziej prawdopodobne jest to, że odejdzie, nim minie pół roku („To wystarczająco dużo, by uporządkować sprawy i nacieszyć się tym, co przed tobą”). Cóż za ponura ironia losu. W pracy, jeszcze zanim lekarze wydali nań wyrok, ochrzczono go przydomkiem Pan Zombi. „To taka egipska mumia” – tłumaczy mu panna Margaret Harris (Aimee Lou Wood), jedna z jego podwładnych. „Jest jakby martwa, ale nie do końca” – dodaje dziewczyna. „Właściwie to dość trafne” – kwituje Williams, który tak właśnie czuł się przez większość czasu, wiodąc „żywot zaskorupiały”.

Piastując kierownicze stanowisko w dziale robót budowlanych w londyńskim urzędzie, dał się poznać – zarówno kolegom oraz koleżankom, jak i petentom – jako zapięty na ostatni guzik służbista, rzadko kiedy podnoszący wzrok znad piętrzących się na jego biurku dokumentów. „Mało żartów i śmiechu; raczej jak w kościele” – to być może naczelna zasada obowiązująca w departamencie, do którego dołącza Peter Wakeling (Alex Sharp), swoisty przewodnik po tym świecie, z zaciekawieniem i szacunkiem przyglądający się dystyngowanemu przełożonemu w meloniku, przez lata gwarantowi porządku. Pan Williams z kolei, znając swą nieuchronnie zbliżającą się przyszłość, postanawia spędzić resztę dni, stając się innym człowiekiem (trochę na wzór Ebenezera Scrooge’a z Dickensowskiej „Opowieści wigilijnej”).

Czytaj więcej

„Przymierze” Guya Ritchie: Towarzysze broni i niedoli

Zaczyna nie najlepiej, bo od libacji, w której towarzyszy mu niejaki Sutherland (Tom Burke) – to wtedy, mocno już podchmielony, wykonuje szkocką pieśń ludową pod tytułem „The Rowan Tree” (to wielka scena, mistrzowsko zinterpretowana przez Nighy’ego, kreślącego tu bodaj najdoskonalszą kreację w karierze, i to bez niepotrzebnego szantażowania widza używanymi środkami wyrazu). Po drodze, samotny i odsuwany na boczny tor przez syna i jego żonę, zaprzyjaźnia się z panną Harris. Następnie dokłada wszelkich starań, by coś po sobie pozostawić. Chodzi mianowicie o skromniutki plac zabaw, o który rozpaczliwie zabiegały matki ze zbombardowanego w trakcie wojny osiedla, konsekwentnie odsyłane przezeń z kwitkiem („Możemy to zatrzymać. Nic złego się nie stanie” – powiada, ilekroć odkłada na półkę papiery, rzekomo do rozpatrzenia później).

„Życie” w reżyserii Olivera Hermanusa to swobodna adaptacja „Piętna śmierci”, poruszającego filmu Akiry Kurosawy z 1952 roku. Hermanus, opierając się na scenariuszu Kazuo Ishigury, laureata literackiego Nobla i autora takich książek jak „Okruchy dnia” czy „Nie opuszczaj mnie”, przenosi akcję z Japonii do Wielkiej Brytanii AD 1953, tworząc kino na wskroś klasyczne (dość powiedzieć, że upływ czasu jest tu sygnalizowany za pomocą zmieniających się kartek kalendarza). To przeszywający portret egzystencji zmarnowanej, doświadczanej bez radości i wynikającej z permanentnego poczucia alienacji oraz tęsknoty.

To z jednej strony elegia, z drugiej zaś afirmacja istnienia jako takiego. Może i pan Williams doznaje olśnienia pod wpływem diagnozy, ale przecież – jak mimochodem zauważa Hermanus – każdy człowiek zmierza ku śmierci. Nie trzeba zatem choroby, przekonuje reżyser, by działać na rzecz siebie i wspólnoty. Budowany tu protagonista wyzwala się dzięki impulsowi, ale nie powinno to być jedynym elementem skłaniającym ludzkość do czynienia dobra. Zdaje się, że rozumieją to współpracownicy pana Williamsa, składający przysięgę, by zawsze postępować przyzwoicie. Hermanus tymczasem nie pozostawia złudzeń, pokazując, jak szybko w rzeczywistości okazuje się, że górnolotne słowa przekształcają się w utopię nie do zrealizowania.

Reżyser – operując subtelnym humorem i rozdzierającym smutkiem – opowiada niepozorną, małą i dużą zarazem baśń o najszczęśliwszym człowieku na świecie, wierząc, że może się on dla widza stać wzorem do naśladowania.

Rodney Williams (Bill Nighy) umiera. Usłyszawszy diagnozę, dowiaduje się, że zostało mu około dziewięciu miesięcy życia, i to przy dobrych wiatrach, gdyż bardziej prawdopodobne jest to, że odejdzie, nim minie pół roku („To wystarczająco dużo, by uporządkować sprawy i nacieszyć się tym, co przed tobą”). Cóż za ponura ironia losu. W pracy, jeszcze zanim lekarze wydali nań wyrok, ochrzczono go przydomkiem Pan Zombi. „To taka egipska mumia” – tłumaczy mu panna Margaret Harris (Aimee Lou Wood), jedna z jego podwładnych. „Jest jakby martwa, ale nie do końca” – dodaje dziewczyna. „Właściwie to dość trafne” – kwituje Williams, który tak właśnie czuł się przez większość czasu, wiodąc „żywot zaskorupiały”.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi