Brytyjczyk Guy Ritchie zrealizował w karierze wiele filmów w stylu, co tu dużo mówić, samego Guya Ritchiego. Od „Porachunków” (1998) i „Przekrętu” (2000) aż po „Sherlocka Holmesa” (2009) i „Dżentelmenów” (2019) często buduje swe filmy na przeładowanej informacjami i dowcipem anegdocie oraz równie przekombinowanej warstwie wizualnej. Teraz postanowił zrobić „Przymierze” – kino, które w niewielkim stopniu budzi skojarzenia z jego wcześniejszymi projektami. I choć jest to bodaj najbardziej osobliwy obraz w karierze reżysera, to na paradoks zakrawa fakt, iż w oryginale nadano mu tytuł „Guy Ritchie’s The Covenant”, który wszak tylko wzmacnia instancję autorską. Tak czy inaczej, film Guya Ritchiego, który najmniej przypomina jakikolwiek poprzedni utwór Guya Ritchiego, może być jego najlepszym dziełem lub przynajmniej powiewem świeżości w nieco już zatęchłym portfolio twórcy.

Afganistan. Starszy sierżant John Kinley (Jake Gyllenhaal), właściwy człowiek na właściwym miejscu, dowodzi oddziałem (nie po raz pierwszy), którego priorytetem jest poszukiwanie składów amunicji i materiałów wybuchowych. Straciwszy w eksplozji jednego z żołnierzy oraz tłumacza, zastępuje ich nowymi ludźmi. Za przekłady odpowiada od teraz Ahmed (Dar Salim), były diler narkotykowy, którego nieortodoksyjne podejście do zleconego mu zadania daje się we znaki chorążemu. „Trzymaj się wyznaczonych celów. Jesteś tu po to, żeby tłumaczyć” – mówi John. „Właściwie to jestem tu po to, żeby interpretować” – odpowiada Ahmed. Wprawdzie rzeczywiście podważa autorytet przełożonego, ale ratuje w ten sposób życie kumpli z formacji. Kinley tymczasem, sfrustrowany brakiem postępów, dostaje zgodę od zwierzchnictwa, by działać nieszablonowo. Gdy jego drużyna wpada wreszcie na trop fabryki improwizowanych bomb, okazuje się, że to zasadzka, z której cało wychodzi tylko on – ciężko zresztą ranny – i Ahmed. W tym momencie Afgańczyk dokłada wszelkich starań, by przetransportować szefa do jankeskiej bazy.

Czytaj więcej

Zemsta słodka, ale nudna

Ritchie, opowiadając historię na pozór szorstkiej relacji dwóch mężczyzn, których dzieli tak wiele – od pochodzenia i tożsamości kulturowej przez miejsce w hierarchii aż po stosunek do sprawy – kreśli przekaz o wspierających się w niedoli towarzyszach, a przy okazji daje wyraz niezadowoleniu, jakie budzić może postawa armii amerykańskiej po wyjściu z Afganistanu. Ta bowiem, obiecawszy tysiącom zatrudnionych tłumaczy możliwość ubiegania się o specjalną wizę i relokację do Stanów Zjednoczonych, nie dotrzymuje danego słowa. To Kinley – człowiek o nieskazitelnym wręcz charakterze, odznaczający się kompasem moralnym i honorem – sprzeciwiając się takiemu traktowaniu sojuszników i doceniając poświęcenie Ahmeda, robi, co w jego mocy, by sprowadzić go wraz z rodziną do USA.

Reżyser dzieli swój film na trzy części, spośród których największe wrażenie robi ta środkowa, skupiona na próbie dostarczenia sierżanta do centrali. Ahmed, przez rodaków wyzywany od zdrajców (współpracuje w końcu z niewiernymi), walczy z wrogiem, z czasem i z przeciwnościami natury, byle tylko odstawić Kinleya całego i zdrowego do bezpiecznej strefy. Talibowie, którzy wyznaczyli sporą nagrodę za schwytanie uciekinierów, depczą im po piętach. Ritchie doskonale operuje tu napięciem, i to pomimo kilku aż nazbyt jaskrawych fajerwerków formalnych (ujęcia z drona szybującego nad okolicą, owszem, oddają stan psychofizyczny bohaterów, ale już niektóre najazdy kamery są przejawem czystego efekciarstwa). Podróż przez góry i doliny trwa w najlepsze, a tym, co odznacza się w tych fragmentach szczególnie, jest to, że Gyllenhaal, aktor z gwiazdorskim statusem, niemal w stu procentach oddaje kadr mniej znanemu i mniej doświadczonemu koledze po fachu, co nie jest znowu takie oczywiste w kinie – bądź co bądź – głównego nurtu. Oto wreszcie nowa jakość w filmografii Ritchiego.