Niejaki H (Statham) zatrudnia się w firmie konwojowej, która nie zajmuje się drobniakami. Spółka transportuje naprawdę grube pieniądze. Nic dziwnego, że szkolenie przypomina trening bojowy amerykańskiej armii, a ktoś z weteranów w branży mówi, że eskortanci nie są drapieżnikami, a zwierzyną, na którą czyhają przestępcy. Już kilka dni po dołączeniu do jednostki H odpiera atak rabusiów, z zimną krwią zabijając wszystkich zamieszanych w napad na opancerzony pojazd. To nie jest zwykły facet. Nie o ochranianie gotówki li tylko mu chodzi. Sprawa ma dlań wymiar osobisty. W grę wchodzi prywatna zemsta.




Główny bohater, którego poczynania przywołują na myśl biblijny gniew samego Boga, działa w Los Angeles, Mieście Aniołów, szukając sprawiedliwości i rekompensaty. Nigdy się nie uśmiecha. To twardziel pełną gębą: mówi krótko i zwięźle (w przeciwieństwie do innych postaci, których wypowiedzi trącą pretensjonalnością). I kiedy strzela, to prosto w głowę. Już czołówka z jeźdźcami Apokalipsy sugeruje, co tu się święci. Ogląda się to dobrze, lecz grzech popełnia nie tylko H, rozkoszując się zemstą, ale i reżyser, chwilami przynudzając. ©?—Rafał Glapiak, Mocnepunkty.pl