Narzekanie na upadające obyczaje bywa mało produktywnym zajęciem. Narzekającemu na ogół daje to poczucie wyższości moralnej, rodzaj odcięcia się od gnijącego świata. Pozwala też zaznaczyć swoją odrębność i niezwykłą wprost szlachetność. To taki element tożsamościowego doświadczenia, które kiedyś nazwałem w tym miejscu „oburzingiem”, zaznaczeniem swej pozycji i sytuacji poprzez wyrażenie rytualnego oburzenia. To mechanizm niezwykle mocno związany z mediami społecznościowymi, które wytwarzają presję, by koniecznie odnieść się do każdej sprawy, w każdej wyrazić stosunek aprobatywny bądź krytyczny, zaznaczyć swój status.
Czytaj więcej
W najlepsze rozgrywa się właśnie kolejna izraelsko-polska awantura. Temperatura polityczna w Izraelu i tak już sięga wrzenia, więc nie trzeba było wiele, by opozycja zaatakowała za kolejną zdradę rząd Beniamina Netanjahu, który, idąc śladem kolegów z Prawa i Sprawiedliwości i Solidarnej Polski, rozkłada system sądownictwa.
Tym razem nie chcę się jednak oburzać, szczególnie że w tej sprawie sam z pewnością nie mam poczucia wyższości. Ale po kolei. W ostatnich dniach nadrabiałem zaległości serialowe. Zacząłem od czwartego sezonu „Sukcesji” na HBO, gdy uderzyło mnie jedno zjawisko. Tak silnie, że nawet na jakiś czas przerwałem oglądanie. Takie samo wrażenie miałem, gdy oglądnąłem, skądinąd świetną, „Wielką wodę” na Netfliksie. Uderzające okazało się dla mnie stężenie przekleństw i wulgaryzmów w obu tych produkcjach. Każdy z filmów jest oczywiście inny, „Wielka woda” to polska produkcja, „Sukcesję” oglądałem w tłumaczeniu. Wydawało mi się, że kiedyś, tłumacząc filmy z angielskiego, dochodziło do większej cenzury, język raczej łagodzono, a w przypadku „Sukcesji” dość ubogi repertuar amerykańskich wulgaryzmów przełożono na całe bogactwo polskich fraz. Ale powódź – nomen omen – tego typu słów w obu produkcjach wywarła na mnie silne wrażenie.
Jasne, przekleństwa nie pojawiły się wczoraj, rok czy dekadę temu. I zawsze ich używano. Dość wspomnieć, jak przekleństwami bawili się wielcy twórcy literatury. Stefan Kisielewski podpisywał dla żartu recenzje muzyczne pseudonimem dr J.E. Baka. Ale ta zabawa polegała na tym, że mieszało się różne sfery: to, co wysokie, z tym, co niskie. To, co potoczne, z tym, co literackie. Język oficjalny z językiem ulicy.