Skąd my to znamy? Tłum skanduje: „Nie pozwolimy”, „Wstyd” i „De-mo-kra-cja”! Choć nie „Kon-sty-tuc-ja”, bo Izrael jej nie posiada. Deklarację niepodległości, ogłoszoną 75 lat temu przez Davida Ben Guriona, od razu miała uzupełnić ustawa zasadnicza, ale spory wszczęte między świeckimi i religijnymi stronnictwami zablokowały porozumienie. Impas trwa do dziś. Ulica tym mocniej domaga się jej uchwalenia, skoro Sądowi Najwyższemu, który orzeka w sprawach zgodności ustaw Knesetu z porządkiem prawnym w Izraelu, nowe zapisy miały wybić siekacze. Pieczę nad instytucją przejmuje Beniamin Netanjahu, szef rządu, który przed laty powtarzał, że Sąd Najwyższy jest ważny i niezależny, ale zmienił zdanie. Wytyka mu – i kto to mówi? – antydemokratyczną ingerencję w suwerenność władzy ustawodawczej i liberalne orzecznictwo narzucające społeczeństwu wartości, które ono konsekwentnie odrzuca.
Ulica nie bez racji mówi o prywatnym interesie premiera, który chce odsunąć od siebie (i innych ministrów z rządu) oskarżenia o korupcję, oszustwa i nadużycia władzy, by uniknąć odsiadki. Premier miał dostawać cygara dla siebie i perły dla żony. Dlatego do listopadowych wyborów szedł z planem osłabienia roli Sądu Najwyższego pod hasłem „reformy sądownictwa”. Zakłada ona, że Kneset zwykłą większością głosów może unieważnić każde orzeczenie sędziów, co praktycznie eliminuje ich prawo do oceny ustaw. Bibi dostał też monopol na mianowanie składu orzekającego. Ulica po swojemu komentuje, że przyjęcie pakietu oznacza koniec demokracji w kraju. Dlatego głośno krzycząc, chciała unieważnić deformę, po cichu – obalić rząd. Prezydent Izaak Herzog mówił o ryzyku wojny domowej i przelewu krwi. Proponował kompromis, ale rządzący – co również brzmi znajomo – niespecjalnie się tym przejęli.
Czytaj więcej
Choć sytuacja zdawałaby się temu sprzyjać, w Polsce nie powstaje, nawet poprzez zmianę linii, silne ugrupowanie domagające się w imię „realizmu” ograniczenia wsparcia dla Ukraińców w ich konflikcie z Rosją. Paradoksalnie, zawdzięczamy to pewnej patologii na naszej scenie politycznej.
Nie służyć u króla
Pierwszy protest odbył się jeszcze przed posiedzeniem rządu w sprawie zmian, gdy było już wiadomo, co się święci. Od tej pory co tydzień, co sobotę na ulice wychodzą wzburzeni ludzie. W dwunastą z rzędu w Tel Awiwie stoję wśród nich w morzu biało-niebieskich flag – symbol wydarty narodowcom – i zmyślnych haseł: „Dick-tator”, „1984” czy „100” jak numer alarmowy, bo kraj choruje i trzeba dzwonić po pomoc. Wiele plakatów pokazuje Netanjahu jako Pinokia. Dziwią flagi państwowe w wersji różowej. – Taka ma być przyszłość kraju – odpowiada jeden z protestujących, który porównuje sytuację do dwóch wyburzeń świątyni jerozolimskiej – teraz rząd prowadzi do trzeciego zmiażdżenia ducha narodu. Mężczyzna nawiązuje do Polski, współczując mi dyktatury i życząc dużo nadziei. Nie on jeden reaguje w ten sposób, próby niuansowania w tłumie nie mają sensu. Podczas przemówień ze sceny padają porównania do Polski, bo Izrael ma upolityczniać sądownictwo na nasz wzór. Słychać śpiewy: „Yariv Levin, this is not Polin”. Levin to wicepremier i minister sprawiedliwości, Polin to Polska.
Trudno dziwić się takiej narracji, skoro w telewizyjnym wywiadzie Konstanty Gebert, dyżurny komentator spraw polskich – niegdyś w „Gazecie Wyborczej”, teraz w „Krytyce Liberalnej” – mówi, że w naszym kraju demokracja skończyła w podobny sposób, choć trwało to lata, tymczasem w Izraelu ledwie trzy miesiące i dlatego Żydzi mają gorzej niż Polacy. To przeważający głos w izraelskich mediach, co słychać na ulicy, choć jedyny kanał publiczny pozostaje apolityczny – czego my akurat nie znamy – z kilku prywatnych zaś tylko numer 14 bezkrytycznie wspiera Bibiego.