Jak izraelska ulica reaguje na sądowe rewolucje

Po trzech miesiącach ulicznych protestów rząd wstrzymał planowane reformy w sądownictwie. To zwycięstwo rewolucji czy unik przed zbliżającym się świętem Pesach?

Publikacja: 31.03.2023 10:00

16-letnia Rotem (na zdjęciu) przyszła z megafonem i dwoma hasłami na tekturze: „Czy wciąż będą wybor

16-letnia Rotem (na zdjęciu) przyszła z megafonem i dwoma hasłami na tekturze: „Czy wciąż będą wybory, kiedy będę miał 18 lat?”, napisane z celowym błędem, i „Bez edukacji wszystkie napisy będą wyglądały w ten sposób”

Foto: Jakub Kowalski

Skąd my to znamy? Tłum skanduje: „Nie pozwolimy”, „Wstyd” i „De-mo-kra-cja”! Choć nie „Kon-sty-tuc-ja”, bo Izrael jej nie posiada. Deklarację niepodległości, ogłoszoną 75 lat temu przez Davida Ben Guriona, od razu miała uzupełnić ustawa zasadnicza, ale spory wszczęte między świeckimi i religijnymi stronnictwami zablokowały porozumienie. Impas trwa do dziś. Ulica tym mocniej domaga się jej uchwalenia, skoro Sądowi Najwyższemu, który orzeka w sprawach zgodności ustaw Knesetu z porządkiem prawnym w Izraelu, nowe zapisy miały wybić siekacze. Pieczę nad instytucją przejmuje Beniamin Netanjahu, szef rządu, który przed laty powtarzał, że Sąd Najwyższy jest ważny i niezależny, ale zmienił zdanie. Wytyka mu – i kto to mówi? – antydemokratyczną ingerencję w suwerenność władzy ustawodawczej i liberalne orzecznictwo narzucające społeczeństwu wartości, które ono konsekwentnie odrzuca.

Ulica nie bez racji mówi o prywatnym interesie premiera, który chce odsunąć od siebie (i innych ministrów z rządu) oskarżenia o korupcję, oszustwa i nadużycia władzy, by uniknąć odsiadki. Premier miał dostawać cygara dla siebie i perły dla żony. Dlatego do listopadowych wyborów szedł z planem osłabienia roli Sądu Najwyższego pod hasłem „reformy sądownictwa”. Zakłada ona, że Kneset zwykłą większością głosów może unieważnić każde orzeczenie sędziów, co praktycznie eliminuje ich prawo do oceny ustaw. Bibi dostał też monopol na mianowanie składu orzekającego. Ulica po swojemu komentuje, że przyjęcie pakietu oznacza koniec demokracji w kraju. Dlatego głośno krzycząc, chciała unieważnić deformę, po cichu – obalić rząd. Prezydent Izaak Herzog mówił o ryzyku wojny domowej i przelewu krwi. Proponował kompromis, ale rządzący – co również brzmi znajomo – niespecjalnie się tym przejęli.

Czytaj więcej

Dlaczego nie powstaje antyukraińska partia pokoju

Nie służyć u króla

Pierwszy protest odbył się jeszcze przed posiedzeniem rządu w sprawie zmian, gdy było już wiadomo, co się święci. Od tej pory co tydzień, co sobotę na ulice wychodzą wzburzeni ludzie. W dwunastą z rzędu w Tel Awiwie stoję wśród nich w morzu biało-niebieskich flag – symbol wydarty narodowcom – i zmyślnych haseł: „Dick-tator”, „1984” czy „100” jak numer alarmowy, bo kraj choruje i trzeba dzwonić po pomoc. Wiele plakatów pokazuje Netanjahu jako Pinokia. Dziwią flagi państwowe w wersji różowej. – Taka ma być przyszłość kraju – odpowiada jeden z protestujących, który porównuje sytuację do dwóch wyburzeń świątyni jerozolimskiej – teraz rząd prowadzi do trzeciego zmiażdżenia ducha narodu. Mężczyzna nawiązuje do Polski, współczując mi dyktatury i życząc dużo nadziei. Nie on jeden reaguje w ten sposób, próby niuansowania w tłumie nie mają sensu. Podczas przemówień ze sceny padają porównania do Polski, bo Izrael ma upolityczniać sądownictwo na nasz wzór. Słychać śpiewy: „Yariv Levin, this is not Polin”. Levin to wicepremier i minister sprawiedliwości, Polin to Polska.

Trudno dziwić się takiej narracji, skoro w telewizyjnym wywiadzie Konstanty Gebert, dyżurny komentator spraw polskich – niegdyś w „Gazecie Wyborczej”, teraz w „Krytyce Liberalnej” – mówi, że w naszym kraju demokracja skończyła w podobny sposób, choć trwało to lata, tymczasem w Izraelu ledwie trzy miesiące i dlatego Żydzi mają gorzej niż Polacy. To przeważający głos w izraelskich mediach, co słychać na ulicy, choć jedyny kanał publiczny pozostaje apolityczny – czego my akurat nie znamy – z kilku prywatnych zaś tylko numer 14 bezkrytycznie wspiera Bibiego.

O porównanie Izraela do Polski pytam Szulamit Kopf, dziennikarkę prawicowego „Jerusalem Post”, która ma polskie pochodzenie. – U was, podobnie jak na Węgrzech, chodzi o sprawy polityczne. Natomiast tutaj to sprawa religijna, co pogarsza stan rzeczy. Netanjahu stosuje metodę salami, odkrajania po kawałku, choć narzucił przemysłowe tempo. A opozycja śpi. Religijny i narodowy pogram nie jest popierany przez większość społeczeństwa, brakuje mu jednak alternatywy. Opozycja, sama reprezentująca różne odcienie nacjonalizmu, koncentruje się tylko na odsunięciu Netanjahu od władzy. Poza tym ma niewiele do powiedzenia – mówi Kopf. Skąd my to znamy?

Idę dalej. Obok mnie sprężystym krokiem sunie generał Tal Rousso: byli żołnierze popierają protesty, a rezerwa w Izraelu to wielka siła. Mundurowy z organizacji Towarzysze Broni mówi do mikrofonu, że tacy jak on walczyli w wojnie Jom Kippur w 1973 roku za demokrację i przyrzekali jej bronić, więc „teraz nie będziemy służyć u króla” jak nazywa Netanjahu. „Ten rząd to większe zagrożenie dla kraju niż wtedy Arabowie” – grzmi. Byłe żołnierki na protesty zakładają czerwone stroje – czasem zakrywają twarze, jakby nosiły czadory, co ma pokazać przyszłość Izraela, gdy religia weźmie górę. Noszą też czerwone płaszcze na modłę modnego serialu z Netfiksa, aby w ten sposób przemówić do młodych. Kroczą w równym szyku jak rzymskie kohorty. Ich długi transparent w kolorze czerwonym nie ma nawet hasła. Protestujące wszystkich krajów łączcie się!

Po drodze dostaję „Deklarację niepodległości” do powieszenia w domu. Rozdawane są koszulki z napisem „Demokracja”, można wybrać rozmiar. Na plecach jest kod QR wiodący do aplikacji poświęconej protestom. Wcześniej masowo rozdawano flagi z gwiazdą Dawida i przywieszką na grocie, aby nie zapomnieć jej następnym razem. Biało-niebieski materiał na gwałt zamawiano w Chinach, zdarzyły się przerwy w dostawach, zapotrzebowanie było ogromne. Ewentualnie mniejsze rozmiary są w sklepach dla turystów, gdyby ktoś chciał wspomóc miejscowych w walce o swoje. Obcych na ulicach Tel Awiwu jednak nie widać. Przyszli sami swoi: starzy i młodzi, rodziny i przyjaciele, świeccy i sporo osób z jarmułkami dzierganymi na szydełku, co oznacza religijną postawę bez fanatyzmu. Widzę także nieliczne pejsy i chałaty, których w Tel Awiwie jak na lekarstwo. Dla uczestników manifestacji to dowód, że dołączył się cały naród.

Polska dzieli, Izrael łączy

Protesty mają kilka twarzy: Eran Schwartz, Shikma Bressler, Moran Katzenstein. To nie politycy, oni nie są dopuszczani do mikrofonu, ale ludzie z firm high-tech, którzy obawiają się, że agresywna polityka rządu spowoduje straty wizerunkowe kraju i odpływ inwestorów. Zaplecze organizacyjne tworzy ponad 100 grup i trzeba przyznać, że robią dobrą robotę: zapewniają dobre nagłośnienie i wiele ekranów, które pozwalają słyszeć i widzieć wszystko nawet daleko od głównej sceny.

Manifestacja nie ma charakteru przemarszu. W takich chwilach ludzi zwykle jednoczył plac Icchaka Rabina, ale został rozkopany z powodu budowy metra, więc teraz gromadzą się wzdłuż półtorakilometrowego odcinka bulwaru Kaplan: od teatru muzycznego Habima do biur rządowych, gdzie ustawiono podwyższenie z mikrofonami. To także serce miasta, protest musi być spektakularny. I zakończony prowokacjami, więc po przemówieniach dziesiątki osób blokują autostradę Ayalon przecinającą miasto, policja musi użyć armatek wodnych do ich rozproszenia. Trasa blokowana jest zresztą nie tylko w soboty, ale za każdym razem, gdy Netanjahu udaje się w podróż zagraniczną – w ostatnich dniach na lotnisko Ben Guriona premier zwykł latać helikopterem.

– I bardzo dobrze, w rewolucji chodzi o to, żeby coś spalić. Nasze społeczeństwo jest słabe: łatwo pomachać flagą w wolny sobotni wieczór, ale należy działać ostrzej – mówi 35-letni Yuda. Sam nie jest zaangażowany. Ma swoje pasje: jest biologiem, pracuje w start-upie związanym z hodowlą grzybów, chciałby uprawiać ziemię – próbował w Argentynie i znów myśli o wyjeździe, bo tutaj ceny gruntów są zbyt wysokie. Mieszka na Zachodnim Brzegu i – widząc przerażenie w moich oczach – dodaje, że to spokojne osiedle byłych mieszkańców Tel Awiwu, bez związku z ekstremistami, którzy poszerzają izraelską strefę wpływów kosztem palestyńskiej. Nie podoba mu się to, życzy Palestyńczykom państwowości. Reforma sądownictwa to również jakiś żart, dlatego był raz na manifestacji w Holonie pod Tel Awiwem. Mieszka tam jego mama Szulamit, która również dała się namówić.

Yuda posiada polskie korzenie, ale polskości nie ma w nim za szekla. Szulamit – technik rentgenowski i specjalistka od administracji, wciąż w zawodzie – wychowała się na warszawskim Muranowie, do Izraela przyjechała w 1969 roku i do Polski nie wróciła już nigdy. Syna wychowała po żydowsku. Jej relacja z dawną ojczyzną „to skomplikowane”, choć wciąż pięknie mówi po polsku. Podobnie jej siostra Anna, której droga do Ziemi Obiecanej wiodła przez Szwecję: przez wiele lat pracowała jako kreślarka przy modelach architektonicznych, tworzyła witraże. Dla odmiany kocha Polskę, przyjeżdża tutaj regularnie, kolejny raz w maju. I choć przeszłość może dzielić obie siostry, wspólna przyszłość w Izraelu jednoczy. Anna też chodzi na demonstracje, była na nich podczas wszystkich sobót. – Jestem Żydówką i Izraelką. Troszczę się o swój kraj – tłumaczy. Nie ma flagi, nie wznosi okrzyków, nie trzyma haseł, nie pcha się pod scenę. Zwykle robi kilka zdjęć i wstawia na Facebooka. – Chcę, aby policzono moją obecność. Jestem tylko numerem – mówi, a taka deklaracja w Izraelu ma symboliczne znaczenie.

Anna długo szuka polskiego słowa, którym może określić sytuację – z pomocą przychodzi słownik internetowy: pucz, przewrót, zamach stanu. W sobotę przyszła na godzinę, wróciła przed zakończeniem przemówień, aby mąż nie denerwował się jej nieobecnością. Ohad wystraszył się deszczu, ale z serca wspiera protesty. Ma 87 lat, zrobił karierę w biznesie, wcześniej – jak wszyscy – był żołnierzem. Pamięta wojnę Jom Kippur, gdy Arabowie zaatakowali znienacka, ale opowiada o tym niechętnie. Poborowi zgarnęli go wtedy z domu w samo południe, 12 godzin później był już na froncie. Jeździł jeepem z dowódcą: raz zastąpił go kolega, który zginął od odłamka. – Wojna stanowi traumę dla wszystkich – mówi. Dlatego nie lubi porównywania tamtej sytuacji do obecnej, bo to dwa różne światy. Nie należy też do Towarzyszy Broni. Szanuje Bibiego za polityczny talent, ale karci za pazerność – mógł odejść w chwale, jednak król okazał się chciwy. Ohad jest ostrożny w użyciu słowa dyktatura, bo skąd Żydzi – poza tymi z Rosji i Polski – mają wiedzieć, jak ona wygląda?

W tłumie mija mnie ubrany na czarno człowiek z obłędem w oczach i słuchawką w uchu, może ktoś dyktuje mu słowa i czyny? Czy to nie on wdał się po chwili w szamotaninę z protestującymi, o czym donosiły izraelskie media?

Na rogu niedaleko Kaplan stoi kobieta w religijnym stroju: spódnica do ziemi i turban na głowie. Trzyma napis: „Możemy się różnić, ale wciąż jesteśmy braćmi”. Jej trójka małych dzieci rozdaje protestującym cukierki na osłodę.

Czytaj więcej

Gdzie ta miłość do Ukraińców

Koktajl Netanjahu

To kolejny żydowski Marzec, który przechodzi do historii. 200 tys. mieszkańców Tel Awiwu na ulicach oznacza połowę populacji miasta, co robi wrażenie. Bywały soboty, gdy w całym kraju gromadziło się 600 tysięcy ludzi! Protesty odbywają się w ponad 130 innych miejscach. Aplikacje donosiły o rozmaitych formach sprzeciwu – osobno maszerowali dziadkowie i babcie, rodzice z dziećmi z przedszkoli i szkół, uczniowie z liceów i studenci z wyższych uczelni, których wykładowcy obiecali nie karać za nieobecność na wykładach. Także żołnierze, lekarze i przedstawiciele innych zawodów. W nadmorskim Bnei Brak, gdzie mieszka kilku ministrów, rabinowie nawoływali, żeby nie atakować demonstrantów. Manifestacje szły nawet w Or Akiva, kolebce Likudu. Tymczasem w Jerozolimie, największym mieście w kraju, gdzie mieszka 800 tys. ludzi, protesty gromadziły ledwie kilka tysięcy osób.

Stolica leży godzinę drogi od liberalnego i lewicowego Tel Awiwu (stąd tęczowe flagi) i dla wielu jego mieszkańców to zagranica. Jej charakter jest zupełnie inny: religijny i prawicowy. W autobusie jadącym na przedmieścia jestem jedynym pasażerem ubranym po europejsku, pozostali to mniej lub bardziej religijni Żydzi, którzy stanowią większość mieszkańców miasta. Najbardziej ortodoksyjna dzielnica Mea Shearim, położona obok murów Starego Miasta, wciąż się rozrasta: ortodoksyjni Żydzi wykupują kolejne parcele i rządzą się po swojemu. Przy okazji otoczyli Nowy Dom Polski, prowadzony przez polskie siostry elżbietanki, w którego stronę czasem lecą jajka i kamienie. Oby z morza czarnego od chałatów nie wylało morze martwe, skoro niektórzy ortodoksi chcą nawet palić pobliskie sklepy z telefonami komórkowymi, które uważają za niekoszerne.

Po co mieszkańcy Jerozolimy mieliby protestować przeciw reformom rządu, skoro ten gwarantuje właściwy stosunek państwa do ortodoksyjnego judaizmu i jego wyznawcom zapewnia opiekę organizacyjną, finansową i prawną? Premier Netanjahu zdecydował o zwiększeniu finansowania dla szkół religijnych i świadczeń socjalnych dla bogobojnych rodzin. Do tego mężczyzn uczących się w jesziwach zwolnił z obowiązku służby wojskowej: ich bronią jest Tora, są żołnierzami Boga, który w razie kłopotów wybawi naród wybrany. – W ten sposób osłabiają naszą armię, stajemy się łatwym celem dla Arabów – mówi Ohad. – Nie pracują i to my ich utrzymujemy – przekonuje Anna. Oboje jako świeccy Żydzi należą do najliczniejszej grupy obywateli (ok. 40 proc.), gdy ortodoksi stanowią 13 proc. (milion osób). Jednak ich partie od 20 lat wciąż zyskują na znaczeniu i stają się coraz bardziej roszczeniowe. Lewicowy dziennik „Haaretz” analizuje, czy w Izraelu pojawi się zakaz aborcji. Skąd my to znamy?

Od 2019 roku cztery kolejne wybory parlamentarne nie przyniosły rozstrzygnięcia i stworzone gabinety okazywały się efemerydami. W listopadzie również nie doszło do radykalnych zmian sympatii politycznych: wygrał świecki Likud Netanjahu (23 proc.), którego zdolność koalicyjna skurczyła się mocno z powodu toczących się procesów sądowych, więc do stołu zaprosił on radykałów – partie religijne i narodowe. Po dwóch miesiącach rozmów pięciu politycznych partnerów stworzyło większość w Knesecie (64 ze 120 mandatów) i 29 grudnia zaprzysiężono najbardziej prawicowy rząd w historii Izraela. Takiej wybuchowej mieszanki nigdy jeszcze nie było. Prawdziwy koktajl Netanjahu, który został premierem po raz szósty, wcześniej rządził w latach 1996–1999 i 2009–2021.

Król jest jeden, ale do pomocy ma 30 ministrów i wart Żyd pałaca. Wicepremiera Levina widziano na purimowej imprezie u kryminalisty. Becalel Smotricz od finansów to zwolennik radykalnego wzmocnienia osadnictwa na Zachodnim Brzegu, skazany za oszustwa finansowe. Itamar Ben-Gwir od bezpieczeństwa – mówiący o sobie „dumny homofob” – otrzymał wyrok za podżeganie do nienawiści wobec Arabów. Arye Deri od spraw wewnętrznych i zdrowia również skazano za korupcję: z więzienia wypuszczono go po 22 miesiącach za dobre sprawowanie. Tymczasem z rządu został zwolniony znacznie wcześniej, po miesiącu urzędowania, gdy Sąd Najwyższy orzekł, że z powodu poprzednich wyroków nie może być ministrem – i może teraz chce rewanżu?

Dla Bibiego to konieczni, ale niewygodni partnerzy: oni wspierają go w sądowej batalii, on załatwia dla nich kwestie religijne. A spodziewano się po nich raczej prowokacji wobec Arabów, którzy chwilowo zajmują się sobą: 23 marca zaczął się ramadan, który na jerozolimskiej starówce oznajmiły salwy petard i las migoczących lampek na arabskich domach. W stan gotowości postawiono wojsko, na ulicach widać znacznie liczniejsze patrole niż zwykle, palce na spustach, nerwowość. W pierwszy piątek świętego miesiąca, gdy z meczetu na skale wylało się 100 tys. ludzi i na dwie godziny zablokowali wąskie uliczki, było jednak bardzo spokojnie. Muzułmanie mogą wieczorami urządzać piknik pod Bramą Damasceńską i patrzeć, jak Żydzi walczą między sobą. Po co się mieszać?

Forma reformy

Sahar pracuje w organizacji pozarządowej „Ruch dla jakości rządu”, która od 30 lat patrzy na ręce rządzącym. Jego niechęć do Netanjahu rosła dłużej niż od trzech miesięcy. W namiocie przed Knesetem w Jerozolimie pomaga w logistyce protestów: wypożycza bębny i głośniki, produkuje koszulki z napisem „Jesteśmy zmęczeni skorumpowanymi politykami”, rozdaje naklejki i banery, skrzykuje ludzi. Gdy siedzimy na murku przy ulicy, obok nas co chwilę z piskiem opon zatrzymują się samochody, kierowcy przez opuszczoną szybę wygrażają Saharowi pięścią i krzyczą, że jest zdrajcą, anarchistą i skorumpowanym lewakiem, który za udział w protestach dostaje 250 szekli przelewem – nie wiedzieć, co gorsze – z Iranu lub Niemiec. Grożą, że połamią mu kości, a namiot puszczą z dymem. W jego stronę poleciało już kilka jajek i splunięć, na szczęście nie użyto cięższego uzbrojenia jak niedawno śrubokręta na zablokowanej autostradzie Ayalon.

– Dla bibistów, lojalnych wobec Netanjahu, jest on jedyną odpowiedzią dla Izraela. To nie jest problemem, ale społeczna katastrofa, bo ludzie przestali sobie ufać i rozmawiać, atakują się wzajemnie – narzeka Sahar. Wydaje się, że młody człowiek nieco przesadza, skoro do kolejnego namiotu, urządzonego przez rezerwistów z marynarki wojennej, przychodzą religijni Żydzi. Właśnie pewien aszkenazyjczyk rozmarzył się, że chciałby mieć tutaj „drugi Iran”, bo życzy sobie państwa religijnego i życia w zgodzie z Torą. Opowiada o separacji od kobiet, które powinny mieć osobne miejsce z tyłu autobusu, z przodu oczywiście sami mężczyźni. – Dla niego to szacunek, dla mnie dyskryminacja, ale potrafimy ze sobą o tym dyskutować – komentuje były żołnierz.

W trzecim namiocie urzęduje znany aktywista Udi Lion. To uczeń jesziwy, która pierwsza wysyłała osadników na Zachodni Brzeg, ale po latach znacznie złagodniał. – Moja żona przyjechała z Polski i była komunistką. Do dzisiaj oboje pozostaliśmy ekstremalnymi ludźmi, choć teraz tworzymy „ekstremalne centrum”. Od 47 lat witamy się: „Dzień dobry prawaku”, „Dzień dobry lewaczko”. To działa między nami, dlaczego więc nie między innymi? – mówi Udi z uśmiechem, chociaż chyba nie żartuje. Jego zdaniem teraz jest decydujący moment – jak w ostatnich minutach meczu piłkarskiego: Kneset przepycha prawo, które może zmienić Izrael na lata i doprowadzić do jego destrukcji.

Trzeba coś zrobić i Udi wymyślił głodówkę, o czym poinformował 5000 znajomych na WhatsAppie. Chciał rozbić się przed domem Netanjahu, ale zgłosili się inni chętni i razem postawili namiot przed Knesetem. To 30 osób, młodych i starych, każdy z tabliczką na piersi: „Głoduję”. Są wśród nich przeciwnicy zmian w sądownictwie, ale i ich zwolennicy, którym do gustu nie przypadła jednak forma reformy, bo – zapewnia Udi – większość ludzi czuje potrzebę zmian. – Moja żona, które zwykle jest przeciw takim zwariowanym pomysłom, teraz mnie wspiera. Może z żalu lub litości? – mówi Udi. Nie śpi w namiocie, na noc wraca do domu, podobnie jak inni głodujący.

W środku ustawiono krzesła w okręgu i każdy może przyłączyć się do dyskusji. Zapraszają i mnie, abym opowiedział o polskich doświadczeniach. Powtarzam argument Geberta o znacznie szybszym tempie zmian w Izraelu, ale zebrani oponują – nic nie wydarzyło się nagle, podziemne rzeki frustracji płynęły od dawna i teraz znalazły ujście. Za Kopf mówię, że w Polsce religia i polityka są połączone znacznie słabiej. – Zgoda, ale my mamy zagrożenie terrorem. Nasi przeciwnicy boją się silnej armii, więc jej osłabianie to woda na ich młyn, lecz religijnych to nie interesuje – twierdzi Udi. Obok siedzi Żyd w chałacie, który nie zna angielskiego, więc podsuwa pytanie przetłumaczone w telefonicznej aplikacji: czy ludzie z różnych opcji mogą się porozumieć? Trudno powiedzieć, głos przejmuje Udi: – Politycy muszą zejść z drzew i zacząć rozmawiać ze sobą jak my. Wzywamy ich do tego! Wszyscy jesteśmy braćmi, z lewa i prawa, ale wciąż braćmi. Zgadzamy się, że musimy się zgodzić, a to już całkiem sporo.

W czwartek wieczorem przy ulicy Metudela w Jerozolimie, gdzie mieszka Netanjahu, zebrało się dwa tysiące osób. Króla nie ma, wyjechał do Londynu. Policja zamknęła barierkami boczne ulice, więc ludzie stoją na skrzyżowaniu. Są transparenty domowej roboty: „Tchórz”, „Kryminalista”, „Zbudujemy Izrael od początku”. Na innym plakacie żołnierskie dystynkcje ze wszystkich izraelskich wojen i napis: „Teraz walczymy o nasz dom”. W dłoniach bębny, gwizdki, trąbki, megafony, nawet rondle i patelnie, byle hałas był większy. 16-letnia Rotem przyszła z megafonem. Przygotowała też tekturę z dwoma napisami: „Czy wciąż będą wybory, kiedy będę miał 18 lat?”, napisane z celowym błędem, i „Bez edukacji wszystkie napisy będą wyglądały w ten sposób”. Proszę, aby uśmiechnęła się do zdjęcia. Odpowiada, że nie ma się z czego śmiać. Jest przestraszona: niedawno jej znajomi za napisanie na chodniku słowa „demokracja” dostali mandat 700 szekli (równowartość ok. 850 zł). W czwartek obyło się baz kar i starć.

Czytaj więcej

Jakub Wiech. Niemcy bawią się w małą Moskwę

Zbudujemy Izrael od początku

W sobotę wieczorem kolejna manifestacja rusza sprzed rezydencji prezydenta w dzielnicy Rehavia. Znów brak religijnych Żydów, sami świeccy – wydaje się, że w Tel Awiwie było ich więcej. Rabinka Stacey Blank z odłamu postępowego judaizmu – przed 20 laty pracowała w Warszawie – śpiewa „Eli Eliyahu” na koniec szabatu i rozdaje liście lawendy, aby jej miły zapach został z nami przez cały tydzień. Komentuje czytanie z Tory, że Bóg zawołał Mojżesza i dał mu wybór, my też zawsze mamy wybór i na tym polega demokracja.

Obok idzie prawniczka Orly Erez-Likvoski z IRAC, organizacji walczącej o prawa obywatelskie, która wiele razy stawała przed Sądem Najwyższym w obronie mniejszości i nadal chciałaby to robić. Rozdaje wydruki z napisami: „Nie ma równości bez Sądu Najwyższego” i „Izrael żydowski i demokratyczny”. Starsze panie przysiadły na ławce i narzekają, że jak młodzi odmówią służby w armii, Arabowie „połkną nas żywcem na śniadanie”. Jedna z nich ma transparent „Słuchaj Izraelu”, co jest początkiem pośmiertnej modlitwy.

Na trasie przemarszu stoją dwa dziecięce łóżeczka. W środku małe szkraby z pejsami. Wystawili je wierzący sąsiedzi, aby pokazać, że nie można bezkarnie chodzić po dzielnicy mieszkalnej z kocią orkiestrą, bo ludzie chcą spokoju i snu. Tal, jeden z ojców, kłóci się z przechodzącymi. – Wolter powiedział: „Nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale będę bronił twego prawa do ich głoszenia”. Tylko nie kosztem naszych dzieci! Niech ludzie widzą, jaką cenę płacimy za to, że oni tutaj są. To ma być demokracja? Jeżeli tak wierzą w demokratyczne instrumenty, czemu wydali wyrok na Netanjahu, zanim zrobił to sąd? – mówi. Pytam o jego stosunek do reformy. – Nie chodzi o samą reformę. Po prostu demokratycznie wybrana władza odwraca to, co liberalne partie stworzyły przez lata. Nie dziwię się ich przedstawicielom, że protestują, bo tracą władzę i pozycję. Dla mnie to nie jest żadna rewolucja, ale zwycięstwo demokracji – i to także gdzieś już słyszałem.

Rządząca koalicja nie zorganizowała demonstracji poparcia, ale na placu Tsarfat na przeciwników reform czeka dosłownie czterech zwolenników Likudu. Mają transparenty: „Koniec z dyktaturą Sądu Najwyższego”, „Państwo żydowskie przed państwem demokratycznym”, „Media w 90 procentach lewicowe = zniszczenie demokracji”. Skąd my to znamy? Pytam jednego z nich, czemu wspiera reformy. W odpowiedzi – wykrzyczanej w twarz przez megafon – słyszę, że jestem białym bolszewikiem. Przechodzący obok mężczyzna komentuje, że zapewne bibista nie wie, kim byli bolszewicy. Podchodzi, pyta i rzeczywiście – nie wiedział. Po chwili obaj zaczęli się szarpać, szybko rozdzieliły ich służbiści w mundurach. Tymczasem protestujący również prowokowali policję, siadając na środku ruchliwego skrzyżowania i byli wleczeni po asfalcie. – Wreszcie zaczęło się dziać – komentuje Yuda z radością.

Większość ludzi trzyma w dłoniach telefony z newsami, bo sytuacja dynamiczna. W sobotę o 19.30 telewizyjne przemówienie miał wygłosić Yoav Gallant, minister obrony, który chciał zatrzymać reformę. Bibi pilnie wezwał go do siebie, by w niedzielę wieczorem odwołać ze stanowiska, co znowu wywiodło tłum na ulice. Pod domem Netanjahu niektórzy sforsowali ogrodzenie, ale policja odparła atak. Autostradę Ayalon zablokowano na całą noc i palono tam ogniska.

W poniedziałek 27 marca Netanjahu miał zapowiedzieć zatrzymanie reform o 10 rano, ale wystąpienie przesunięto po groźbach Ben-Gwira i Levina, że zerwą koalicję. Związek zawodowy ogłosił więc strajk generalny: zamknięto szpitale, galerie handlowe, kawiarnie. Wstrzymano loty na lotnisku Ben Guriona.

Premier się ugiął i wieczorem dał głos, że odkłada prace legislacyjne na cztery miesiące. Tymczasem już we wtorkowych głosowaniach Knesetu pojawił się punkt dotyczący wyboru sędziów. To potwierdza, że Bibi wciąż gra w swoją grę: zrobił unik przed Pesach, po czym dalej będzie dążył do celu i oby nie po trupach. Tym bardziej że sądownictwo to niejedyny front. W Knesecie złożono już projekt ustawy dającej rządowi prawo mianowania prezesa Centralnej Komisji Wyborczej, co oznacza ryzyko sterowania wyborami. Punktem zapalnym będzie też budżet, który musi zostać przyjęty do czerwca i znów wróci kwestia finansowania ortodoksów. – To spacer przy ogrodzeniu z drutem kolczastym – mówi Anna. – Wojna domowa już tu jest – dodaje Ohad. Skąd my to znamy?

Jakub Kowalski z Izraela

Zdaniem znanego aktywisty Udi Liona (z lewej) Kneset przepycha prawo, które może zmienić Izrael na l

Zdaniem znanego aktywisty Udi Liona (z lewej) Kneset przepycha prawo, które może zmienić Izrael na lata i doprowadzić do jego destrukcji. W ramach protestu Udi głoduje, o czym informuje tabliczka zawieszona na jego piersi. Razem z innymi 30 głodującymi rozbili namiot przed parlamentem

Jakub Kowalski

Skąd my to znamy? Tłum skanduje: „Nie pozwolimy”, „Wstyd” i „De-mo-kra-cja”! Choć nie „Kon-sty-tuc-ja”, bo Izrael jej nie posiada. Deklarację niepodległości, ogłoszoną 75 lat temu przez Davida Ben Guriona, od razu miała uzupełnić ustawa zasadnicza, ale spory wszczęte między świeckimi i religijnymi stronnictwami zablokowały porozumienie. Impas trwa do dziś. Ulica tym mocniej domaga się jej uchwalenia, skoro Sądowi Najwyższemu, który orzeka w sprawach zgodności ustaw Knesetu z porządkiem prawnym w Izraelu, nowe zapisy miały wybić siekacze. Pieczę nad instytucją przejmuje Beniamin Netanjahu, szef rządu, który przed laty powtarzał, że Sąd Najwyższy jest ważny i niezależny, ale zmienił zdanie. Wytyka mu – i kto to mówi? – antydemokratyczną ingerencję w suwerenność władzy ustawodawczej i liberalne orzecznictwo narzucające społeczeństwu wartości, które ono konsekwentnie odrzuca.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi