Jakub Wiech. Niemcy bawią się w małą Moskwę

Za dziesięć lat osoby myślące o klimacie tak, jak dziś myśli istotna część polskiej prawicy, będą w Polsce powszechnie uważane za ludzi groteskowych, to będzie margines – mówi Michałowi Płocińskiemu ekspert ds. energetyki Jakub Wiech.

Publikacja: 23.04.2021 18:00

Jakub Wiech. Niemcy bawią się w małą Moskwę

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Dokończą Nord Stream 2?

Nawet jeżeli dokończą, to nie znaczy, że będzie on pełnił swoją funkcję. Wyobrażam sobie sytuację, że zostanie zbudowany jako infrastruktura łącząca Rosję i Niemcy, natomiast nie popłynie nią gaz, bo Stany Zjednoczone nałożą takie sankcje, że odstraszą europejskie spółki od kupna surowca przesyłanego tym gazociągiem.

Dlaczego Joe Biden nie nakłada kolejnych sankcji już teraz?

Być może nie chce naruszyć dość wrażliwej układanki politycznej w Berlinie przed tegorocznymi wyborami do Bundestagu, być może to szersza kwestia współpracy transatlantyckiej, bo w ten projekt zaangażowane są też inne kraje Unii Europejskiej, jak Francja czy Austria, a być może chodzi o grę z Rosją, by pozyskać sobie jej choćby życzliwą neutralność w ramach rozgrywki z Pekinem, choć w to akurat już coraz mniej osób wierzy.

Ostatnie działania Rosji wyglądają jak podbijanie stawki w jakichś nieznanych nam do końca negocjacjach. Wielu ekspertów twierdzi, że Amerykanom sankcje za budowę NS2 są potrzebne głównie jako karta przetargowa, z której mogą zrezygnować, jeśli Rosja zgodzi się na ważniejsze ustępstwa.

Pytanie, czy rzeczywiście są jeszcze takie kluczowe kwestie, z punktu widzenia Amerykanów, w których Rosja wciąż mogłaby mieć coś do powiedzenia. Jeśli spojrzymy na sprawy energetyczne, na to, jak daleko posunięta jest chińska ekspansja na Syberii, jak bardzo uległa jest Moskwa w handlu gazem z Chinami, to widzimy, że Pekin już traktuje Rosję jak podrzędnego partnera, jako rezerwuar surowców. Dla Kremla to zupełnie nowa sytuacja, bo jest rozgrywany dziś na własnym podwórku – surowcowym i energetycznym – przez państwo, które rości sobie prawo do bycia hegemonem. Pamiętajmy tylko, że Chiny inaczej patrzą na dominację nad światem – nie w stylu zachodnim, czyli konfliktu zmierzającego do ostatecznego rozstrzygnięcia, jak w grze w szachy, tylko widzą to jako partię go, której wynik na pierwszy rzut oka nie jest oczywisty, a chodzi o to, by maksymalnie okrążyć przeciwnika, zwiększając jego zaangażowanie na wielu różnych frontach, osłabiając jego potencjał i realizując własny cel strategiczny.

Niemcy łatwo odpuszczą rosyjski gaz?

Niemcy są jeszcze bardziej zagorzałymi obrońcami NS2 niż Rosjanie, bo to oni brali na siebie ciężar obrony politycznej tego projektu, gdy jednoznacznie widać było, że Moskwa realizuje działania wrogie Zachodowi czy wymierzone w stabilność polityczną Europy Środkowej. Choć od lat wszyscy przestrzegają Niemców, że NS2 będzie wykorzystywany przez Kreml jako broń polityczna wobec chociażby takich państw jak Białoruś czy Ukraina, władze w Berlinie nic sobie z tego nie robią. I nic nie zmieniła nawet analiza, która wyciekła do mediów ze Sbierbanku, że dla Rosji NS2 nie jest ekonomicznie opłacalny, że on przede wszystkim ma być narzędziem politycznym.

Niemcy chcą prowadzić komis dla rosyjskiego gazu – dzięki rozbudowanej sieci gazociągów gaz z NS2 będzie rozsyłany po całym kontynencie, na czym Niemcy będą zarabiać.

Ale ten gaz jest potrzebny też po to, by stabilizować niemiecką transformację energetyczną na zieloną energię.

Bez niego też dadzą radę. Oczywiście, kluczowe źródła odnawialne, czyli wiatrowe i fotowoltaiczne, są niesterowalne. Nie jesteśmy w stanie zmusić wiatru, żeby wiał, i słońca, żeby świeciło, wtedy kiedy akurat tego potrzebujemy. Generowanie energii z tych źródeł jest nierównomierne, więc system energetyczny nie może być oparty tylko na odnawialnych źródłach energii (OZE). Ale tłumaczenie, że NS2 jest potrzebny Niemcom do zielonej transformacji energetycznej, jest blefem. Niemcy już w tym momencie mają całkiem dużo gazu, więcej niż potrzebują. Jeszcze przed pandemią sprzedawali mniej więcej 30 mld m sześc. gazu rocznie. I to dostateczne rezerwy, by w najbliższych latach uzupełniać braki spowodowane wycofywaniem elektrowni węglowych i jądrowych.

Jeśli ten gazociąg nie jest dla Niemców tak istotny, to dlaczego tak zawzięcie o niego walczą?

Trzeba na to spojrzeć w dużo szerszej perspektywie transformacji energetycznej Niemiec, czyli tzw. Energiewende – nie tylko transformacji na tzw. zieloną energię. Jednym z celów jest jej rozszerzenie na całą Europę, co ma wzmocnić potencjał niemieckiego eksportu – przede wszystkim energii elektrycznej oraz gazu jako paliwa dla tej transformacji. To jest także wyjście do przodu, z myślą o przemyśle wodorowym, który będzie się dynamicznie rozwijał w najbliższych dekadach. Niemcy i Rosjanie już dziś sygnalizują, że NS2 może być wykorzystywany do przesyłu wodoru. To ciekawa sprawa, bo może się okazać, że Unia, która tyle mówi o zielonym wodorze ze źródeł odnawialnych, będzie jednak wodór sprowadzać z Rosji czy Ukrainy, gdzie będzie on pozyskiwany metodą reformingu, czyli emisyjnego procesu. A to wszystko oznaczać będzie duże zyski dla niemieckich przedsiębiorstw, a także zyski polityczne dla państwa.

Na czym polegają zyski polityczne?

Od dawna wiemy, że stosowanie kryteriów rynkowych do surowców energetycznych upośledza perspektywę patrzenia na ten sektor i nie pozwala dostrzec wszystkich motywacji. Rosja znacznie taniej i szybciej mogłaby rozbudować infrastrukturę gazową na lądzie, co nie spotkałoby się z żadną presją polityczną. Natomiast wygrały czynniki polityczne – obchodząc państwa tranzytowe, Rosja zyskuje nowe narzędzia nacisku na nie i skuteczniej buduje swoją strefę wpływów w Europie Środkowej. Niemcy to widzą i uczą się od Rosji traktować energetykę w ten sam sposób. Bawią się trochę w taką małą Moskwę w Europie. I też wdrożyły swoją politykę energetyczną, która jest przede wszystkim właśnie polityką. Energiewende nie stawia sobie na pierwszym miejscu ochrony klimatu, tylko zwiększenie mocy gospodarczych i politycznych Berlina. Co zresztą widać po wynikach redukcji emisji, gdzie Wielka Brytania, która nie chwali się specjalnie żadnym supermodelem transformacyjnym, tak jak to robią Niemcy, ma znacznie lepsze wyniki. A sami Niemcy przyznają, że osiągnięcie ich własnych celów emisyjnych na rok 2020 było możliwe m.in. dzięki temu, że po drodze zdarzyła się pandemia i wyhamowała przemysł, transport itd.

W jaki sposób Niemcy wpływają na kształtowanie polityk energetycznych w innych krajach, by eksportować Energiewende?

Mamy już jasny komunikat ze strony niemieckiego Ministerstwa Środowiska, że będzie dążyć do tego, by „przekonywać" państwa europejskie do odchodzenia od energetyki jądrowej, która jest takim kijem w szprychach niemieckiej transformacji energetycznej. Energiewende jest polityką bardzo kompleksową, przewiduje działania ekonomiczne ukierunkowane na poszczególne państwa, także poza Unią, jak Ukraina, ale przewiduje również lobbing w Brukseli, warstwę propagandową, medialną i komunikacyjną. To genialna polityka, jeśli chodzi o konstrukcję, ale jest bardzo niebezpieczna dla takich krajów jak Polska.

Ale dlaczego w Energiewende kluczowy jest gaz, a niemile widziany atom?

To dobre pytanie, bo z punktu widzenia ochrony klimatu, która powinna być naczelnym celem transformacji energetycznej, jest to zupełnie niezrozumiałe. Gaz jest paliwem kopalnym i jest wysoce emisyjny – tylko dwa razy mniej od węgla, a kilkadziesiąt razy bardziej niż energetyka jądrowa. To prawda, że społeczeństwo niemieckie boi się atomu, bo obawia się powtórki z Czarnobyla i Fukushimy, tyle że nie ma ku temu żadnego racjonalnego powodu, bo ani nie ma w Niemczech choćby jednego pracującego reaktora RBMK, jak w Czarnobylu, ani nie występują tsunami i trzęsienia ziemi, jak w Fukushimie. No i sąsiedzi mają atom – np. we Francji działają 54 reaktory.

Dlaczego więc Niemcy wyłączają swoje reaktory?

Energetyka jądrowa zawęża rynek dla odsprzedaży gazu, który będzie płynął przez Niemcy do Europy. Dlatego Berlin nie chce korygować podejścia opinii publicznej do atomu, tylko wykorzystuje je, by racjonalizować swoją politykę energetyczną. Niemcy wykorzystują ten potencjał sprzeciwu nie tylko u siebie w kraju. Zamykają swoje elektrownie jądrowe, by pokazać, że się da to zrobić, a równolegle usilnie forsują to rozwiązanie w innych krajach, by przygotowywać rynek zbytu dla rosyjskiego gazu. Bo jeżeli zamykamy energetykę węglową, co jest zrozumiałe klimatyczne, i zamykamy energetykę jądrową, co jest zupełnie niezrozumiałe – to nazywam zbrodnią klimatyczną – to w takim wypadku zostaje na polu walki energetyka odnawialna i gazowa, która musi zostać zaangażowana jako wsparcie niesterowalnego OZE.

Dlaczego odchodzenie od atomu nazywasz zbrodnią klimatyczną?

Bo ta technologia po prostu musi być integralną częścią odpowiedzi na zmiany klimatyczne, co podkreśla m.in. Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu. Mamy też empiryczny dowód w postaci kanadyjskiej prowincji Ontario, jak dokonać spektakularnej dekarbonizacji dzięki elektrowniom jądrowym, niezależnym od warunków pogodowych. Energetyka jądrowa jest dużo bardziej efektywna niż OZE, co widać nawet na przykładzie niemieckim, gdzie w 2019 r. mniej niż 10 gigawatów mocy z atomu dało więcej energii niż prawie 50 gigawatów w energetyce słonecznej. To wynika z różnego współczynnika wykorzystania zainstalowanych mocy, który jest najwyższy w przypadku elektrowni jądrowych i gwarantuje największą podaż mocy. Ale mamy też przykład atomowej Francji, która rywalizuje ze Szwecją o palmę pierwszeństwa w Unii, jeśli chodzi o najmniej emisyjną energetykę. Takie wyniki wciąż czynią atom bardzo atrakcyjnym – ostatnio plany w tym zakresie ogłosiła Holandia, która chce budować szereg elektrowni jądrowych, by dekarbonizować swoją gospodarkę, co zresztą wzbudziło duże zamieszanie w Niemczech...

...i wszędzie tam protestuje największa ekologiczna organizacja Greenpeace.

Tak jest. I trzeba zadać sobie pytanie, jak Greenpeace może jednocześnie akceptować to, co mówią naukowcy w kwestii zmian klimatu, i zupełnie odrzucać to, co mówią ci sami naukowcy w kwestii energetyki jądrowej. Dla mnie to jest kompletnie niezrozumiałe. Ostatnio, gdy naukowcy ze Wspólnego Centrum Badawczego przy Komisji Europejskiej uznali, że energetyka jądrowa jest bezpieczna, Greenpeace zaczął podważać ich kompetencje i nawet oskarżać ich o związki z przemysłem jądrowym.

Skąd w takim razie ta niechęć ekologów do atomu?

Myślę, że to wynika z genezy dzisiejszych ruchów środowiskowych, które pierwotnie były przede wszystkim antyatomowe. Jeszcze 20–30 lat temu, gdy kwestia zmian klimatu nie była tak głośna, aktywiści ekologiczni głównie straszyli energetyką jądrową. To wszystko przełożyło się na antyatomową histerię i bardzo negatywną popkulturową wizję atomu, który promieniuje na oceany, przez co gdzieś na dnie rośnie jakaś Godzilla.

W Polsce wciąż stawiamy na własne kopalnie. Partia Solidarna Polska twierdzi nawet, że zamiast kupować niemiecką technologię OZE, powinniśmy dalej opierać naszą energetykę na polskim węglu.

Problem w tym, że bardziej opłaca się wydobyć węgiel w Australii i sprowadzić go przez pół świata do Polski, niż wykopać go na Śląsku. Przespaliśmy hossę na węgiel w latach 2002–2011, gdy ceny tego surowca szybowały na rynkach. Zyski, które wtedy generowały polskie kopalnie, zostały przejedzone – pompowaliśmy pieniądze w byle trwanie górnictwa, nie inwestując w zwiększanie efektywności kopalń, modernizację, innowacje, nowe sposoby wykorzystywania złóż. Tego już nie nadrobimy. Ciąży na nas też polityka Unii Europejskiej, która nakazuje odchodzenie od wysokoemisyjnego węgla.

Od 30 lat nie zrobiliśmy absolutnie nic, by przygotować się na te zmiany, których mogliśmy się przecież spodziewać, bo sygnały były dość jasne. Doskonale wiedzieliśmy, że czeka nas przebudowa systemu energetycznego w kierunku niskoemisyjności. Możemy dziś najwyżej powiedzieć, że nieco zaskoczyło nas tempo tych zmian i cel neutralności klimatycznej do 2050 roku, a także nieco przygniata nas w pewnej mierze niekontrolowalny mechanizm handlu emisjami, ale nie były to na pewno rzeczy, których kompletnie nie dało się przewidzieć. Tymczasem my chyba myśleliśmy, że cała ta dyskusja o klimacie i redukcjach emisji to coś chwilowego – taka moda, która zaraz przeminie, jak tylko naukowcy uznają, że się pomylili w kwestii zmian klimatu.

A nie pomylili się?

Nie, pomylili się ci, którzy myśleli, że zmiany klimatu nie wynikają z działań człowieka. Modele klimatologów wiążące wzrost średnich globalnych temperatur ze wzrostem emisji sprawdzają się, natomiast przewidywania choćby Richarda Lindzena, guru przeciwników tezy o antropogenicznych przyczynach zmian klimatycznych, rozjechały się zupełnie. Dziś już wiemy, że ta dyskusja dalej nie ma sensu. To człowiek odpowiada za zmiany klimatu.

Jeśli tak jest, to polska prawica ma kłopot.

Tak, i to poważny. Już od lat 80. największe światowe spółki energetyczne wiedziały, że czekają je poważne zmiany, bo faktycznie nauka już wtedy dowodziła, że musimy obniżyć emisję gazów cieplarnianych. Zresztą pierwsze raporty o globalnym ociepleniu i związanych z nim ryzykach trafiały na biurko prezydentów USA już w latach 60. A my, jako polska prawica, ciągle tkwimy na stanowiskach zakorzenionych w dawno obalonych mitach, kłamstwach, półprawdach i chyba trochę nam się spodobało to, że stoimy na takiej barykadzie, bo daje ona dogodną pozycję do szermowania tym, co jest lewackie, jak durni są ci ekolodzy i jak to wszystko jest śmieszne...

„My, polska prawica" – czujesz się w pełni jej częścią?

Czuję się konserwatystą, a to ustawia mnie na prawicy, natomiast jestem przerażony tym, w jak dużej mierze nasza prawicowość zasadza się na... Trudno mi to w ogóle ująć w słowa. Nie chcę nikogo stygmatyzować, a bardzo trudno mówić o tego typu podejściu bez wykazywania pewnej wyższości moralnej czy intelektualnej. Nie chcę tego robić, bo nie czuję się lepszy ani mądrzejszy...

...tylko jak się czujesz?

Wyalienowany. Bo nie widzę nic złego w tym, by słuchać nauki, czyli na przykład klimatologów. Nie wierzę w żaden spisek naukowców. Strasznie mnie bawi, że Janusz Korwin-Mikke z jednej strony mówi, że tragedią demokracji jest, iż głos profesora waży mniej niż głosy dwóch pijaczków spod budki z piwem, a z drugiej strony, kiedy ten profesor mówi o negatywnych skutkach ocieplenia klimatu, to Janusz Korwin-Mikke ze swoją niezmąconą pewnością siebie dopowiada, że to super proces, bo będziemy w Polsce hodować pomarańcze. Trudno mi zrozumieć, dlaczego polska prawica tak gorliwie stawia się w opozycji do ustaleń nauki akurat w tym zakresie, skoro ma bardzo szeroką paletę własnych ideologicznych postaw doskonale wpasowujących się w kontekst ochrony klimatu.

Nazywasz to zielonym konserwatyzmem.

To spektrum poglądów, w które można wpisać wiele różnych ruchów, i myślę, że każdy z prawicy może znaleźć tam coś dla siebie: liberałowie gospodarczy, libertarianie, chadecy, centryści... Tylko trzeba przełożyć to na konkretne działania i zacząć grać na tym polu. Patrząc na badania sympatii politycznych wśród młodych, widać wyraźnie, że polska prawica może szybko stracić poparcie u najmłodszych pokoleń.

Tyle że te roczniki to tak niewielkie kohorty, że można machnąć ręką na brak poparcia z ich strony.

Zgoda, choć to też przerażająca kwestia, że tak szybko nas ubywa. Z tym że ich myślenie o problemie zmiany klimatycznej, co już widać, wpływa także na myślenie starszych pokoleń. Jestem przekonany, że za dziesięć lat osoby myślące o klimacie tak, jak dziś myśli istotna część polskiej prawicy, będą w Polsce powszechnie uważane za ludzi groteskowych; to będzie margines. Zresztą już dziś widzimy, że w prawicowej narracji akcenty z podważania wpływu człowieka na klimat przesuwają się raczej na kwestie ekonomiczne – podważanie sensu walki z tym zjawiskiem, inwestowania wielkich pieniędzy w środki zaradcze. To takie negowanie 2.0, ulepszone na potrzeby szerzącej się świadomości wśród ludzi.

Prawica musi się odróżnić czymś od reszty.

To ogromna tragedia polskiej prawicy, że uważa, iż to ta płaszczyzna powinna być właśnie tą „differentia specifica". Nie ma dla tego żadnego uzasadnienia, ale zgoda – rzeczywiście prawica podchodzi do kwestii klimatu i środowiska tożsamościowo. To było bardzo dobrze widoczne w mojej ulubionej wypowiedzi ministra Witolda Waszczykowskiego o weganach jeżdżących na rowerze, którzy popierają OZE (śmiech). To taki zlepek stereotypów, który traktujemy jako nierozerwalny związek, a wszystko, co się tam znajduje, jest ultralewicowe, wrogie nam ideologicznie i nie możemy się w żaden sposób z tym identyfikować. To jest niszczycielskie dla prawicy, bo nie przedstawiamy w ten sposób żadnego pozytywnego programu w tej kwestii, nie dajemy alternatywy. W ten sposób prawica nie tylko sama się upośledza, ale też pozostawia bez kontry wiele bezsensownych postulatów lewicy, a w kwestii ochrony klimatu takich przecież nie brakuje.

Mam wrażenie, że to jest trochę przypadek, że zajęliśmy takie pozycje – tak po prostu ułożyła się wojna kulturowa. Równie dobrze to lewica mogłaby, jak dawniej, opowiadać się za uprzemysłowieniem, rozwojem komunikacji samochodowej i obroną miejsc pracy w górnictwie, a prawica mogłaby bronić przyrody, wstrzymywać szkodliwy postęp dla samego postępu i propagować umiar oraz rozsądek.

To może być do pewnego stopnia przypadek, ale nie pomijałbym też tego, co o zmianach klimatu mówił biznes w USA i jakie tam były przepływy pieniędzy między choćby przemysłem wydobywczym a konserwatywnymi think tankami, co dobrze zostało opisane w książce „Handlarze złudzeń" Naomi Oreskes i Erika Conwaya. Później te argumenty dość szybko rozeszły się poza Stany Zjednoczone. Amerykańska prawica stała się rezerwuarem dla postaw i dogmatów dotyczących globalnego ocieplenia, które z czasem stały się uniwersalne dla prawicy w całym świecie zachodnim. Powtarzaliśmy to jak mantrę, jakąś prawdę objawioną. Tylko jeśli amerykańska prawica robiła to w dużej mierze dla pieniędzy, to polska zaczadziła się za darmo. Oczywiście, uzysk z tego był przez pewien czas taktyczny, bo można było zarządzać ludzkimi emocjami, ale w obecnych czasach, kiedy właściwie na całym świecie zmiany klimatu stają się podstawą do przyjmowania długofalowych i bardzo kosztownych polityk, takie podejście jest strzałem w stopę.

Poseł Janusz Kowalski dostał twój „Podręcznik dla Zielonej Prawicy"?

Tak jest, dostał. Nawet rzucał z niego cytatami podczas debaty z Jadwigą Emilewicz zorganizowanej przez Klub Jagielloński, ale po tej debacie widać było, że jednak znacznie większą estymą darzy inną moją książkę – „Energiewende. Nowe niemieckie imperium" (śmiech). Niestety, mam wrażenie, że nie przyłożył dostatecznie dużo uwagi do ostatniego rozdziału, który wskazuje jasno, że Polska też potrzebuje transformacji energetycznej, bo nie stać nas już na konserwowanie status quo.

Jak to się stało, że zmagając się z podejściem polskiej prawicy do kwestii energetycznych i środowiskowych, ciągle pozostałeś konserwatystą?

Jak powiedział Nicolás Gómez Dávil, konserwatyzm to nie partia, tylko normalna postawa każdego przyzwoitego człowieka (śmiech). Ja po prostu dążę do zachowania świata, który mi się podoba, do zabezpieczenia tego, co uważam za wartościowe i cenne. Dorobku, który sobie zbudowaliśmy i który szkoda by było, żeby został zniszczony w ramach procesu, jaki jest efektem ubocznym naszego rozwoju. Mnie się podoba – w dużej mierze – to, jak żyjemy, jak się rozwijamy, nie tylko jako naród, ale jako cywilizacja. I nie chciałbym ryzykować utraty tego dorobku, gdy kryzys klimatyczny przeora cały świat i np. popchnie nagle Sahel do migracji na północ.

Blisko współpracowałeś w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów z Michałem Moskalem, dziś dyrektorem biura prezesa Kaczyńskiego i szefem młodzieżówki PiS?

To była jedna z ważniejszym postaci w NZS, przez lata był przewodniczącym krajowym. Każdy, kto starał się działać aktywnie, oczywiście miał z nim kontakt. Znaliśmy się i lubiliśmy. Nawet gdy NZS był jeszcze środowiskiem mocno konserwatywnym, to nie zamykał się na wpływy z innych kierunków, środowisk bardziej lewicowych, nawet socjalistycznych. To zawsze był tygiel poglądów.

I myślisz, że Moskal, którego Jarosław Kaczyński podobno bardzo ceni, lepiej rozumie kwestie klimatyczne niż starsze pokolenia na prawicy?

Na pewno ma inną perspektywę. Myślę, że napływ do prawicy młodych liderów, którzy przeszli już drogę przez rozmaite organizacje młodzieżowe, może wnieść do niej dużo dobrego, bo to ludzie, którzy zdążyli nasiąknąć już pewną – mówiąc wprost – nowoczesnością. W tym sensie, że nie przeraża ich mówienie o ekologii czy kwestionowanie pewnych aksjomatów na polskiej prawicy. I tego bardzo nam potrzeba. Takiego odświeżenia, rebrandingu, wyjścia z tych ciasnych klatek, do których sama polska prawica się zapakowała. Dziś musi zacząć podejmować nawet nie dialog, ale wręcz rywalizację z drugą stroną sceny politycznej właśnie na tych płaszczyznach, które na razie oddaje walkowerem. I to, myślę, może uratować prawicę jako stronnictwo ideologicznie. Choć na razie nie widzę tu dostatecznie dużo chęci, ale nie tyle jest to wina tego, że brakuje inicjatywy po stronie młodych, ile po prostu opór i presja po stronie starszych są cały czas dominujące. 

Jakub Wiech (ur. 1992) jest dziennikarzem gospodarczym, eseistą i poetą, redaktorem portali Defence24 i Energetyka24. Autor książek „Energiewende. Nowe niemieckie imperium" i „Globalne ocieplenie. Podręcznik dla Zielonej Prawicy"

Plus Minus: Dokończą Nord Stream 2?

Nawet jeżeli dokończą, to nie znaczy, że będzie on pełnił swoją funkcję. Wyobrażam sobie sytuację, że zostanie zbudowany jako infrastruktura łącząca Rosję i Niemcy, natomiast nie popłynie nią gaz, bo Stany Zjednoczone nałożą takie sankcje, że odstraszą europejskie spółki od kupna surowca przesyłanego tym gazociągiem.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni