Muszę zacząć od wyznania winy: pierwszą winylową płytę „The Dark Side of the Moon” kupiłem z kolegami za pieniądze, o których pochodzeniu lepiej milczeć. To była tak zwana pieczątka, czyli wydanie zafoliowane, jak się okazało w nie najlepszym, bo hiszpańskim tłoczeniu, z prywatnego sklepu na warszawskim Nowym Mieście.
„Ciemna”, jak się wtedy mówiło, była naprawdę „mrocznym przedmiotem pożądania”. Na płytę, która do dziś sprzedała się w 44 mln kopii, trzeba było wydać piątą część ówczesnej peerelowskiej pensji. W 1981 r. kosztowała 1300 zł.
Wciąż jest jednak warta wszystkich pieniędzy. Mija bowiem pół wieku od premiery, a mam pewność, że gdy fani zaczynają słuchać płyty, efekt coraz mocniej bijącego serca udziela się wszystkim, żelaziście zaś brzmiąca gitara Davida Gilmoura i pełen rozpaczy krzyk Clare Torry budzą niezmiennie wielkie emocje.
Lepiej też – niestety – rozumiemy intencje, jakie towarzyszyły muzykom, których dzieło stało się zapisem posthipisowskiej depresji. Opowiadał o nich już dwa lata przed premierą albumu Roger Waters: „Doszliśmy do wniosku, że moglibyśmy przygotować większą całość na temat nacisków, którym jesteśmy poddawani jako osoby prywatne, a które mogą prowadzić do obłędu. Mam na myśli presję ogromnych zarobków, uciekającego szybko czasu, a także zorganizowanych struktur władzy, jak Kościół czy siły polityczne, wreszcie zaś różne formy gwałtu i agresji”.
Dla znawców Pink Floyd pojawienie się „The Dark Side of the Moon” w 1973 r. z jej egzystencjalną i antysystemową tematyką, jakbyśmy dziś powiedzieli, nie było zaskoczeniem. Zapowiedzią treści krytycznych wobec naszej cywilizacji nie były jednak autorskie studyjne albumy z kanonu „Atom Heart Mother” czy „Meddle”, lecz muzyka z „Obscured by Clouds”, skomponowana do francuskiego filmu Barbeta Schroedera „La Vallee”. To właśnie tam padły Watersowskie pytania, skonkretyzowane w pozornie lekkiej piosence „Free Four”: „Kto kieruje nagonką/ I kto wydał rozkaz, by ją rozpocząć?”. Konstatacje młodego człowieka nie były optymistyczne: „Życie to krótka ciepła chwila, a śmierć – długa zimna reszta”.